Wanda Grot-Bęczkowska.
KĘDY DROGA?
CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.
— Przestańcie już, moje romansowe panny! — rzekła niecierpliwie Jania Krasnohorska. — To dopiero egzaltowane dziewczyny! Czy słyszałyście kiedy, aby ptaszęta wypuszczone z klatki kwiliły żałośnie?
— Ptaszyna przedewszystkiem próbuje skrzydeł i do lotu się zrywa... — ozwała się Cesia Zielińska.
— Tak, tak! — potwierdziła Jania, klaszcząc w dłonie. — Do lotu, do lotu, w świat, byle prędzej, byle dalej! Dzisiaj jeszcze ten habit pensyonarski precz odrzucę i w przyzwoitą szatę się ubiorę. Jakie to szczęście! Niech żyje swoboda!
Koralowe usta Jani uśmiechem się rozwarły. Stanęła na środku salonu i z namiętną w czarnem oku tęsknotą zadeklamowała:
Prędzej, prędzej, koniu wrony!
Nieś mnie w step daleki, mglisty,
Poza góry, lasy, sioła,
Tam, gdzie zewsząd na mnie woła
Raj rozkoszy wymarzony,
Szlak wybranej drogi szklisty!...
Amelka położyła dłoń na jej ramieniu. Głos jej był drżący, lecz pełen zapału, gdy patrząc w oczy Jani, dokończyła:
Tam, ku słońcu, kędy wiedza
Świetlanemi płynie drogi,
Kędy miłość z prawdą w parze
Cnocie budują ołtarze...
Prędzej, prędzej, tam, do słońca!...
Panienki rzuciły się ku Amelce.
— Ślicznie, ślicznie, Amelciu! — wołały. — I my tam z tobą pójdziemy, i my!
Jania ostre, białe ząbki pokazała w uśmiechu.
— Nowoczesne emancypantki! — rzekła, dygając z uznaniem. — Idealistki, propagatorki nowych idei et caetera... Będą budowały gmachy z miłości, prawdy, miłosierdzia, a na dachu tego wspaniałego budynku zasiędzie cnotami wielkiemi przeładowane: zaparcie się siebie pro publico bono!... Cha! cha! Wiecie co, moje panny? Na samą myśl o tym cudownym gmachu doznaję takiego uczucia przesytu, jak wówczas, gdy połknę od razu dwa funty czekoladek deserowych. Za wiele tego dobrego, moje kochanki, za wiele!
Śmiała się długo, szczerze, a w oczach jej migotały iskry złotawe.
Panienki wzruszyły ramionami.
— Miałyśmy mówić o przyszłości — ozwała się Cesia. — Ostatni wieczór spędzamy razem...
— A ja przypuszczam, że zebrałyśmy się dlatego, aby się zabawić — odparła Janina. — Wszak to pierwszy dzień naszej swobody, naszego wyzwolenia!...
— Mnie było bardzo przyjemnie na pensyi — rzekła z przekonaniem Cesia. — I kiedy dzisiaj nasza madame żegnała się z nami...
— Wiemy, wiemy! — przerwała szybko Jania. — Przemieniłaś się w fontannę... Jesteś bardzo ckliwa, moja Cesiu!
— Bo też najwięcej tracę... — szepnęła Cesia. — Każda z was powraca do domu, do rodziców, do braci, sióstr... Mnie nikt nie oczekuje, nikt się przyjazdem moim nie ucieszy...
Amelka utuliła ją w objęciu.
— Nie roztkliwiaj się, dzieciątko — rzekła czule. — I dlaczego mówisz, że nie masz siostry? Czyliż ja za mało cię kocham?
Cesia zarzuciła jej ręce na szyję.
— Byłaś zawsze dobrą dla mnie, Amelciu — mówiła wzruszona. — Przed tobą z żadną myślą kryć się nie potrzebowałam. Czy ty zawsze kochać mnie będziesz?
Amelka uśmiechnęła się.
— Chyba wiesz, że skoro komu ofiaruję przyjaźń...
— Wiem, wiem! — przerwała Cesia. — Boleść rozstania czyni mię niesprawiedliwą...
— Za nic nie powróciłabym na pensyę! — zawołała znowu Jania.
— Bo myślisz tylko o zabawie i używaniu...
— A o czemżem innem kobieta myśleć może? Prawda! O mężu, o mężu przedewszystkiem! Musi posiadać piękne wąsy, wspaniałą brodę, intelligentne czoło i romansowe oczy.
— Tego z brodą i romansowemi oczyma umieścić trzeba na ostatnim planie — ozwała się poważnie Anielka. — Mężczyźni nie mają teraz ochoty żenić się, a kobiety również nie są skore brać pierwszego lepszego z brzegu...
— E! już ja się o męża nie boję! — wtrąciła z wyzywającą minką Jania.
— Nie ufaj zbytecznie! — odezwała się jedna z panien. — Słyszałam nieraz, jak mama mówiła, że teraz i piękne i bogate panny za mąż nie wychodzą...
— A jeżeli wyjdą, to są nieszczęśliwe — zauważyła Natalka Białecka.
— Bo głupiutkie! nie umieją się wziąć do rzeczy — zakrzyczała ją Jania. — Zobaczycie! Zemszczę się za was wszystkie! Będę kokietować, głowy zawracać, dopóki tego szkaradnego męskiego rodzaju nie unieszczęśliwię, nie wymęczę dostatecznie. Życie temu poświęcę!
— To istotnie cel poważny! — rzekła ironicznie Amelka. — My się pod inny sztandar zapisujemy. Oj, Janiu, Janiu! co z ciebie będzie?
— Tere fere... moja świątobliwa siostro! Radzę ci zawczasu posypać głowę popiołem, przyodziać się w żałobną szatę i lać łez potoki nad moją zbłąkaną duszą. Wyobrażałaś sobie pewno, kochanko, że, jak poetka opiewa, nieść ją będziesz ponad przepaście, błota i t. d. czystą, nieskalaną... a tu tymczasem nic z tego! Po rozdzieleniu się z materyą niech sobie ta kochana dusza brzydko wygląda, byleby przedtem w eterze wszelakich szczęśliwości się skąpała.
— E! co ty mówisz! — zawołały panienki oburzone. — Wstydź się, Janiu.
— Niepoprawna! — szepnęła z żalem Anielka. — Cóż to będzie, jeśli z takimi poglądami wstępujesz w życie?
Jania z humorem kiwała głową.
— Tak, tak! stracona, zbłąkana owca — mówiła z komiczną powagą. — Pobożne panny! Westchnijcie czasem na intencyę tej nieszczęśliwej...
Po chwili z nagłym smutkiem w głosie dodała:
— Może ona kiedy pozazdrości wam waszych dusz kryształowych? Kto wie?
Dziewczęta rzuciły się ku niej.
— Janiu najdroższa! Ty mówisz dlatego, aby nas drażnić, lecz czujesz wspólnie z nami — mówiły, garnąc się ku niej z uczuciem. Lecz Jania ze zwykłą pustotą wnet im przerwała:
— Szkoda, żeście do pensyonarskich szafek nie schowały tych łzawych twarzy i grobowego nastroju. Poco wesołemu światu takie żałobnice?
— Panna "fin de siecle!" — szepnęła Cesia.
— Serce najlepsze, tylko żywość niepohamowana — broniła siostrę Amelka.
— Bogata, lecz niezdrowa wyobraźnia — wtrąciła poważna Natalka.
Janina chichotała wesoło.
— Miałyśmy mówić o przyszłości — rzekła ironicznie. — Oczywiście, chociaż wyraz ten nie padł jeszcze między nami jak wystrzał armatni, ale czuję go w powietrzu. Emancypacya! A więc binokle, stojące kołnierzyki, męskie krawaty, ostrzyżone głowy, wonny dymek papierosa, dobywający się błękitnym obłoczkiem z koralowych ustek... Wszak tak? Czołem przed wami, panowie adwokaci, medycy, sędziowie, ministrowie w spódnicach...
— Mylisz się! — przerwała Amelka. — Nie myślałyśmy ani o tece ministra, ani o birecie profesorskim, ani o dyplomie medyka.
— Taak?... Więc o czemże, moje łaskawe?
— O tem, aby było jak najwięcej małżeństw szczęśliwych, spokojnych ognisk domowych, dużo matek, wychowujących po bożemu dzieci, i gospodyń, umiejących gospodarować — odparła z błyszczącem okiem Amelka. — Dlatego zebrałyśmy się tutaj i o tem miałyśmy radzić. Z pewnością żadna z nas nie zasiędzie w salonie bezczynnie, oczekując męża tak, jak ty proponujesz, Janiu!
— Jania ma słuszność! — ozwał się wchodzący do salonu pan Krasnohorski. — Wszak to jedyny cel kobiety: wyjść za mąż... Oczywiście wyjść dobrze za mąż — dodał, śmiejąc się.
Janina poskoczyła do ojca.
— Tak, tateczku! tak, tak! — szczebiotała, wieszając mu się na ramieniu. — Czy tatko ma już kogo upatrzonego dla mnie? Doprawdy, czuję się zupełnie godną uszczęśliwić jakiego ładnego i bogatego chłopca.
— O! nie zazdroszczę biedakowi — rzekła Amelka. — Jaka to szkoda, że się tak lekkomyślnie zapatrujesz na małżeństwo. Z takiemi pojęciami możesz unieszczęśliwić najpoczciwszego człowieka.
— Tatko słyszy? — oburzyła się Jania. — A skądże ty wiesz, że on będzie poczciwy? Byłby białym krukiem w takim razie. Jeżeli są małźeństwa nieszczęśliwe, to zawsze mężczyźni temu winni.
— I kobiety, moja droga! — oponowała Amelka. Pan Krasnohorski śmiał się, roześmiały się też panny.
Jania nie dała za wygraną.
— Broniu, Miciu, Jadziu, Helenko! Czy ja nie mam słuszności? — wołała ożywiona. — Pamiętacie tę piękną powieść angielską? Bohaterka była śliczną, idealną małżonką jakiegoś niepoczciwego milorda, który się kochał w nauczycielce swoich córek. Więc cóż to są mężczyźni?... Z wyjątkiem mojego drogiego ojczusia naturalnie... Czy można im wierzyć? Niech się tatko nie uśmiecha, bardzo proszę! Już ja wiem, jacy oni są!...
— Ale skądże? moja Janiu! — zauważył pan Krasnohorski, przyglądając się z upodobaniem pięknej panience. — Ty przecież mężczyzn nie znasz?...
— Znam, ojczusiu! Mam już taką wrodzoną intuicyę. Amelka ich broni, ale ja, o! ja ich bez żadnej apelacyi potępiam!
— I kobiety nie są aniołami — odezwała się Amelka. — Pamiętasz, co mateczka i madame powtarzały nam zawsze: „W rękach kobiety spoczywa szczęście i spokój domowego ogniska."
— A to jakim sposobem? — spytała Jadzia Zmorska. — Mężczyzna przecież jest głową domu, on powinien i żoną i wszystkiem kierować. Skoro mu wyższość nad nami przyznają, niechże jej dowiedzie.
Pan Krasnohorski żartobliwie zasłonił rękoma uszy.
— Uciekam! — wołał. — Rejteruję! Oczywiście, należałoby mi bronić napadniętych, ale nie chcę narażać się na niełaskę pięknych dam. Sejmikujcież sobie dalej, moje panie. Zobaczę, czy żona nie wróciła.
Amelka z niepokojem spojrzała na zegarek.
— Mama powinna już wrócić... — szepnęła.
— Nie zapominaj, kochanko, że miała dużo pożegnalnych wizyt do oddania. Jutro wyjeżdżamy!
Jania klasnęła w ręce.
— Ach, jak się cieszę! A czy tam wesoła okolica, tateczku? Czy dobrze się bawią? Czy dużo jest młodzieży?
— Przekonasz się sama — odparł, wychodząc, pan Krasnohorski.
— Jania nie pozwoli mówić nikomu — odezwała się żałośnie Cesia. — Tyle planów, projektów miałyśmy dzisiejszego wieczora rozpatrzyć...
— Co tam mamy rozpatrywać! — przerwała Janina. — Apostołkami być nie chcemy! Nam potrzeba kochać, bawić się, być uwielbianemi, podziwianemi... Ci brzydale na łapkach służyć nam powinni!
— Bardzo trzeźwy pogląd! — przywtórzyła Natalka Białecka. — Mężczyzn trzeba krótko trzymać. Ilekroć przyjeżdżałam z pensyi do domu na święta lub wakacye, pięknych rzeczy się napatrzyłam i nasłuchałam. Były to oczywiście moje osobiste obserwacye, bo mama ściśle przestrzegała idealnych poglądów; com widziała jednak, tom widziała, i twierdzę, że zamążpójście nie stwarza bynajmniej dla kobiety szczęścia. Więc i ja jestem za tem, aby brać do niewoli panów mężów. Niech te niedołężne karki, bo dumnymi nazwać ich niepodobna, ugną się przed nami!
— Brawo, brawo! — zawołała Janina., — Tyranizować się nie pozwolimy. Kobieta powinna być traktowana i uważana jako istota myśląca i czująca; nie jako dopełnienie mężczyzny, lecz jako dorównywająca mu umysłem, a przewyższająca sercem. A skoro, o ile wiem z przykładów życia...
— Skądże i kiedy je zaczerpnęłaś? — wtrąciła, śmiejąc się, Amelka.
— I z tego, co piszą — kończyła niezmieszana Jania, — oni nam tego odmawiają, to pobudzają nasze złe instynkta, a w tej walce o odrobinę wpływu rodzi się bardzo zresztą naturalne pragnienie...
— Ujarzmienia tych panów stworzenia i pokazania im, co potrafi błękitny, różowy, czy żółty pantofelek? — przerwała, śmiejąc się, Jadzia.
— Bez kwestyi! I powiadam wam, że oni sobie nie przykrzą w tej niewoli. Tacy mazgaje! Bo w rzeczywistości są to mazgaje, mimo rogów, które nam pokazują.
— Uspokój się, Janiu — zawołała zniecierpliwiona Amelka. — Nie po to chyba zebrałyśmy się dzisiaj, aby kruszyć kopię w obronie sprawy, której nie rozumiemy jeszcze. Miałyśmy radzić o przyszłości użytecznej, bo salonowemi lalkami być nie chcemy. Jest o czem mówić i myśleć, bo musimy mieć własne zdanie w sprawie nas dotyczącej. Cały świat o niej mówi.
Natalka, z rękami założonemi po napoleońsku, przechadzała się po salonie.
— Na mnie — rzekła — cała ta wrzawa sprawia wrażenie szopki. Ile ja razy słyszałam już u nas w domu te rozprawy! Sami nie wiedzą, czego chcą! „Kobieta powinna pilnować dzieci i kuchni" woła Paweł. „Kobieta powinna pomagać w pracy mężowi poza domem" dowodzi Gaweł. Powinnyśmy wreszcie wyrzec ostatnie słowo.
— Dobrze powiedziane! — odparła Janina, zajadając z apetytem lody. — Ale ja już objawiłam, co myślę! Mąż i pantofel, pantofel i mąż!... oto alfa i omega w życiu rozsądnej kobiety tegoczesnej.
Cesia śliczne, błękitne oczy ciemną rzęsą nakryła. Głos jej drżał lekko, gdy rzekła.:
— Nierozerwalny związek dwóch dusz, które się wzajemnie rozumieją, to chyba najwyższe szczęście, jakiego pragnąć można...
Amelka popatrzyła na schyloną jej głowę i westchnęła.
— Tak! — odparła po chwili — lecz znaleźć ducha pokrewnego nie jest rzeczą łatwą. Częstokroć szych za złoto bierzemy... A zresztą, dzieciątko, są przecież inne jeszcze cele, inne drogi do szczęścia?...
Pogładziła, z pieszczotą delikatną twarzyczkę Cesi.
— Dzieciątko zanadto pozwala bujać fantazyi — szepnęła. — Mniej poddawaj się marzeniom, Cesiu, abyś nie wyrobiła w sobie zbyt wrażliwego, czułostkowego usposobienia.
— Duch powinien być jędrny, mocny! — odezwała się ze zwykłą rezolutnością Jania.
— W krzepkiem i zdrowem ciele — dodała Cesia ze smutkiem.
Panienki spojrzały na siebie. Cesia Zielińska była bardzo wątłą i delikatną. Matka jej w młodym wieku zmarła na suchoty, ojciec na delirium. Dziecko z pokarmem matki wyssało gorycz i łzy niewypłakane; jeszcze w kolebce miewało spazmy, nerwowe drgawki i ataki. Z wiekiem wprawdzie, przy kuracyi stosownej, organizm wzmocnił się, nie była to jednakże zdrowiem i wesołością kwitnąca dziewczyna, lecz nikłe, drobne stworzonko z zarodkiem melancholii. po śmierci rodziców, bogata, bezdzietna stryjenka zabrała Cesię do siebie. Pani ta posiadała wszystkie przymioty, prócz serca; więc i sierocie obco tam było i smutno, chociaż niczego jej nie brakło. Cesia, uboga, żyjąca na łasce krewnych, chorowita, niepiękna, choć sympatyczna i dobra, najmniej właśnie na znalezienie takiej pokrewnej duszy liczyć mogła. A tymczasem natura ludzka pożąda zwykle tego, co się niełatwo zdobywa. Więc i Cesia marzyła i wzdychała, gorycz napływała do jej serca, a życie samotne wydawało się biedaczce smutnem, bezcelowem.
Anielka pojmowała ją i lękała się... W ciągu sześciu lat, razem na pensyi spędzonych, przywiązaniem i troskliwą opieką usiłowała zniszczyć melancholijny nastrój koleżanki. Cesia, niestety! nie miała prawa do marzeń. — Trzeba jej cel jaki w życiu wynaleźć, pracę niezbyt łatwą a pożyteczną, któraby wymagała całkowitego oddania się — dumała Amelka, zakłopotana o swoje „dzieciątko." I gdy teraz, w rozmowie z koleżankami, ucho jej uderzył smutny dźwięk głosu Cesi, na nowo rozmyślać nad tem zaczęła.
— Wiecie co, moje drogie? Najlepiej będzie, gdy każda z nas powie, do czego ma ochotę i zdolności — rzekła po chwilowym namyśle, zwracając się do zadumanych dziewcząt. — Niech tam sobie emancypacya szybkim krokiem bieży na przód, my pozostańmy skromnemi pracownicami, o których świat głośno krzyczeć nie będzie, ale które tem, co umieją i co czują, podzielą się z innemi chętnie. Gdybyś ty, Cesiu, na przykład, zajęła się sierotkami na wsi? Sama sierota, znalazłabyś rodzinę, serca wdzięczne i przywiązane, i toby ci duszę rozgrzało. Cóż, dzieciątko? Zgadzasz się? W rozległem dziedzictwie twoich stryjostwa byłoby obszerne do działania pole.
Rozmarzone oczęta Cesi ogniem rozbłysły.
— Dobra myśl, Amelciu — szepnęła. — Bardzo dobra!
Idzie sobie pacholę
Przez zagony, przez pole...
Zanuciła dźwięcznym sopranem Jania, bujając się w fotelu.
— Szczytne posłannictwo, Cesiu! — ozwała się ze zwykłą sobie żartobliwą ironią; spojrzenie jednak, pełne nieograniczonej miłości, ku Anielce pobiegło. — Więc już jedna ofiara, która swoje ja poświęca dla drugich. Natalko, na ciebie kolej...
Panna Białecka szare, intelligentne oczy w suficie utkwiła.
— Chciałabym oddać się niepodzielnie nauce — rzekła z powagą, zabawnie odbijającą od młodziutkiej, różowej twarzyczki.
— A może chcesz zostać misyonarką i w Państwie Niebieskiem szerzyć światło i moralność? — spytała Jania, chichocząc.
— Czemużby nie? — odparła tamta. — Cel pożyteczny i piękny!
— No, z Natalką już skończone! — zadecydowała Janina. — Oczyma duszy widzę ją w olbrzymiej bibliotece, z piórem założonem za ucho, w okularach nosie, grzebiącą się w starych szpargałach, zapytaną, rozfilozofowaną i szukającą tego czegoś, czego nie tacy jak ona szukali, szukają i znaleźć nie mogą. O, świątobliwe panny! jakże was żałuję! Zrobiłam już dwa węzełki na stare panny... Cóż dalej?
Jadzia Zmorska w pół ją objęła.
— Ja do ciebie należę, Janiu — rzekła. — Chcę mieć męża, rodzinę... Bo trzeba wam wiedzieć, moje drogie, że dzieci lubię namiętnie. Co zaś do pana rnęża, wszystko mi jedno, jaki będzie, byleby tańcował, jak ja mu zaśpiewam — dorzuciła hardo.
— Jestem spokojną o ciebie — zawyrokowała Jania z powagą. — Ale co będzie z Amelką? Lękam się o nią! Onaby chciała cały świat utulić, uszlachetnić, ukształcić. To także jest kandydatka na starą pannę. Robię węzełek... Niema co!
— Jaśnie pani na herbatę prosi — ozwał się wchodzący lokaj.
Ruch się wszczął w salonie.
No więc cóż? Jakże? — wołały jedna przed drugą. — Nic jeszcze nie ułożyłyśmy.
Amelka zabrała głos.
— Słuchajcie! Przyrzeknijmy sobie, że po upływie lat ośmiu spotkamy się w kościele Karmelitów. Tymczasem uczmy się, badajmy, wspierajmy się listami i radami. Każda z nas niech pisze pamiętnik. Życie samo wskaże nam potem kierunek, jaki mu nadać mamy. Cóż wy na to?
— Zgoda, zgoda! Jakież to rozkoszne będzie spotkanie! — zawołały chórem.
Uściskały się wzruszone i wkrótce potem wesołe gronko siedziało przy herbacianym stole w jadalni państwa Krasnohorskich.
II.
Biały, wysmukły pałacyk, jak gniazdo jaskółcze przyczepiony na urwisku skały, przeglądał się w zwierciadlanej tafli jeziora.
Z wieżyczki pałacowej, żelazną, galeryjką obwiedzionej, otwierał się widok rozległy na sioła i rzekę, po której uwijały się łodzie i berlinki z białymi żaglami. Okolica była piękna, ludna, wesoła. Za jeziorem, po lewej stronie, strzelały w górę wysokie kominy fabryk, lśniły się w słońcu czerwone dachy, połyskiwała wieża kościoła i widać było wianek lip starych, okalających cmentarz.
Dalej szereg chat spuszczał się ku rzece; ona dopiero skrępowała chęci nowych osadników, którzy w ciągu lat kilku zaludnili i zabudowali odłogiem dotąd leżący szmat ziemi nadrzecznej.
— Budujta się, budujta! — mówili okoliczni chłopi, patrząc niechętnie na przybyszów. — Jak wam woda chudobę zabierze, będzie uciecha!
— Nam woda nie straszna... — odpowiadali. — Znamy się z falą dobrze.
I powstawały coraz to nowe chaty, zieleniły się ogrody, stanęła szkółka, szpitalik i para sklepów Porządnych.
— Sprytne bestye! — mruczeli chłopi z zawiścią. — Pewnikiem Miemce, bo cóżby?
Mylili się. Nie byli to Niemcy, jeno ludzie, którzy wartość ziemi znali, a nie mając mieszkań przy fabryce, komornego wsiom okolicznym płacić nie chcieli. Panu Krasnohorskiemu, gdy przybył obejrzeć wystawione na sprzedaż Zarzecze, nie podobało się sąsiedztwo cukrowni, — lecz że wszelkie inne warunki korzystne były, zdecydował się wreszcie, dobra nabył, piękny pałac na górze odświeżył i umeblował z przepychem.
Pan Krasnohorski nie miał potrzeby odmawiać sobie czegokolwiek. Wysokie stanowisko w hierarchii urzędniczej, pensya, przynosząca mu , rubli rocznego dochodu, prócz innych nadzwyczajnych dodatków, pozwalała na zaspokajanie wygórowanych nawet wymagań.
Pamiętano go przed laty skromnym buchalterem w biurze, gdzie teraz godność prezesa piastował. Ambicye jego sięgały zawsze wysoko, a ożenienie z córką naczelnika wydziału, w którym pracował, wywołało w swoim czasie wiele uwag i zazdrości. Panna była piękna, wykształcona, posażna, więc dziwiono się ogólnie. A tymczasem rzecz się tak miała: Wypieszczona jedynaczka pomiędzy młodzieżą, starającą się o jej względy, szukała przedewszystkiem człowieka. Rodzice pozostawili jej wolność" wyboru, a młoda, niedoświadczona istota na panu Klemensie poznać się nie umiała. Pozowanie brała za prawdę i skromnego na pozór a dumnego młodzieńca, sama nieledwie do oświadczenia się skłoniła. Dzięki temu związkowi Krasnohorski piął się po szczeblach drabiny urzędniczej coraz wyżej i wyżej, aż dosięgnął zaszczytu i pieniędzy. W tym pochodzie gniótł słabych, a mocnym się kłaniał, a gdy mu to i owo zarzucano, śmiał się tylko. „Pieniądz wszystko zdobywa" — mawiał zwykle do żony i jemu wyłącznie hołdował.
Pani Helena Krasnohorska ani zapatrywań swego małżonka nie podzielała, ani też nie odczuwała jego wysokich dążeń i ambicyi. Złudzenia jej rozwiały się szybko, bo pan Klemens od chwili ślubu przestał grać komedyę. Miejsce ich zajęła oziębłość". W niczem zgodzić się nie mogli, bo się nie rozumieli wzajemnie.
Rozdiwięk w pożyciu domowem uwydatniał się tak wyraźnie, że pani Helena zatrwożyła, się o wychowanie dzieci. Pozostając przy rodzicach, wzrastałyby pomiędzy dwoma sprzecznymi prądami; młodociany ich umysł błąkałby się wobec pojęć i zdań wręcz sobie przeciwnych. Kiedy więc Jania i Amelka podrosły, pani Helena wymogła na mężu, iż pozwolił oddać" córki na pensyę, pod opiekę światłej i zacnej kobiety.
Panienki po sześciu latach nauki powróciły do rodzicielskiego domu takiemi, jakiemi je pani Helena mieć chciała. Ojciec widział w nich tylko olśniewającą urodę i marzył, jaką siłą przyciągającą staną się dla jego salonów, jakie świetne zrobią partye. O nic się więcej nie troskał.
Nazajutrz po wieczorku pożegnalnym Krasnohorski powiózł żonę i córki do Zarzecza. Dumny był i rad ze świeżo nabytego dziedzictwa; imponował mu pałac i nazwa obywatela, z którą nie miał się jeszcze czasu oswoić.
— Wszak nie przesadzałem? — powtarzał, zacierając ręce zadowolony. — Caceczko mająteczek!... Nieprawdaż?
Stali właśnie w sali balowej, urządzonej z wytworną elegancyą i gustem, bo Krasnohorski, nie pozwoliwszy nawet odpocząć żonie i córkom po Podróży, oprowadzał je po całym pałacu, cuda jego pokazując.
— Śliczna, prawdziwie pańska siedziba! — rzekł, malując z galanteryą rękę pani Heleny. — Sądzę, że i ty, Heleniu, mimo niezbyt przyjemnego dla mnie zwyczaju potępiania ryczałtem wszystkich moich planów i czynów, pochwalisz mój wybór. Przejedna cię okolica bardzo malownicza, najzupełniej odpowiednia romantycznym twoim poglądom.
Mówił głosem słodkim, modulowanym, ale czuć w nim było ironię złośliwą. Z uprzedzającą grzecznością jednak poprowadził żonę ku oknu.
— Spójrz tylko, Heleniu! — prosił uprzejmie. — Park duży i piękny i jaka rozległa perspektywa! Ach! gdyby nie te kominy fabryczne na przeciwległym brzegu jeziora! — zawołał naraz z niechęcią. — One psują efekt!...
Wcale nie, ojczulku! — ozwała się żywo Anielka. — To właśnie uroku dodaje. Widać ludzi krzątających, się jak mrówki... jak oni starannie utrzymują swoje chaty i ogródki!
— No, no, idealistko! — zaśmiał się ojciec. — A ja ci powiem prawdę, że z powodu tych oto kominów właśnie namyślałem się długo, czy mam nabyć Zarzecze. Delikatny smak hrabiego Brunona od razu zarzuci mi niestosowność takiego sąsiedztwa.
— Czyżbyś zaprosił tutaj hr. Brunona? — spytała przestraszona pani Helena.
— Tak, duszko! I księcia Rafała także — odpowiedział z dumą Krasnohorski.
Po twarzy pani Heleny przemknął cień.
— Nie wspomniałeś mi o tem, Klemensie — rzekła po chwili. — Przypuszczałam, że po gwarze miasta przyjemnie nam będzie odpocząć.
— O, mateczko! ja bardzo lubię gości! — zawołała z żywością Jania.
— Jesteś moją nieodrodną córeczką, Janiu! — ozwał się pan Klemens, pogładziwszy policzek córki. — Posiadamy oboje wrodzone poczucie gościnności, tej dawnej, szlacheckiej gościnności, która, niestety! wobec takiego usposobienia i dziwacznych pojęć, jak u ciebie, Heleniu, zaginąć musi.
— Ależ, mój Klemensie!...
— Nie unoś się, Heleniu! Czyż to twoja wina? — mówił tonem wyrozumiałym małżonek. — To krew niemiecka twoich pradziadów odzywa się w tobie.
Pani Helena zarumieniła się.
— Zbyt odległa to przeszłość! — szepnęła z przykrością. — A zresztą, chociażby nawet cechą narodu niemieckiego była niegościnność, to im z tem lepiej... Przyznasz, mężu, że nasza nieoględność i łatwość w zawieraniu znajomości i bliższych stosunków nie zawsze wychodzi na dobre. — "Szlachcic bratłata z każdym się zbrata..." —
wtrąciła żywa jak iskra Jania. — Czytaliśmy to w jakiejś powieści historycznej... prawda, Amelko? Amelka miała oczy spuszczone i wyraz pognębienia na twarzy.
Patrz, wieżę kościoła widać wśród drzew...rzekła, pociągając siostrę ku drzwiom otwartym na balkon. Ładny widoczek! Czy zabrałaś penzle i farby Janiu? Skorzystamy z naszych malutkich talentów.
— Hrabia Brunon wam dopomoże odezwał się pan Krasnohorski.To skończony artysta! Zobaczcie, jaką sensacyjkę wywoła w okolicy przyjazd ks. Rafała i hrabiego. A mamy tu znajomych w sąsiedztwie, Heleniu. Malscy, Zdrojowscy, Zabrzezińscy! Będą ogólnie zazdrościli — dodał, zacierając ręce.
— Czego, ojczulku? podchwyciła ciekawie Jania.
Pan Klemens się roześmiał.
— O, naiwne dziecię! Stare, mitrą czy koroną zdobne nazwisko... to magnes, to potęga! — odparł.
— Chyba nie w teraźniejszych czasach, ojczulku! — wtrąciła nieśmiało Amelka.
— Zawsze, moja egzaltowana córeczko! zawsze! — dowodził pan Klemens z przekonaniem. — Oczywiście plebs będzie z rozkoszą opowiadał, że cześć dla starych, magnackich rodów to już rzecz przebrzmiała, że teraz innym bożkom kłaniać się należy i t. d., ale my dobrze wiemy, co o tem sądzić.
— Wcale tego nie uznaję! — wtrąciła odważnie pani Helena. — Nie mogę szanować ani hr. Brunona, ani ks. Rafała... Dlatego dziwię się, żeś ich zaprosił, mężu!
— Znam twoje dziwactwa, Heleniu — odparł przez zaciśnięte zęby Krasnohorski. — Nie mówmy lepiej o tem! Jakkolwiek Zarzecze niemało już gotówki pochłonęło, czekają mnie jeszcze rozmaite ulepszenia i koszta — dodał, aby zmienić przedmiot rozmowy.
— Wieś zaniedbana okropnie — odezwała się pani Helena. — Pomiędzy ludem musi być nędza!... Smutny kontrast z pałacem...
— Ach, ojczulku! — zawołała, podbiegając do ojca, Amelka. — Trzeba się nimi zająć, dopomódz...
— Chyba po to, aby tem łatwiej ograbili potem swoich dobroczyńców... — przerwał niechętnie. — Chłopa trzeba ostro trzymać, ale nie psuć pieszczotami... Stosunki pomiędzy dworem a wsią bywają trudne i nieprzyjemne... Ale ja mam zamiar od razu u siebie nowy system zaprowadzić. Żadnych względów, żadnej miękkości...
Pani Helena we wzroku starszej córki dostrzegła zdumienie; Jania słuchała ciekawie.
Matkę wciąż teraz gnębiła myśl, że każda Sprzeczka, czy zdanie lekkomyślnie rzucone, odsłaniać będzie dzieciom i przykry stosunek domowy i moralną wartość ojca, którego niezmiernie kochały.
Istotnie, miała się czego lękać. Pragnęła, aby dla dziewcząt szlachetnych i dumnych, szukających w rodzicach wzoru dla siebie, ojciec pozostał uosobieniem prawego i rozumnego człowieka. Tymczasem pan Klemens ciągle się zdradzał.
— Kochany mężu... — zaczęła po chwili, wskazując oczyma córki.
— Wiem, wiem, co chcesz powiedzieć... — przerwał zniecierpliwiony. — To się na nic nie przyda! Z pewnością w romanse bawić się nie będę! Chłop zawsze chłopem pozostanie... Spotkałem już nie jednego pijanego... Ot i i źródło nędzy!...
Amelka przytuliła głowę do ramion o^jca.
— Oni mają umysł ciemny, tateczku! — rzekła słodko. — Nic nie rozumieją, nic nie wiedzą...
— Więc cóż z tego? Czy chcesz, abym pensyonaty dla nich zakładał?
— A moja siostra będzie ochmistrzynią — wtrąciła żartobliwie Jania. — Ja się na nic nie przydam, bo lud wiejski bywa zwykle brudny, dzieciaki nieuczesane, obdarte... Nie znoszę brzydoty...
— Obmawiasz się, Janiu! — upomniała matka.
— Tak, tak, mateczko! — potwierdziła Amelka. — Jeszcze na pensyi będąc, nieraz myślałyśmy nad tem, czemby pożytecznie zapełnić życie. Widzę teraz, że nam materyału nie zbraknie, skoro wieś nasza taka uboga... Nie posiada oczywiście ani szpitala, ani szkoły.., Jania i ja powinnyśmy się tem zająć...
Pan Klemens się roześmiał, ale śmiech to był Sztuczny.
— Czy nie mówiłem, Heleniu? — zwrócił się do żony z błyskiem złośliwym w oczach. — Czy nie Przepowiadałem? Dzięki twojemu pomysłowi, duszko, córki nasze, jak to miałem sposobność zauważyć, mają nieco przewrócone pojęcia. Mówię nieco, bo zbyt krótko jeszcze na nie patrzę. Nie jestem bynajmniej wdzięczny za te nadprogramowe do ich edukacyi dodatki.
— Nie rozumiem cię, Klemensie... — odezwała się dotknięta pani Helena.
— Ależ, drogi ojcze! — zawołała z żywością Anielka. — Nasze przewrócone pojęcia objawiają się w jednem tylko pragnieniu: stać się pożytecznemi w jakikolwiek sposób i na nazwę pasożytów nie zasłużyć.
Pan Klemens z wyrazem pobłażania pogładził warkocze córki.
— Co za romansowe ideje! — rzekł na pozór żartobliwie. — Wygórowana miłość bliźniego, urojone jakieś względem społeczeństwa obowiązki!... Bawi mnie to!
— Ojczulku! — zawołała zdumiona Anielka. Jania ciekawe oczęta utkwiła w ojca.
— Zastanówcie się... — podjął w tym samym tonie pan Klemens. — Szpitale obejdą się bez was, bo służbę przy chorych pełnią zakonnice; w szkołach są nauczyciele... Gdzież tam jest miejsce dla takich wykwintnych panien, jak moje córeczki? Eleganckie salony, zagranica... oto tło odpowiednie... Muzyka, taniec, lekka belletrystyka, suknia strojna lub piękny kapelusz... oto rozrywki właściwe... Cel: wyjście za mąż!...
— Ojczulku! — odezwała się zdumiona i rozżalona Amelka. — Ojczulek sobie z nas żartuje. Czyż podobna, aby takie czcze, puste życie mogło kobiecie wystarczyć? Duch ludzki szerszych kręgów wymaga!
— Frazesy! — rzekł kwaśno pan Klemens, ucinając rozmowę. — Czy oglądałyście już swoje wierzchowce? A konie do wyjazdu? Każda z was ma swoją parę kucyków... Hr. Brunon nauczy was z chęcią konnej jazdy... Znakomity z niego jeździec!...
Dziewczęta ucałowały ręce ojca.
— Jesteś bardzo dobrym, ojczulku, ale nie chcemy, abyś nas psuł i rozpieszczał... — mówiły. — Mogłybyśmy za bardzo w rozrywkach zagustować, lub zgnuśnieć w przyjemnej bezczynności...
— O bezczynności mowy tu być nie może — zauważył pan Klemens. — Życie towarzyskie ma swoje wymagania. Czekają was bale, wizyty!... — Salony nasze w Warszawie muszą ześrodkować powagi rodowe, finansowe, a dla dodania wdzięku zabawie, żywioł literacki i artystyczny. Jednem słowem muszą to być salony „modne" i wy, moje piękne córeczki, musicie matce dopomódz. Nie należy zapominać, coście stanowisku ojca winny. Człowiek zawsze piąć się w górę powinien.
Pan Klemens z miną wyższości przeszedł się po salonie, pogładził przed zwierciadłem faworyty i zwrócił się ku żonie.
— Mam nadzieję, że i ty, Heleniu, ożywisz się przy naszych dzieweczkach. Wcale ci melancholia nie do twarzy. Tak wyglądasz, jakbyś się na cały świat dąsała... Wyznaję, że sprawia mi to pewien rodzaj niesmaku. Zamiast być uwielbianą królową salonów, co przy twojej urodzie i wykształceniu jest rzeczą łatwą, odgrywasz rolę ofiary, czy niuńki.
— Bądź łaskaw, Klemensie, nie posądzać mnie o odgrywanie jakiejkolwiek roli odparła pani Helena. — Znasz moje usposobienie i wiesz, że inną nie będę.
— A jednak, gdybyś zechciała, duszko, skopiować panią Kamillę na przykład?
— Nigdy i w żadnym razie pani Kamilla za wzór służyć mi nie może — odparła, opanowując wzburzenie.
Jania pytające spojrzenie rzuciła Amelce. Amelka głowę miała spuszczoną; każde ostrzejsze słowo ojca twarz jej oblewało rumieńcem.
— Dowiedzioną jest rzeczą, że nic niema trudniejszego, niżeli upór kobiecy zwalczyć — skarżył się pan Klemens. — Szkoda, że przed ślubem nie okazujecie się nam takiemi, jakiemi w istocie jesteście, piękne panie. Jest to pewien rodzaj maleńkiego, niewinnego na pozór oszustwa, do którego wszakże kobietki szczególny pociąg czują. Wszak mam słuszność,Heleniu?
Kłuł szyderstwem, ale słodko w oczy żonie patrzył i uśmiechał się do niej.
Pani Helena spuściła głowę. Tłoczył ją ciężar wspomnień, które stojącego przed nią małżonka wymownie oskarżały. "Wszak to ona, tylko ona miała prawo czynić mu wyrzuty. Mąż jej kłamał od pierwszej chwili, kiedy go poznała, kłamał wciąż przez długi, długi przeciąg lat dwudziestu, które przeżyli z sobą.
— Jadę do Krzemienia — rzekł po chwili swobodnie. — Jakiż to dom miły! Kiedyż się wybierzesz z córkami do pani Kamilli, żoneczko? Jej się należy przed innymi pierwszeństwo, jako dawnej znajomej...
Pani Helena wzrokiem przenikliwym spojrzała na męża i odrzekła:
— Pomówimy o tem później, Klemensie... Wzruszył ramionami.
— Nowa serya grymasów... — mruknął niby do siebie.
Chłodnemi usty dotknął czoła żony, córkom w powietrzu pocałunek rzucił i wyszedł.
Jania i Amelka patrzyły za nim, gdy przechodził salon, giętki, wytworny. Bujne jego kształty, chociaż rozrosłe wspaniale, wolne jednak były od otyłości i o krzepkiej jeno sile świadczyły. We włosach kruczej czarności nie srebrzył się ani jeden biały włosek, a twarz zawsze pogodna wolna była od zmarszczek. Widziałeś, że człowiek ten żył przedewszystkiem dla siebie i w sobie. Cóż dziwnego, że czas go oszczędzał?
— Mamo ! mateczko! — rzuciły się ku matce dziewczęta, gdy tylko drzwi za ojcem się zamknęły.
Ale pani Helena odsunęła łagodnie córki od siebie.
— Zmęczona jestem... — rzekła, siląc się na spokój. — Odpocznę w swoim pokoju.
Ucałowała pobladłe i zmartwione panienki i szybko odeszła. Za wiele goryczy wezbrało w jej Piersi.
— Amelko — spytała szeptem Jania, bo się nieledwie brzmienia słów własnych lękała, — co to wszystko znaczy? Czyżby ojczulek gniewał się o co? Tak mi dziwno... Ojczuś jest jakiś inny... Doprawdy, pojąć nie mogę...
— Najlepiej nie zwracaj na to uwagi — odparła Amelka, ukrywając przed siostrą łzami zamglone oczy. — Widocznie rozmaicie bywa między małżeństwami, ale wiemy przecież, że ojczulek mamę kocha...
— Oczywiście... — mówiła nieprzekonana Jania. — Ale to smutne, Amelko, bardzo smutne! Widziałam, że mateczka była zmartwiona! E! nie mam już ochoty wyjść za mąż... — dodała rozżalona.
— A cóż ten z brodą i romansowemi oczyma? — usiłowała żartować Amelka.
W oczach Jani stały krople łez. Instynktownie odczuła, że w bogatych, wspaniale umeblowanych salonach rodziców niczego nie brakło, prócz obopólnej sympatyi i ciepła domowego ogniska.
I w pojęciu Amelki o słodkim związku dwóch dusz pokrewnych coś się psuć zaczęło.
III.
Nad jeziorem zachodziło słońce. Każda kropelka wody mieniła się złotem i purpurą i powierzchnia cała wydawała się jakby jedna połyskująca fala tęczowych blasków. Wiatr przynosił balsamiczną woń sosen, porastających wzgórza, marszczył lekko toń kryształową, szumiał łagodnie między drzewami parku, który się ku brzegowi jeziora spuszczał.
Łódź wysmukła kołysała się na wodzie. Stary przewoźnik Walenty wygrywał na fujarce; od rzeki smętna pieśń flisaków płynęła.
Pomiędzy wonnym kwiatem okrytemi lipami ukazały się jasne suknie panien Krasnohorskich i delikatne różowe twarzyczki w obramowaniu lekkich jak obłoczek koronkowych „budek."
— Ach, jak tu pięknie! — zawołała zachwycona Jania, stając na brzegu. — Patrz, patrz, Amelko!
— Istotnie, widok wspaniały! — szepnęła wzruszona Amelka. — Jaka szkoda, że mama nie popłynęła z nami!
— Jaśnie panienki chciały pono do Zambrówki? — spytał Walenty, odwiązując łódkę.
— Tak, mój Walenty! Ale jak mi raz jeszcze powiecie „jasna panienko," to Jakóba na miejsce wasze przy łódce umieszczę... — mówiła Amelka, uśmiechając się dobrotliwie.
Walenty poskrobał się w ucho.
— Człowiek nie dzisiejszy, proszę jasnej panienki — rzekł z wahaniem. — Każdemu trza oddać co się należy. A i od dziedzica wyraźne pono nakazanie szło... Dworscy mówili...
— Nie lękajcie się, staruszku! Inni niech sobie mówią, jak im kazali, ale wy, gdy jesteśmy na jeziorze, zapomnijcie o tem!... — Rzekłszy to, wskoczyła do łódki.
Jania z pękiem pachnącego lipowego kwiecia zajęła miejsce przy siostrze. Łódź pomknęła szybko.
— Panienki nie były jeszcze w Zambrówce? — spytał Walenty, zręcznie kierując wiosłem. — A to akuratnie przed nami.... Cukier tam robią, proszę panienek... Siła ludzi pracuje od rana do nocy, ale też i płacę niezgorszą mają... Jakie to sobie chaty pobudowali; a baby z nabiałem i z warzywami do miasta jeszcze na targi chodzą.. Okrutnie ci chciwy naród te cukierniki...
— Dobrze robią, mój Walenty! — ozwała się energicznie Jania. — Dlatego mają i chaty porządne i dobytek. U nas w Zarzeczu aż strach, jaka bieda! Płakać się chce, gdy się przez wieś przejeżdża...
— To prawda! — rzekła Amelka. — Chaty się walą, płoty rozebrane. Dzieci biegają samopas, obdarte, a twarzyczki ich głodem wyniszczone...
Walenty głową pokiwał.
— Proszę panienki — wyrzekł po chwili, patrząc nieśmiało w oczy Amelce, — juści bieda jest, bo jest... Na przednówku to już ani kartofla nie ujrzy, ani krup... Chybaby u tych bogatszych, ale ci, wiadomo, nikomu nie dadzą. Zwyczajnie jak chłopi, proszę panienki. Każden aby dla siebie... Żeby u nas zamiast karczmy kościół był na ten przykład, a w pałacu jenszy dziedzic był siedział, jako w Broniszówce albo i w Maliszewie, toby i na przednowku ludziskom pomógł i o zbudowaniu kościoła Pańskiego pomyślał. Strach, jakiego my tu dziedzica mieli!
— Więc taki był zły? — spytała zaciekawiona Jania. — I czemuż to?
— O, panieneczko! Dużoby o tem gadać! — odparł niechętnie stary. — Bywało, jeździ i jeździ po jakichś dalekich krajach, a w Zarzeczu jeno ekonomy rządzą... Wiadomo: taki rządca czy ekonom aby ino do siebie ciągnie... Juści teraz oni na swoich wsiach siedzą, ale u nas bieda, coby siekierą nie uciął...
— Jakież to smutne! — szepnęła Amelka. — Ale czemuż nie zabraliście się do pracy, nie ratowali walących się chat?... Jak to Zambrówka ślicznie wygląda! Jakby miasteczko jakie! Wszędzie znad pracowite i troskliwe ręce... Stary głową pokręcił.
— Jensza to rzecz, panienko! U nas lud głupi, bo, jak Zarzecze Zarzeczem, szkoły nie bywało. Do Muliszewa albo do Broniszówki iść... daleko! Gromada się na szkołę składać nie chciała, dwór takoż, i tak zeszło.
— Ileby tu dobrego zrobić można!... — szepnęła Amelka siostrze.
— Ojczulek nie pozwoli... — odparła Jania. — Musisz się z tem pogodzić zawczasu.
Łódka mknęła lekko, zataczając kręgi po wodzie. Jak daleko sięgnąć okiem, wszędzie roztaczał się widok czarowny. Ukazały się już wyraźnie wieżyczki kościoła w Zambrówce, gwar doleciał ode wsi.
Wkrótce do brzegu przybito. Amelka wyskoczyła, rozglądając się ciekawie wokoło. Jania kołysała się w łódce. Zdjęła kapelusz i czarne warkocze spuściła na plecy swobodnie. Amelka, żartując, wianek z lipowego kwiecia włożyła jej na głowę i młode a urodziwe dziewczę w sukience jasnej wyglądało jak boginka.
Wieczór letni rozkołysał marzeniami żywą wyobraźnię dziewczyny. Rojenia skrzydlate, niepojęta tęsknota, niewyraźne pragnienia rozpierały jej serce.
Ostatnie blaski słońca gasły zwolna, jezioro przybrało mocno szafirową barwę. Od strony Zambrówki, drogą, młodemi drzewkami wysadzoną, zbliżało się ku brzegowi dwóch mężczyzn. Jeden z nich wzrostu średniego, szczupły i giętki, w popielatej marynarce i takimże kapeluszu o szerokich skrzydłach, szedł szybko naprzód, potrącając laską kamyki przydrożne, jak człowiek czemś zaniepokojony i wyłącznie myśli jednej oddany. Za nim w pewnej odległości postępował młody chłopak w bluzce robotnika fabrycznego, niosąc szkatułkę, którą ostrożnie do piersi przyciskał. Zbliżyli się do brzegu prawie niepostrzeżeni.
— Niema łódki, proszę pana doktora — ozwał się głośno chłopak, i wtedy dopiero Amelka drgnęła i odwróciła się, stary zaś Walenty skłonił się czapką przybyłemu.
Nastąpiło obopólne zdziwienie i zakłopotanie. Lekarz uchylił grzecznie kapelusza i odebrał z rąk chłopca szkatułkę.
— Wracaj do roboty — rzekł. — A pamiętaj, żeby Izydor miał ciągle zmieniane okłady. Już ja sobie znajdę łódkę.
— Pewniuśko do naszej Gwiaździny wielmożny pan doktor chce się przeprawić? — rzekł Walenty, kłaniając się.I po księdza już rankiem jeździli... Cóż, kiej łódki niema?... Roi się na jeziorze od rybaków...
Młody lekarz obejrzał się niespokojnie. W oddali uwijały się łódki, nie tak blizko jednakże, aby rybacy znaki spostrzedz, lub głos usłyszeć mogli.
Amelka zarumieniona podeszła ku lekarzowi.
— Jeżeli pan życzy sobie dostać się do Zarzecza, możemy popłynąć razem — odezwała się uprzejmie. — Wyobrażam sobie, z jaką niecierpliwością chora oczekuje pańskiego przybycia. Za dwadzieścia minut będziemy w Zarzeczu.
— Z wdzięcznością przyjmuję zaproszenie — odparł ucieszony lekarz. — Istotnie byłem w kłopocie... Domyślam się, że mam przyjemność rozmawiać z p. Krasnohorską?
— Tak, panie! a oto młodsza siostra moja.
Doktor spojrzał na kołyszącą się w łódce Janię; w oczach jego odbił się wyraz zachwytu, natychmiast atoli zapanował nad wrażeniem.
— Edward Dembiński! — rzekł, kłaniając się powtórnie. — A skoro panie jesteście tyle na mnie łaskawe, prosiłbym o pośpiech. Rankiem jeszcze przysłano po mnie, ale obowiązkowe zajęcie w fabryce zatrzymało mnie aż do tej pory. Lękam się, abym nie usłyszał bardzo bolesnego dla lekarza słowa: „Za późno."
Wypłynęli na jezioro.
— Jaki pogodny zachód! — zauważył Dembiński, rozglądając się wokoło. — Panie bez wątpienia więcej posiadają czasu do podziwiania cudów przyrody i piękności tutejszych okolic. Mnie nader rzadko sposobność taka się zdarza...
— Czy tak wiele jest zajęcia w fabryce? — spytała Amelka, którą irytowało milczenie siostry.
Nim zdążył odpowiedzieć, łódka przechyliła się gwałtownie. Amelka krzyknęła, Jania się roześmiała.
— Jezioro w tem miejscu bardzo jest głębokie... — zauważył Dembiński.
— Pan się lęka? — spytała Jania z szyderczym błyskiem pięknych oczu.
Były to pierwsze słowa, jakie do niego wyrzekła.
Dembiński uśmiechnął się lekko.
— Tak, pani! — odparł szczerze. — Przyznaję, żem się przeląkł...
Jania stała się jeszcze weselszą.
— Podoba mi się pańska otwartość, panie doktorze! — rzekła. — Nie stworzonyś pan na bohatera.
— Janiu! — zawołała karcąco Amelka.
Dembiński patrzył spokojnie w czarne, błyszczące źrenice, badawczo w niego utkwione. Ledwo dostrzegalny uśmiech błąkał się na jego ustach.
— Pozwoli pani przypomnieć sobie — rzekł z wytworną grzecznością, — że życie lekarza w pewnych chwilach ma wartość ogromną. Pacyentka, do której dążę obecnie, jest matką sześciorga dzieci.
— Aa! — mimowolnie wyrwało się z piersi Jani. Zarumieniła się.
Amelka serdecznie spojrzała na Dembińskiego.
— Pan musisz bardzo kochać swój zawód? — spytała.
— Tak, pani! — odparł z pewnem wzruszeniem. Zamyślił się i wzrok jego w dal pogonił. Jania śledziła go ukradkiem. Czy dlatego, że dotąd mało mężczyzn widziała, czy istotnie tak było, ale Dembiński wydał jej się bardzo pięknym mężczyzną. Ciemny blondyn, o dużych oczach piwnych, o czystych rysach a myślącem czole, posiadał coś nader ujmującego w twarzy i układzie. Miał przytem swobodę salonowca i rodzaj dumnej powagi, która imponowała wesołej Jani.
— Jakiś tam doktor z fabryki! — myślała niezadowolona. — Amelka zbyt pochopnie zawiera znajomości.
I harda dziewczyna zasklepiała się w milczeniu, a ilekroć uczuła na sobie spojrzenie Dembińskiego, odwracała się z lekkim marsem na czole.
Łódka, zatrzymała się przy pierwszych drzewach parku. Tam już zmrok zapadł zupełny. Dembiński pochwycił szkatułkę i skłonił się pannom.
— Stokrotne dzięki! — rzekł, zwracając się ku Amelce. — Jeżeli uda mi się uratować chorą, pani właściwie będzie zawdzięczała życie.
— Niechże pan nie przecenia takiej drobnostki... — broniła się Amelka zarumieniona. — Walenty będzie do pańskiego rozporządzenia, panie doktorze, jeśli zechcesz powracać wodą.
— A jakżeby inaczej, panienko? — zauważył przewoźnik. — Gwiazda koni nie ma, a choćby miał, to trzebaby wokół jezioro okrążać, hen, przez maliszewskie pola. Już ja poczekam na wielmożnego pana.
Dembiński skłonił się pannom raz jeszcze. Jak się to stało, sam nie wiedział, ale oczy jego zamiast z wdzięcznością spocząć na miluchnej twarzy Amelki, pogoniły ku Jani, która stała opodal obojętna z pewnem lekceważeniem wydymając usteczka i wciąż do pośpiechu siostrę nagląc.
Wtem, kiedy się najmniej tego spodziewał, czarne, błyszczące oczy skierowały się ku niemu i przy łagodnym już zmierzchu ustępującego dnia zaświeciły nieporównanym blaskiem. Zmieszał się, ogarnięty wzruszeniem. Stów mu na ustach zbrakło... Te promienne oczy nieznany dotąd ogień rozpaliły mu w piersi.
Młody Dembiński niewiele dotąd obcował z kobietami i prawie ich nie znał. Życie upływało mu w twardej pracy, bo do zawodu swojego przywiązał się jak mało który lekarz. Pomimo rozległej praktyki i zajęcia w fabryce, wciąż grzebał się w książkach, uczył się, badał; medycynę wyobrażał sobie jako nigdy nie zgłębioną kopalnię, z której całe życie czerpiąc, niczego się jeszcze dość nauczyć nie można. Posiadał charakter tęgi, wyrobiony, nie pozwalający sobie na słabostki żadne, a przedewszystkiem uczciwy. Ojciec jego, zacny i popularny lekarz, zmarł w roku życia, zaraziwszy się w szpitalu tyfusem. Gdy na krótką chwilę przed śmiercią odzyskał przytomność, wskazując dziewięcioletniemu naówczas Edwardowi mdlejącą z rozpaczy matkę, rzekł: „Pamiętaj o matce..." Chłopak mądre nad wiek oczy utopił w twarzy ojca z taką siłą świadomości tego, czego od niego żądają, że gasnący wzrok umierającego rozjaśnił się radością, a na martwych rysach uśmiech słoneczny zastygł. Wiele ciężkich dni, miesięcy, lat od tej chwili upłynęło; dziecko, potem mężczyzna, nie zapomniał nigdy, jaki obowiązek nań włożono. Matka znalazła w nim opiekuna prawdziwego, przywiązanego i posłusznego syna; społeczeństwo człowieka, na którego młode życie spłynęło już wiele błogosławieństw i łez wdzięczności. Całą treść jego wewnętrzną można było z twarzy wyczytać. Ogólnej harmonii nie psuła żadna zniewieściałość, ani pogoń za efektem. Prostota i skromność w połączeniu z dumą szlachetną i urok łagodnej jak u dziecka dobroci cechowały każdy jego postępek, jednały mu serca.
Blady, senny księżyc wypłynął na niebo, rzucając srebrne na wodę odblaski, gdy łódka mknęła z powrotem ku Zambrówce. Gwiaździna była uratowaną. Operacya, aczkolwiek trudna, udała się szczęśliwie.
Lekarz, zmęczony, z prawdziwą rozkoszą wciągał w płuca świeży powiew nocy, czasem dłonią wody zaczerpnął i zwilżył rozpalone czoło, a wzrok bezwiednie zwracał się ku białemu pałacowi na górze, którego rzęsiście oświetlone okna ukazywały mu się niekiedy wśród drzew. Piękna twarz Jani nie schodziła mu z myśli. Z promiennych oczu dziewczyny padł nań jakiś dziwny urok. Namiętna moc uczucia, nie zmarnowanego dotąd w lekkich, krótkotrwałych miłostkach, wstrząsnęła nim do głębi, uderzyła jak piorun niespodzianie. Surowy dotąd dla siebie, pełny hartu woli i umysłowej wyższości, śnić zaczął naraz sen złoty o szczęściu podzielonem z drugą istotą, o miłości wielkiej, bezgranicznej.
Bladawe promienie gwiazd migotały drżąco nad jego głową, fale szemrały łagodnie... cisza była wokoło, i tylko w sercu Edwarda odzywała się najpiękniejsza pieśń w życiu, pieśń tak słodka i kusząca, że komu raz dźwięki jej duszę przenikną, wiecznie będzie tęsknił do niej. Rozmarzony wzrok jego padł na małą wiązankę skromnych żółtawych kwiatków, spoczywającą na dnie łódki, prawie u jego stóp. Czarnooka dziewczyna miała pęk kwiecia takiego w rękach i na foremnej główce, gdy po raz pierwszy spojrzał na nią.
Machinalnie, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, Dembiński pochylił się, i nawpół zwiędłe, wilgocią przesiąkłe kwiaty znalazły się głęboko na jego sercu ukryte.
— Byłem w krainie czarów — szeptał potem, idąc drzewami wysadzoną dróżką ku Zambrówce. — Śniłem o gwiazdce, zawieszonej na błękitach... Szaleństwo!
Gdy jednak, powróciwszy do domu, przyłożył usta do pomarszczonej dłoni matczynej i spojrzał w rozjaśnione jego widokiem oczy, mimowoli uśmiech wesoły wybiegł mu na twarz i rzekł z przejęciem:
Jakie to życie piękne, matko, jakie piękne!
IV.
— List od Cesi... list od Cesi! — wołała rozpromieniona Amelka. — Byłam już niespokojna o moje dzieciątko...
— Cóż pisze? — spytała ciekawie Janina. „Najdroższa moja! — zaczęła czytać Amelka. —
Smutno mi i tęskno w Zaliszewie, dokąd stryjostwo na tygodni kilka zjechali. Ale bo też doprawdy pozbawiono mię zupełnie swobody, i wydaje mi się, jakobym była pieskiem faworytem, na jedwabnym sznureczku przywiązanym, od którego nic nie wymagają, byle krótki swój żywot na pluszowej poduszce przespał, objadłszy się sucharków ze śmietanką."
Jania wybuchnęła śmiechem.
— A to oryginalna dziewczyna! — zawołała. — Więc dlaczegóż narzeka? Toć to jedwabne życie!
Amelka spojrzała na nią z wyrzutem.
— Poco ta komedya? — spytała. — Bo przecie nie myślisz tego, co mówisz...
„Moja droga Amelcia — czytała dalej — skarci mnie pewno za ten wstęp szyderskogorzki... Cóż, kiedy porównanie niechcący z pod pióra mi się wymknęło... Człowiek stworzony jest chyba na to, aby coś robił. Bezczynność i przeświadczenie, że się nikomu nie jest potrzebnym, wyradzają myśli niewesołe... Choćbym pragnęła ukryć to przed tobą, nie mogę! Smutno mi, obco i tęskno! I powiesz może, Amelciu, że to moja wina, że nie umiem przywiązać się, być wdzięczną. Nie zaprzeczam, ani przyznaję! Dotąd jest to wątpliwość, którą może sama kiedyś rozjaśnisz. Tymczasem kilka próbek. Znasz moje marzycielskie usposobienie, wiesz, że chętniej przestaję z przyrodą i z książkami niżeli z łudźmi. To jest, właściwie, jak z jakimi. Chorzy, cierpiący posiadają całkowicie moje współczucie. Zdrowi, szczęśliwi, z maską obojętności na ogólnoludzkie sprawy, budzą nieledwie wstręt... Nie pragnę wydawać się lepszą, niż jestem; prawdopodobnie i osobista zazdrość rolę tu odgrywa. Gdy widzę zdrowe, tęgie dziewczyny, uwijające się po łąkach i polach, obejmuję okiem moją drobną, schorzałą postać i — ty mnie zrozumiesz, Amelko! — nie mogąc rozwiązać pytania, dlaczego tak jest,
jak jest, rozgoryczam się i radabym sama od siebie, od myśli swoich, uciec jak najdalej!"
— Biedna, kochana Cesia! — szepnęła zasmucona Jania. Amelka miała łzy w oczach.
„Czy chcesz, abym ci opisała, jak czas przepędzam na wsi? — w dalszym ciągu pisała Cesia. — Wszystkie dnie do siebie podobne! I tak: nieprzebrana troskliwość stryjenki trzyma mię w łóżku do godziny jedenastej codziennie. Żaluzye spuszczone, wszyscy chodzą na palcach. Czuję przedsmak śmierci!
„Las, ogród, pola rozbrzmiewają echem tysiącznych objawów zdrowego, pożytecznego istnienia; wspaniałe słońce uśmiecha się do ziemi, ziemia do słońca... ludzie uwijają się jak mrówki, pracują, zabiegają... Ja to czuję, ja to widzę poprzez zamknięte żaluzye, poprzez łzy, zalewające mi oczy...
„O jedenastej godzinie, z miną tajemniczą, wystraszoną, zjawia się nakoniec stryjenka i hygieniczne śniadanie. Amelciu, niech cię Bóg strzeże od hygienicznych śniadań! Gdyby nie obecność stryjenki, to wodniste kakao i wysuszone grzanki wy wędrowałyby z pewnością za okno. Tymczasem, cedząc szary płyn po łyżeczce, zazdroszczę dziewkom z czeladnej posilnego żuru ze skwarkami i smacznego chleba razowego, odpowiadając jednocześnie na troskliwe pytania stryjenki: Może mi się co śniło, może się zrywałam w nocy, może nawiedziło mię bicie serca, a może... — i wówczas oczy stryjenki rozszerzają, się trwogą — może czuję, spodziewam się, oczekuję, przewiduję, że... że dziś właśnie nawiedzi mię atak histeryczny — jak stryjenka każdą moją migrenę nazywa, a którego czułe jej serce tak się lęka!... Gdybym się nie wstydziła samej siebie, wybuchnęłabym płaczem.
„Po śniadaniu, pod osobistym dozorem stryjenki, zaczyna się szczotkowanie, polewanie, masowanie w różnorodnych formach i gatunkach. Poczem, owinięta w worek flanelowy, zmasakrowana, potłuczona, spoczywam znów na łóżku, złorzecząc nieledwie Kneippowi i jego wyznawcom.
„Między pierwszą a drugą godziną w południe — spacer. Ubrana w wełnę od końca palców do czubka głowy, mając z jednej strony stryjenkę z wodą kolońską lub amoniakiem, z drugiej Joasię pokojówkę z pledem i szalem, na wypadek nagłej zmiany temperatury, przechadzam się po ogrodzie w miejscu najbardziej odkrytem na działanie słońca, póki dzwonek na obiad nie zawoła.
„W sali jadalnej spotyka nas stryj. Przy zupie (oczywiście dla mnie menu obiadowe składa się z potraw ściśle określonych przez hygienę i homeopatyę, co sprawia, że zawsze głodną jestem) kochana stryjenka niewyczerpaną jest w opowiadaniu o moim języku, spieczonych wargach, podsiniałych oczach i t. p. Stryj słucha, zajadając pasztet, indyka, roladę lub dziczyznę, a ja ogryzam udko niewinnego kurczęcia i znów złorzeczę hygienie i homeopatyi. Po wetach stryj wstaje od stołu, całuje z namaszczeniem rękę stryjenki i powtarza stereotypowe: „Matką jesteś dla sieroty, Wacuniu." Poczem i ja otrzymuję pocałunek ojcowski ze słowami: „Wdzięczność jest jedną z najpiękniejszych cnót, Cesiu." Na tem się kończy obiad.
„Żywot pieskafaworyta coraz jaśniej przemawia do mojego melancholijnego nastroju. Uciekam do siebie, do fortepianu, do książek. Zaledwie grad zaczęłam, aliści aniołstróż w postaci stryjenki zjawia się u mego boku. „Cesiu, muzyka denerwuje... Ten biedny Chopin najlepszym tego dowodem... Do grobu go wpędziła. Zlituj się, dziecko, zaprze~ stań!..."
„Z głuchą rozpaczą wstaję od fortepianu. Tak mi było potrzeba czegoś kojącego, słodkiego, wszystka gorycz z serca byłaby się rozpłynęła w tonach pieśni, miałabym chwilę ukojenia, zapomnienia!...
(„Toż samo dzieje się z książkami, których mi bez uprzedniego zezwolenia stryjenki dotknąć nie wolno. Zaledwie godzinkę w dniu pracować mogę nad sobą i ta właśnie godzina pokrzepia mię i umacnia ducha, który słabnie..."
Amelka złożyła list.
— Cesia jest zgubioną, jeżeli dłużej pod takim kierunkiem zostanie — rzekła do siostry. — Pomyślno, Janiu, jakie to okropne życie... Ciągły przymus, ciągła niewola! Biedne moje dzieciątko!
Amelka łzy otarła; Jania, zadumana smutnie, patrzyła w ogród.
— I nam niewesoło... — rzekła. — Wiesz, Amelko? zupełnie inaczej wyobrażałam sobie powrót nasz do domu...
— Tobie się już pewno balów zachciewa?
— Nie! — odparła. — Wierzaj mi, że nie! Tak mię życie zaraz na wstępie zniechęciło...
— No, no! nie przesadzaj! Cóż w takim razie biedna Cesia o swojem powiedziećby mogła? — rzekła smutno Amelka. — Żal mi jej!
Jania zamyśliła się chmurnie.
— Amelciu! — ozwała się po chwili, zmieszana bardzo, unikając wzroku siostry. — Czy przypuszczasz, że mama jest szczęśliwą?
Ostatnie wyrazy wybiegły szybko z jej ust pobladłych, jak gdyby się lękała je wymówić. Amelka drgnęła.
— Oczywiście — szepnęła z wahaniem. Jania, zdobywszy się już na odwagę, stała się śmielszą i postanowiła rozwiązać nurtującą ją od pewnego czasu wątpliwość.
— Bo, widzisz, Amelciu — mówiła, — zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ojczulka i miłość jego dla mamy... Zdawało mi się, że rodzice należą do tych wybranych, szczęśliwych małżeństw, gdzie niema miejsca na żadne sprzeczki, kolące docinki, co bez wątpienia sprawia jednej stronie przykrość głęboką, a drugiej...
Zawahała się. Amelka położyła jej dłoń na ustach.
— Nie kończ! — szepnęła pobladła i wzruszona. — Nie do nas należy sądzić... Możemy się mylić zresztą, nie posiadając doświadczenia.
Jania zaprzeczyła energicznie.
— Trudno pozbyć się wzroku i słuchu — odparła, przygryzając wargi, żeby się nie rozpłakać; wreszcie, wzruszeniem zwalczona, rzuciła się w objęcia siostry.
Sprawa Cesi nie została przecież zaniedbaną. Dziewczęta tak wymownie wyłuszczyły ją rodzicom, że pan Klemens (poparcia matki z góry były pewne) zgodził się, aby Cesia przyjechała do Zarzecza na czas nieograniczony.
— Z tego, co opowiadacie — nadmienił, — nie mam nadziei, aby owo uosobienie troskliwości, godna pani stryjenka pozbyć się chciała przedmiotu czułych starań swoich i opieki. Torturowanie biednego dziecka musi jej sprawiać przyjemność.
— Tak, tak ojczulku! — zawołała żywo Jania. — Szkaradna kobieta! Mnieby taki system kuracyjny zaprowadził prościuteńko do zakładu obłąkanych...
— Nie unoś się, dziecko! — napomniała córkę pani Helena. — Zapalasz się i gorączkujesz, nie poznawszy dobrze rzeczy i nie zastanowiwszy się nad nią. Wszakże postępowaniem stryjenki Cesi kieruje troskliwość o jej zdrowie?...
— Lecz sposób, w jaki się do tego bierze, jest idyotyczny! — odparła z uporem. — I ja to jej pierwsza powiem, skoro tylko znajdziemy się razem...
— Jestem pewną, że tego nie uczynisz... — rzekła z powagą pani Helena.
— Czemu, mateczko? Ktoś przecie na świecie zdobyć się musi na wypowiedzenie prawdy ludziom; niech im się nie zdaje, że są idealni... Trudnoby mi przyszło odmówić sobie przyjemności zdzierania z ich niewinnych, anielskich twarzy maski obłudy i fałszu.
— Boże! Cóż ty mówisz, dziecko? — zawołała oburzona matka.
— Pogląd starej, zgorzkniałej panny — śmiał się rozweselony pan Klemens, — Heleniu! Ta mała jest nieporównaną! Cha, cha, cha! Czy to także pensyonarski nabytek? No, oczywiście, tedy winszuję ci, żoneczko, świetnych, a przypuszczam, niespodziewanych rezultatów edukowania dziewcząt na pensyi... Nie zapominaj, że byłem temu przeciwny.
Żartował z córki i w gruncie rzeczy lekceważył jej wyskok, lecz rad był ze sposobności dokuczenia żonie.
Zapał Janiny ostygł w jednej chwili.
— Ojczulek się myli — rzekła rezolutnie. — Nasłuchałam się dosyć na pensyi o miłości dla ludzi, o ich doskonałych przymiotach, o anielskości kobiet, a prawości mężczyzn. Cóż, kiedy te piękne frazesy nie trafiały do mego przekonania, bo dość jest mieć uszy i oczy otwarte, aby widzieć i słyszeć więcej, niżeli się chce nawet...
— Ja cię nie poznaję, Janiu! — szepnęła pani Helena. — "Widzę, że będę miała dużo, dużo pracy z tobą... Bierz przykład z Amelci.
Dziewczyna z figlarnym błyskiem oczu pokiwała głową.
— To właśnie nieszczęście, mateczko, że pragnę mieć o wszystkiem swoje zdanie... To nic nie szkodzi, niech mateczka mi wierzy... Przecież Amelka sama dowodziła niedawno, że kobiety umieją teraz myśleć same za siebie i muszą myśleć, żeby się od krzywd, jakie im się dzieją, uchronić.
— Nie było mowy o krzywdach — zaprzeczyła Amelka.
Janka śmiała się, jak dziecię rozswawolone.
— Wszystko mi tam jedno! — rzekła wreszcie. — Świat jest bardzo piękny i ludzie na nim bardzo dowcipni, ale ja ich nie lubię i wierzyć nikomu nie będę!
Pani Helena, słuchając córki, zostawała wciąż pod wrażeniem dziwnego niepokoju. Jania wydała jej się inną, niżeli dawniej, a w roztrzpiotaniu jej odczuwała smutek.
— Nie umiem udawać — myślała pognębiona. — Jania jest bystra i oczywiście odkryła prawdę; sądzi, że jestem nieszczęśliwą, i potępia ojca. Ach, jakież to bolesne!
Postanowiła być jeszcze uleglejszą, baczniejszą w stosunku do męża, by zniweczyć domysły dziewczęcia. Rozmowa ta jednak spędziła jej sen z powiek, i wschodzące słońce zastało ją jeszcze czuwającą, z oczyma od łez nabrzmiałemi i twarzą zmęczoną, pobladłą.
V.
— Jaśnie pani kazała przygotować dla panienek suknie creme i liliowe atłasowe szarfy — mówiła zgrabna pokojówka Józia, układając na toalecie drobiazgi. — A jakie prześliczne kapelusze! Całe ze złotawej słomki, a na wierzchu bzy liliowe... Śliczności!
— Bzy? Nie lubię bzów! — zawołała Janina. — Poproszę mamy, aby nam zmieniła kapelusze.
Jania była dziś nie w humorze. Od samego rana — jak twierdziła — wszyscy się jej sprzeciwiali...
Choćby i ta wizyta! Nie jest przecież dzieckiem i widzi dobrze, ile ona matkę kosztuje... Więc po co do Krzemienia jadą? Że ojciec sobie tego życzy? Ależ mama powinna była tak ojca przyzwyczaić, żeby zawsze tego sobie tylko życzył, czego mama chce...
Myślom tym oddana, przeciągała się leniwie na otomanie z książką w ręce, z której wszakże ani litery nie przeczytała.
Amelka, smutna, rozstrojna, machinalnie układała przed lustrem warkocze.
— Nie kłopocz mamie głowy — skarciła siostrę. — Radzę ci także: skończ swoje farniente! Spójrz na zegar...
— Jaśnie pani już ubrana — wtrąciła Józia. Jania rzuciła książkę.
— I żebym ja choć wiedziała, po co my tam jedziemy? — zawołała z niesmakiem.
— Czy panienki gotowe? — spytała pani Krasnohorska, wchodząc do pokoju córek. — Jakto? Jania jeszcze w negliżu? Co to znaczy?
Jania w odpowiedzi w dłonie klasnęła.
— Ach, jaka mateczka sliczna! — zawołała. Istotnie zachwyt jej był usprawiedliwiony: pani Helena w czarnej sukni atłasowej, bogato dżetami haftowanej, i w maleńkiej kapotce liliowej z piórami wyglądała młodo i wspaniale. Miała ona jedną z tych rzadkich twarzy, którą cierpienie idealizuje dziwnie pociągającym, smętnym wyrazem, nie ryjąc brózd, ani ze świeżości odzierając. Smutek, nurtujący głęboko zawiedzioną w najdroższych uczuciach panią Helenę, cichy był i łagodny i równie łagodnie do rysów jej się przykleił. Było coś w jej twarzy i postaci, co uderzało od pierwszego rzutu oka i zatrzymywało uwagę. Piękne oczy matowe, jak aksamit czarne, miały wyraz słodyczy, a mimo to, jak twierdziła Jania, dosyć było jednego ich błysku, aby poskromić zuchwalca. Pani Helena posiadała przytem postawę pełną godności, ruchy lekkie i swobodne, szlachetną prostotę układu i wrodzoną dystynkcyę.
Amelka była bardzo do matki podobna. Tylko oczy miały kolor odmienny. Zielonawe, mieniące się szafirowymi odbłyskami źrenice przypominały oczy ojca, chociaż różniły się wyrazem.
Pani Helena wykrzyknik Jani przyjęła pobłażliwym uśmiechem.
— Pośpiesz się, kochanko, czas jechać... — rzekła, odsuwając z czoła córki powichrzone loczki. — Cóż to? Grzywka? To zbyteczne, Janiu!
— Mateczko, przecież moda...
— Czy istotnie córeczka moja ma ochotę ślepo we wszystkiem do mody się stosować?
Jania się zawstydziła. Wnet czarne loczki ułożyły się posłusznie w tył głowy, ukryły za uszyma i odsłonione białe czoło zajaśniało pogodą, nadając twarzy całej urok młodzieńczy.
Pani Helena usiadła. Żywa sprzeczka z "mężem przy śniadaniu upokorzyła ją i boleśnie dotknęła. Pan Klemens od dni kilku był już czemś zirytowany i o zwykłej, chociaż zaprawnej żółcią słodyczy zapomniał. O co poszło? O wizytę do Krzemienia. Pani Helena chciała pojechać z mężem tylko, pan Klemens stanowczo przy zabraniu córek się uparł.
Jania, słuchając rozmowy rodziców, nie spuszczała ciekawych oczu z twarzy ojca i w duchu złorzeczyła owej pani Kamilli, nie pierwszy raz powód do Sprzeczki nastręczającej. Amelka starała się zająć ją opowiadaniem, odwrócić uwagę, lecz napróżno. W czarnych oczach dziewczyny tliły się iskry ledwo tłumionego oburzenia. „Gdybym to ja była na miejscu mamy" nie ustąpiłabym — myślała, uderzając niecierpliwie nóżką w posadzkę. — Kobieta, jeśli wie, czego chce, powinna umieć wytrwać przy swojem..." A tymczasem pani Helena musiała ustąpić. Ustępstwo to jednak kosztowało ją wiele i pogłębiło żal do męża. Jakże bo on nie mógł zrozumieć jej macierzyńskiej trwogi, jak mógł nie uznać, że dom przyjaciółki jego, pani Kamilli — bo ona, Krasnohorska, uważać ją za taką nie chciała — jest wprost niewłaściwem miejscem dla jego córek?
Pani Kamilla Malska była kobietą na wskróś światową i lekkomyślną. Wydana młodo za mąż, piękna, zalotna i bogata, bawiła się, stroiła, budziła zazdrość kobiet i zachwyt mężczyzn, gdziekolwiek się pokazała. Mąż jej (wobec pięknej pani nikt się o niego nie troszczył) miał czas przeżyć się, nim się ożenił. Młodej, tryskającej zdrowiem i młodością małżonce ofiarował zniedołężniały umysł i niczem niezwalczoną apatyę. Dlaczego pani Kamilla, poznawszy go takim, oddała mu swoją rękę, dlaczego wówczas, kiedy stanął przed nią wybladły i z cynicznemi słowy: „Nie mam już nic do ofiarowania prócz złota" — nie odrzuciła go ze wzgardą, — na to niech odpowiedzą wszystkie młode panny, które z równą Kamilli obojętnością przyjmują pierwszego lepszego konkurenta, jak gdyby przysiądz u ołtarza znaczyło tyleż, co przejść się do ogrodu Botanicznego.
Piękna pani Kamilla, nie wymagając niczego od męża, wymagała wiele od życia.. Skoro natura sama uposażyła ją w powaby i wdzięki, skoro mężczyźni głowy i serca dla niej tracą, czemuż nie ma się bawić? To przecież rzecz niewinna!... Płeć brzydka brała ją zawsze w obronę. — „Taki mąż! — mówiono z litościwem wzruszeniem ramion kobieta młoda, pełna życia..."
Poza flirtem pani Kamilla uprzyjemniała sobie czas pisaniem artykułów o „niepodległości kobiet," odczytami o „nowych prądach," wygłaszanymi w kółku znajomych i wielbicieli, dla których czerwone, pełne jej usta stokroć większy miały powab, niżeli słowa górnobrzmiące bez treści. Złośliwi przebąkiwali nawet, że Krasnohorski kupił Zarzecze dla blizkiego sąsiedztwa Krzemienia. Podczas karnawałów, spędzanych w Warszawie, zalotne oczy pani Kamilli goniły często eleganckiego i świetnie zakonserwowanego prezesa; spotykano ich razem w teatrze i na spacerach, i prezes z uwielbieniem dla pani Malskiej bynajmniej się nie ukrywał.
Co o tem sądziła pani Helena, świat nie wiedział. Była ona dla wszystkich niemal zamkniętą, księgą, której poważna treść nie zaciekawiała nikogo. Mąż również był pewnym, że „niuńka," jak nazywał żonę, niczego się nie domyśla. Dopiero od powrotu córek zaszła w niej zmiana... Stała się nad wyraz zważającą nawet na pozory, wymagającą dla siebie należnego od męża szacunku, a już kiedy szło o dzieci, występowała samoistnie i narzucała mu swoje prawa matki, na nic się nie oglądając. Oburzyło go to oczywiście, postanowił więc nie czynić ustępstw żadnych. Dzisiejsza o wizytę w Krzemieniu sprzeczka skończyła się zwycięstwem głowy domu. Pan Klemens nie krępował się wobec dzieci i jakby naumyślnie wszczynał zwykle spór przy nich. Miał w tem swoje wyrachowanie; pani Helena musiała nieledwie ważyć słówka, nie chcąc córkom oczu na niewłaściwości poglądów ojca otwierać. Ale też życie, dotąd smutne tylko, teraz stało się dla niej męczarnią.
Siedząc w pokoju córek, przemyśliwała właśnie nad tem, jakby im powód niechęci względem pani Kamilli wytłómaczyć. One przecież umieją się zastanawiać, tworzą domysły...
Nie uszło jej uwagi, że były smutne i patrzyły na nią wzrokiem niezgłębionej miłości i współczucia.
— Krzemień ma okolice prześliczne — zaczęła wreszcie, gdy panienki stały już przed nią ubrane i pokojówka opuściła pokój. — Droga z Zarzecza wiedzie wciąż ponad rzeką... Pod Krzemieniem czeka nas przeprawa promem... Czy nie będziecie się lękały?
— Nie, mamo! — odparła spokojnie Amelka. Jam oczy zamigotały.
— Przeprawa promem? — zawołała zachwycona. — Ach, jak to dobrze! Wokoło głębia niezgruntowana, tajemnicza, a my na łasce fal i wątłego promu, w oczekiwaniu niebezpieczeństwa!... Jak to będzie przyjemnie! Takie wzruszenie! trwoga!
— Janiu, Janiu, spokojnie! — uśmiechnęła się pani Helena. — Uważałam już po wielekroć, że lubisz się unosić nad drobnostkami... Postaraj się panować nad sobą, dziecko!
— Ach, mamo! kiedy ja mam taki zapalny temperament... — usprawiedliwiała się Jania.
— Jak ty się wyrażasz? — odezwała się z przykrością pani Helena. — Jesteś trochę egzaltowaną, dzieweczko... Nic więcej!
— Słyszałam, jak ojczulek mówił, że mam temperament... — usprawiedliwiała się zakłopotana. — Ojczulek twierdzi, że Amelka podobna jest do mamy, a ja do ojczulka.
Po twarzy pani Heleny przepłynął rumieniec. Chciała go ukryć przed córkami, więc pochyliła głowę i szarfę Janiny poprawiać zaczęła.
— Dom państwa Malskich dość przyjemny podobno... — rzekła, odwracając na inny przedmiot rozmowę. — Mnóstwo osób tam bywa, zabawy bardzo ożywione... Pani Kamilla piękną jest niepospolicie... Ale nie lubię kobiet, uganiających się wyłącznie za zabawą. Wogóle układ jej cały nie podoba mi się... Jest to właśnie jedna z tych emancypantek szkodliwych, którym się zdaje, że ekscentryczne wybryki i obojętność na pozory wyrabia kobiecie wyjątkowe, wyższe jakieś stanowisko w społeczeństwie.
— Ach, jak ja takich kobiet nie cierpię! — zawołała Jania z wybuchem — a pani Kamilli szczególniej. Nieraz już była powodem przykrości dla mamy. Nie pojmuję, dlaczego ojczulek tak' ją chwali?...
— Jak ty lubisz dużo mówić!... — szepnęła z wyrzutem Amelka, zauważywszy nagłe zmieszanie na twarzy matki.
— Mężczyźni mniej na wszystko zwracają uwagi — rzekła pani Helena. — Ojciec zresztą uprzejmym jest dla każdego i nie chce uchybiać sąsiedzkim i towarzyskim obowiązkom.
— Wyrzekłabym się z ochotą zabaw i towarzystw, gdyby one pęta jakieś nakładać miały... — wtrąciła Janina ze zwykłą rezolutnością.
Pani Helena mimowolnie się uśmiechnęła. Wzrok jej z rozkoszą i dumą zatrzymał się na pięknych twarzyczkach i zręcznych postaciach córek.
— Więc jesteście gotowe? W takim razie nie zwlekajmy! — odezwała się, powstając. — Chciałabym pozbyć się tej wizyty.
W godzinę później kareta Krasnohorskich zatrzymała się przed pałacem w Krzemieniu.
— Jaśnie pani pisze w swoim gabinecie — oznajmił lokaj, wprowadzając gości do salonu. — Jaśnie pan odpoczywa w oranżeryi...
Panny z ciekawością rozglądały się wokoło. Jania pogardliwie skrzywiła usta.
— Istny skład rupieci... — szepnęła. — Oczy bolą od barw jaskrawych i złoceń...
Nadszedł Malski... Trudno było istotnie wyobrazić sobie coś bardziej zniewieściałego i skarlałego, niż ten szkielet człowieka w eleganckiem ubraniu, z kwiatkiem w butonierce a nagą czaszką, usiłującego zachować pozory zdrowia i młodości dla ludzi, bo zbyt wiele miał doświadczenia, aby siebie łudził. I nic go też z życiem nie wiązało. Ulubionym frazesem „głupie życie" zamykał sobie drogę do podźwignięcia się moralnego, do wyswobodzenia z karygodnej apatyi, która się wżarła w jego istnienie,
krępując polot myśli, ubezwładniając ciało. Malski nudził się zimą przy kominku, a latem na słońcu wygrzewał bezkrwiste ciało, drwił z rzekomej uczoności żony, a jeśli go niekiedy coś jeszcze ożywić mogło chwilowo, to polemiki z miejscowym plebanem, przed którym o nieśmiertelności duszy i życiu pozagrobowem takie poglądy rozwijał, że ksiądz ze zgrozą uszy zasłaniał i godziny, jakie z nim przepędzał, do najcięższych obowiązków w parafii zaliczał. Poza tem Malski był w domu cichy i nie wiele miejsca zajmował. Do pani zwracano się nawet ze szczegółami gospodarskimi; pani rządziła i kierowała wszystkiem.
— Jaśnie pani prosi, aby jaśnie pan przeszedł do salonu — rzekł mu służący, gdy kareta Krasnohorskich zatrzymała się przed pałacem.
To wystarczało. Wprawdzie cisza i miły zapach w oranżeryi usposobiły go do poobiedniej drzemki, ale skoro pani żąda, aby powitał gości...
— Bardzo mi przyjemnie — mówił w kilka minut potem, całując rękę pani Krasnohorskiej. — Kamilka wspominała często... Pani prezesowa na mieszkańców Krzemienia niełaskawa.
Nie czekając odpowiedzi, zwrócił się do panien.
— O! — wyrzekł powoli, okiem znawcy oceniając ich piękność — jakaż niespodzianka! Czołem" czołem przed wami, piękne panie!
Blade, wyblakłe jego źrenice spotkały się z ognistem, badawczem spojrzeniem Janki. Na krótką chwilkę błysnęło w nich drobne światełko, zamigotało i zagasło.
— Nawiedza mię niekiedy żal po utraconej zdolności odbierania wrażeń — mówił przewlekłym, monotonnym głosem. — Cóż, kiedy życie jest tak głupie, jeżeli panie pozwolą być szczerym...
Pani Helena przerwała szybko dalsze zwierzenia. Amelka pociągnęła Janię ku oknu, skąd widok był prześliczny na rzekę i góry lasem pokryte. Jania z trudnością śmiech tłumiła.
— Kamilcia pisze... — opowiadał Malski, opadając w fotel, stojący obok pani Heleny. — Ona mówi, że to jest jej powołanie... Wierzę na słowo! Nie czułem nigdy ochoty do wdzierania się w autorskie tajemnice mojej żony...
— Dużo kobiet bierze się teraz do pióra... — rzekła pani Krasnohorska, aby podtrzymać rozmowę.
— Powiem pani łaskawej — uśmiechnął się szydersko Małski, — że one się już teraz do wszystkiego biorą... dopóki oczywiście nie nastąpi jakiś punkt zwrotny... Czasy są jakieś niezdrowe, sprzyjają bujnemu rozwojowi fantazyi, ta podsyca nerwy, nerwy niszczą organizm i... nie mamy już zdrowych, mocnych kobiet...
— Któreby wspierały kroki zniedołężniałych, schorzałych mężczyzn... — ozwał się srebrzysty głos wchodzącej do salonu pani Kamilli. — Vous avez complétement raison, mon cher! — dorzuciła z cichym śmieszkiem, przechodząc koło męża tak nieuważnie, że koronkowe wolanty od jej błękitnych fularowych rękawów owinęły mu się prawie wkoło szyi.
— Przebaczenia! — mówiła pieszczotliwie piękna pani, witając Krasnohorska. — Piszę wówczas tylko,
gdy mam natchnienie; zbyt wysoko stawiam autorskie powołanie... Dlatego nie wybiegłam zaraz na powitanie miłych gości...
Ściskała rękę pani Heleny, szukając spojrzeniem prezesa, jakby nie widziała zbliżających się ku niej panien.
— Córki moje!... — przedstawiła pani Helena zakłopotane nieco panienki.
Pani Kamilla z wdziękiem szkiełko do oczu poniosła.
— Prezes nie przesadził, opowiadając mi o piękności swoich córek... — rzekła, siląc się na uprzejmość, bo nienawidziła kobiet, któreby mogły rywalizować z nią urodą lub wykształceniem.
— Mąż mój patrzy na dzieci przez pryzmat przywiązania ojcowskiego — ozwała się pani Helena, niemile dotknięta brakiem taktu ze strony gospodyni.
— O! jesteśmy przecież przyjaciółmi... — szepnęła pani Kamilla. — Prezes ze swoim afektem ojcowskim nie potrzebował ukrywać się przede mną... Louis! — zwróciła się do męża nagłym, niecierpliwym ruchem — czy nie czujesz się orzeźwionym? Widok wiosny, wcielonej w takie piękne kształty, powinien zbudzić cię z apatyi...
Malski ocknął się. Krótka z panią Heleną rozmowa wyczerpała go. Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, podniósł się leniwie i wyciągnął ku Jani chudą, zżółkłą rękę z elegancką cygarnicą.
— Pardon! — szepnął ospale. — Zapomniałem! Jania wybuchnęła śmiechem. Żywa jak iskra dziewczyna nie potrafiła dłużej nad sobą panować.
— Cygaro? Ależ ja nie palę!... — mówiła serdecznie rozbawiona. — Skąd panu myśl podobna?
Malski patrzył na nią. Szczery, dźwięczny śmiech młodości sprawił mu w pierwszej chwili uczucie niezbyt przyjemne... Tak, jakby go kto za uszami piórkiem łaskotał... Wprędce atoli oswoił się. Na wyniszczonej jego twarzy pojawił się blady, głupowaty uśmiech. Czego bo ta piękna panna tak wesoło się śmieje? Życie takie głupie...
Nie rozwiązawszy oczywiście kwestyi, schował cygarnicę do kieszeni.
Pewnym będąc, że obowiązkom grzecznego gospodarza uczynił zadość, opadł powtórnie na fotel i przymknął oczy. Zmogła go senność.
Pani Kamilla wzruszyła ramionami.
— Gdyby nie moje autorskie zajęcie... — szepnęła łzawym głosem, okiem w stronę męża rzucając — gdyby nie wyższe posłannictwo wskazania kobietomniewolnicom dróg szerszych, łatwiejszych, gdyby nie ta moralna podstawa, że się tak wyrażę, życie moje byłoby ciężkiem...
Westchnęła; pani Krasnohorska spojrzała na nią surowo.
— Życie może być ciężkiem wówczas, gdy nie czujemy, że jesteśmy komuś potrzebni... — rzekła. — Pani ma przecież taki miły, serdeczny obowiązek ulżenia cierpień mężowi, który bez wątpienia siłę i otuchę czerpie w przywiązaniu pani...
Pani Kamilla skośne spojrzenie rzuciła w stronę usypiającego małżonka.
— Przekonałam się — odezwała się z leciutką ironią, — że kobiety, mające mężów zdrowych i we — Cygaro? Ależ ja nie palę!... — mówiła serdecznie rozbawiona. — Skąd panu myśl podobna?
Malski patrzył na nią. Szczery, dźwięczny śmiech młodości sprawił mu w pierwszej chwili uczucie niezbyt przyjemne... Tak, jakby go kto za uszami piórkiem łaskotał... Wprędce atoli oswoił się. Na wyniszczonej jego twarzy pojawił się blady, głupowaty uśmiech. Czego bo ta piękna panna tak wesoło się śmieje? Życie takie głupie...
Nie rozwiązawszy oczywiście kwestyi, schował cygarnicę do kieszeni.
Pewnym będąc, że obowiązkom grzecznego gospodarza uczynił zadość, opadł powtórnie na fotel i przymknął oczy. Zmogła go senność.
Pani Kamilla wzruszyła ramionami.
— Gdyby nie moje autorskie zajęcie... — szepnęła łzawym głosem, okiem w stronę męża rzucając — gdyby nie wyższe posłannictwo wskazania kobietomniewolnicom dróg szerszych, łatwiejszych, gdyby nie ta moralna podstawa, że się tak wyrażę, życie moje byłoby ciężkiem...
Westchnęła; pani Krasnohorska spojrzała na nią surowo.
— Życie może być ciężkiem wówczas, gdy nie czujemy, że jesteśmy komuś potrzebni... — rzekła. — Pani ma przecież taki miły, serdeczny obowiązek ulżenia cierpień mężowi, który bez wątpienia siłę i otuchę czerpie w przywiązaniu pani...
Pani Kamilla skośne spojrzenie rzuciła w stronę usypiającego małżonka.
— Przekonałam się — odezwała się z leciutką ironią, — że kobiety, mające mężów zdrowych i we — Cygaro? Ależ ja nie palę!... — mówiła serdecznie rozbawiona. — Skąd panu myśl podobna?
Malski patrzył na nią. Szczery, dźwięczny śmiech młodości sprawił mu w pierwszej chwili uczucie niezbyt przyjemne... Tak, jakby go kto za uszami piórkiem łaskotał... Wprędce atoli oswoił się. Na wyniszczonej jego twarzy pojawił się blady, głupowaty uśmiech. Czego bo ta piękna panna tak wesoło się śmieje? Życie takie głupie...
Nie rozwiązawszy oczywiście kwestyi, schował cygarnicę do kieszeni.
Pewnym będąc, że obowiązkom grzecznego gospodarza uczynił zadość, opadł powtórnie na fotel i przymknął oczy. Zmogła go senność.
Pani Kamilla wzruszyła ramionami.
— Gdyby nie moje autorskie zajęcie... — szepnęła łzawym głosem, okiem w stronę męża rzucając — gdyby nie wyższe posłannictwo wskazania kobietomniewolnicom dróg szerszych, łatwiejszych, gdyby nie ta moralna podstawa, że się tak wyrażę, życie moje byłoby ciężkiem...
Westchnęła; pani Krasnohorska spojrzała na nią surowo.
— Życie może być ciężkiem wówczas, gdy nie czujemy, że jesteśmy komuś potrzebni... — rzekła. — Pani ma przecież taki miły, serdeczny obowiązek ulżenia cierpień mężowi, który bez wątpienia siłę i otuchę czerpie w przywiązaniu pani...
Pani Kamilla skośne spojrzenie rzuciła w stronę usypiającego małżonka.
— Przekonałam się — odezwała się z leciutką ironią, — że kobiety, mające mężów zdrowych i we Cierpki uśmiech pojawił się na licach pięknej" pani. Była już znudzoną towarzystwem kobiet, tak różniących się od niej usposobieniem i pojęciami... Zaproponowała spacer.
Łagodny wiatr południowy przynosił woń kwiatów z rozległych ogrodów i szum płynącej opodal rzeki. Na przeciwległej stronie słońce zsuwało się zwolna za ciemnozielone jodły, sosny i buki, zarastające wierzchołki wzgórz, rysujących się na widnokręgu.
Pani Kamilla własną, wypieszczoną rączką zerwała śnieżne kielichy lilii i ofiarowała pannom. Natomiast ciemnopurpurową różą przyozdobiła białe koronki swego stanika i złocistorude włosy. Nad wyraz słodka i uprzejma, rozmawiała dużo z Amelką, trzpiotała się z Janią i wreszcie zaczepiła o kwestyę, żywo interesującą dziewczęta.
— Kobieta — mówiła, zapalając się — zdobywa coraz wybitniejsze stanowisko w społeczeństwie.
i słusznie. Skoro wykończę, pracę moją o „scharakteryzowaniu ustroju duchowego kobiety," przekonam dowodnie sceptyków, że mózg niewieści posiada te same własności, co mózg męski. Posiadamy o wiele wyższą od mężczyzn subtelność i bystrość, a dowodzenia, że umysł nasz pozbawiony jest głębokości i rozciągłości, są wprost objawami trwogi. Płeć męska w istocie rzeczy słabszą jest od naszej... Stąd wypływa antagonizm, utrudnianie nam zdobycia owej równości i samodzielności, do których dążymy i wbrew wszystkiemu dążyć powinnyśmy. Ach! swobody, swobody słowa i czynów! — dokończyła z entuzyazmem. — Oby spadły Jak najprędzej okowy, krępujące nasz polot...
— Czy sądzisz pani, że przez wyzwolenie się z kobiecości kobieta osiągnie szczęście? — spytała spokojnie pani Helena.
— O, tak! — zawołała z błyszczącemi oczyma. — Jestem tego pewną!
— Ależ to, co pani chcesz dla kobiet uzyskać, jest najzupełniej sprzeczne z naturą niewieścią — zauważyła pani Helena. — Gdy się je pozbawi cech właściwych, nastąpi zwyrodnienie. Areną życia kobiety jest przedewszystkiem dom rodzinny, wychowanie dzieci, współczucie i słodki wpływ na męża, który po trudach obowiązkowych potrzebuje towarzyszki rozsądnej, łagodnej, uprzyjemniającej drobnemi wygodami i uciechami często nużącą pracę, zawodową lub nieodłączne od życia kłopoty.
— A! więc pani wymagasz poświęcenia, oddania się bezwzględnego, ale tylko z jednej strony — oburzyła się pani Kamilla. — Strona przeciwna raczy nam za to wywzajemniać się brutalnem obejściem, zdradą i fałszem. Śliczna kompensata!
Pani Krasnohorska nie mogła nie przyznać pewnej słuszności dowodzeniom pani Kamilli. Więc ogarnął ją smutek wielki — bo czyż ona właśnie nie była jedną z tych, którym za najczystsze uczucie płacono obojętnością i zdradą? Czyż i ona nie miała w życiu swojem chwil takich, kiedy oburzenie nasuwało jej myśli i zarzuty podobne tym, jakie głośno wyjawiła teraz pani Kamilla?
Nie zmienisz pani porządku rzeczy — rzekła wreszcie, budząc się z zadumy. — Kobieta, zgodnie ze swojem powołaniem, jako małżonka, jako matka, musi spełniać obowiązki swoje bez względu na to, czy druga strona zespoli się z nią myślą i uczuciami.
Tu już Jania, z iskrzącemi oczyma przysłuchująca się rozmowie, nie mogła się powstrzymać.
— Mateczko! — zawołała. — Gdyby kobiety miały więcej stanowczości i energii, gdyby od razu po ślubie krótko zapowiedziały mężowi, czego dla siebie wymagają, i ani na jotę nie odstąpiły od tego, mężczyźni musieliby zastosować się...
Pani Kamilla wyciągnęła ku mówiącej rękę.
— Brawo, brawo, panno Janino! — wołała wśród śmiechu, ściskając dłoń dziewczyny. — Ot, czego nam potrzeba! Z radością witam w pani pomocnicę, a może następczynię moją... Wykazać mężczyznom ich słabość, zarozumiałość, z pomocą równej umysłowej wyższości zająć wysokie stanowiska w społeczeństwie, a zaraz ci panowie liczyć się z nami zaczną...
Ale Jania potrząsnęła energicznie głową i coprędzej wycofała rękę z uścisku.
— O, nie, pani! — rzekła szczerze. — Brzydzę się emancypacyą w tym kierunku. Ja chcę jedynie, aby kobiety więcej były szanowane i kochane... Czyż nie tak, Amelciu? Takeśmy najczęściej mówiły podczas naszych wieczornych pogawędek na pensyi... Zdaje mi się, że ja potrafiłabym.
Zawahała się i zarumieniła...
— Ujarzmić mężczyzn? Cha, cha! — wybuchnęła śmiechem pani Kamilla. — Urocza naiwność! — Przyłożyła machinalnie szkiełko do oka i zmierzyła nienawistnem spojrzeniem wysmukłą, wspartą o pień lipy dziewczynę, której ciemne oczy gorzały wewnętrznym ogniem.
— Cobyś pani potrafiła? co? — nalegała pani Kamilla i szyderczy uśmiech zeszpecił słodkie usta. Czuła instynktownie, że jeśli Krasnohorscy córki swoje przedstawią w salonach w nadchodzącym karnawale, ona, uwielbiana dotąd królowa, ustąpić musi pierwszeństwa nowowchodzącej gwieździe. Amelka ze swoją powagą wydała jej się mniej niebezpieczną...
Przybycie ojca i kilku osób z sąsiedztwa uwolniło Janię od odpowiedzi. Nastąpiły powitania; zjawił się rozespany Malski, w salonie zapalono światła. Gospodyni czarowała wdziękiem i tak zręcznie manewrowała, iż panowie musieli wciąż nią być zajęci. Pani Helena pozostała poważną i milczącą. Kamilla, kokietując prezesa, wyzywając innych, rzucała tryumfujące spojrzenia wokoło i zdawała się bawić wyśmienicie.
Jania, badawczym wzrokiem śledząc wszystkich, zauważyła dziwny wyraz na twarzy Malskiego. Im więcej trzpiotała się pani Kamilla, tem on uparciej patrzył na nią. A gdy wzrok jej skrzyżował się ze wzrokiem męża, Jania widziała wyraźnie, jak w tem starciu migotały złowieszczo piwne, błyszczące ogniem źrenice Kamilli.
Amelko! — szepnęła siostrze znudzona i zniechęcona — czy ta nieznośna wizyta nigdy się nie skończy? Patrz tylko: pantera w skórze owieczki!... Mama wydaje się bardzo zmęczoną...
— W świecie roślinnym nie znajdziesz pani Przynajmniej fałszu i zdrady — mówił z dwuznacznym uśmiechem, szepcząc po swojemu: „głupie życie!"
— Usiądź tu pani, odpocznij... — prosił, wskazując ukrytą w zieleni rozłożystych roślin ławeczkę. — W salonie było za gorąco! Nieprawdaż?
Nie odpowiedziała. Z wdzięcznością ukryła swoją znękaną twarz pomiędzy liśćmi.
Że Malski odgadł, co się z nią działo, że dojrzał to, co i ona dojrzała, nie wątpiła już ani na chwilę. Zaspane jego oczy świeciły jakimś fosforycznym blaskiem, nerwowe drganie ściągało kurczowo żółtą na powiekach skórę, ręce mu drżały...
W parę godzin potem w wybornym humorze powracający do domu Krasnohorski pieścił i otulał żonę w karecie, żartował z córkami. Pani Helena z poddaniem znosiła te czułości małżeńskiej objawy i nie przeczuwała wcale, że siedząca naprzeciw niej Janina ciężką boleścią okupuje w tej chwili zetknięcie się z rzeczywistością.
VI.
Hr. Brunon zjawił się w Zarzeczu prędzej, niżeli przypuszczano. Pan Klemens powitał go z radością, panny ciekawie, pani Helena z trwogą i chłodem, którego nie starała się ukrywać. Hr. Brunon zapisał jej się w pamięci od owego czasu, kiedy ośmielał się wzdychać do niej i miodowe szeptać słówka. Widziała wprawdzie, że w salonach flirt stał się rzeczą ogólnie tolerowaną, mając wszakże wysokie pojęcie o szacunku, należnym kobiecie wogóle, a matce i żonie w szczególności, oburzała się przeciwko niemu.
— Śmieszną jesteś ze swoją pruderyą, duszko — mawiał często pan Klemens. — Wszak i dla nas mężów przyjemniej jest widzieć, że to, cośmy wybrali, sprawia innym oskomę.
Pani Helena spoglądała wtedy na męża z takim wyrazem, że wzrok swój kierował szybko ku wypieszczonym rękom i starannie wyskrobane dłótkiem paznogcie oglądał.
Hr. Brunon posiadał wszystkie zalety i wady eleganckiego światowca, znał sposoby zapisywania się choćby w najskrytszych sercach niewieścich. Wobec pozorów uczciwego człowieka, niejedno młode dziewczę usidlić się mogło, a potem gorzko zawód okupić. Troskliwa pani Helena pragnęła od niego jak najdalej córki swoje usunąć, Porównywając ich usposobienia, spokojną była o Amelkę, lecz o Janinę trwożyła się niesłychanie.
Hr. Brunon poznał się z Krasnohorskim za granicą, kto wie, czy nie w Monaco, gdzie obadwaj próbowali szczęścia. Zaciągnął tam pożyczkę u pana Klemensa, uszczęśliwionego taką poufałością hrabiego. Wzamian uzyskał wstęp do t. zw. „wyższego towarzystwa," bo hrabia przez wdzięczność rekomendował Krasnohorskiego przyjaciołom, a stąd też znajomość z księciem Rafałem się wywiązała.
Krasnohorscy siedzieli właśnie przy śniadaniu, gdy lokaj przybycie gościa oznajmił.
— Bądź też uprzejmą dla niego, Heleniu... — prosił pan Klemens. — I Amelka już twoją sztywność przejęła.
— Będę grzeczną o tyle, o ile dobre wychowanie wymaga — odparła stanowczo pani Helena. — Sprawiłeś mi prawdziwą przykrość, Klemensie, zapraszając hrabiego... Znasz chyba dostatecznie jego charakter lekkomyślny, więc przyznasz, że matki, dające córki, strzedz się powinny takich gości w domu...
Czarne oczy Jani zabłysły ciekawością.
— Dlaczego, mateczko? — spytała. — Czy hrabia jest niebezpieczny? Ach, jak to dobrze! Nie znam dotąd niebezpiecznego mężczyzny. Wszyscy nasi sąsiedzi to albo lalki wymuskane, albo na wskróś gospodarze i czuć ich gorzelnią...
— Brawo, dzieweczko! — rozśmiał się pan Klemens, patrząc z upodobaniem na córkę. — Odziedziczyłaś po ojcu arystokratyczne gusta. Wyobraź sobie, Heleniu, że stokroć więcej wybaczę ludziom szlachetnie urodzonym, aniżeli klasie średniej, gdzie najpospolitsze instynkta panują.
— Żartujesz, Klemensie! — odezwała się z przykrością pani Helena. — Arystokracya nie otrzymała chyba przywileju na uprawianie występku bez ujmy dla siebie.
— A mnie się zdaje, proszę ojczulka — wtrąciła nieśmiało Anielka, — że arystokracya właśnie powinna innym za przykład służyć.
— Zapędziłaś nas na pole polemiki, Heleniu — rzekł kwaśno pan Klemens. — Żałuję nieskończenie, ale brak mi czasu... Muszę powitać hrabiego... Kochany chłopak! Od jutra zaraz lekcye konnej jazdy rozpoczniecie... Bruno doskonale trzyma się na koniu i metr z niego nieporównany!...
— Mój Klemensie!.., — szepnęła błagalnie pani Helena. — Czyż koniecznie ta konna jazda im potrzebna? Lękam się cokolwiek. Jania taka roztrzepana...
— Hrabia ją utemperuje — rozśmiał się dwuznacznie pan Klemens. — Nie bądź zbyt tkliwą matką, Heleniu... Trzeba nerwy, zwłaszcza takie jak twoje, oszczędzać.
W ostatnich słowach drgało szyderstwo.
— Hr. Brunon jest lekkomyślny... Chciałabym nie dopuścić do zbliżenia i poufałości — szepnęła pani Helena.
— Pruderya, duszko! I czyliż nie opancerzyłaś dość twardym puklerzem swoich niewiniątek? Przejdą przez życie wolne od pokus, jak i ty, Heleniu... Zobaczysz! — żartował pan Klemens.
Twarz pani Heleny okryła się rumieńcem.
W głosie męża dźwięczała ironia i tłumiona niechęć ku żonie.
— Mateczko najdroższa, zdaje mi się, że obawy twoje są zbyteczne... — rzekła Amelka, tuląc się do matki. — Jania twierdzi zawsze, że sąd o mężczyznach ma wyrobiony i, jakkolwiek pragnie, by ją kochano, sama nie zakocha się nigdy...
— Oczywiście, że nie! — zapewniła Jania. — To jest właściwie... zakochaćbym się mogła, ale nigdy w tym, któryby miał mężem moim zostać...
— Janiu, co ty mówisz?
— To moje Credo, mateczko! — odparła rezolutna dziewczyna. — Skoro tylko mężczyzna spostrzeże, że jest kochany, sam kochać przestaje. Trzeba ich zawsze trzymać w niepewności, trzeba przewagę od razu nad nimi uzyskać...
Amelka mimowoli parsknęła śmiechem.
— Jania mówi, jak doświadczona osoba. Nieprawdaż, mamo?
— Mój Boże! jakie to smutne! — szepnęła zdumiona pani Helena.
— Wcale nie, mateczko! — podchwyciła Jania. — Przekona się mama, że to będzie z korzyścią dla mnie.
Ale matka nie dała się przekonać. Jej surowe pojęcia o małżeństwie, mimo gorzkiego zawodu, jaki ją spotkał, nie uległy zmianie. Istnieją przecież domowe ogniska, wspólną miłością małżonków opromienione, wspólną dążnością ku wychowaniu dzieci przejęte, gdzie po stronie męża leży wyższość duchowa, przewaga umysłu i nieskazitelna, prawość charakteru.
Ach! — myślała — czyliż córki moje od omyłki przynajmniej ustrzedz potrafię?
— Bądźcie uprzejme, ale chłodne dla hrabiego — rzekła do dziewcząt, gdy we drzwiach jadalni ukazał się pan Klemens, prowadząc gościa.
Brunon istotnie mógł olśnić i młode serca o niepokój przyprawić. Wysoki, elegancki w każdym ruchu, rysy miał regularne i piękne. Twarze o tak kształtnym, prostym nosie, o sutym wąsie jedwabistym i niewieściego zarysu ustach nie często się spotyka. Ciemnoszafirowe, marzące oczy umiały patrzeć słodko, z dziwnie przenikliwym wyrazem. Włosy niemal czarne, z wyniosłego czoła w tył głowy odrzucone, nadawały mu wdzięk trochę niedbały. Uśmiech łagodny, melancholijny, odkrywał szereg zębów białych i równych i dlatego często na twarzy Brunona gościł. Hrabia wiedział, z czem mu do twarzy. Do przymiotów zewnętrznych dodać jeszcze należało wytworną ogładę człowieka obytego z towarzystwem, umiejącego zajmująco mówić o sztuce i o naukach, nawet o polityce. Niekiedy o stronę uczuciową potrącił, a wtedy twarz jego przybierała tęskny wyraz; niekiedy błysnął dowcipem lub sarkazmem. Co tam spoczywało w głębi ducha tego jedynaka, wypieszczonego przez uwielbiającą go matkę, psutego przez bony i guwernantki, adorowanego przez kobiety, upajające się uśmiechem i spojrzeniem pięknego chłopca, tego podobno nikt, a może i on sam nie wiedział. Życie bezczynne, uciechom jeno oddane, wycisnęło już na nim swe piętno. Trzydzieści lat przeżywszy, hrabia czuł się wyczerpanym; wszystkiego pokosztował, więc świat nie posiadał już nic takiego, co ciekawość jego obudzićby mogło."
Dawniej, o! dawno już temu, pożądał miłości kobiety. W marzeniach (bo wówczas marzył jeszcze) wytworzył sobie ideał i długo, długo szukał go wytrwale naprzód w salonach, potem coraz niżej i niżej...
— Czym ja taki dyablo wymagający? — pytał siebie — czy istotnie kobiet niema na tym najpiękniejszym ze światów? — W jednej właśnie z chwil takiego rozgoryczenia i zwątpienia spotkał panią Helenę Krasnohorską. Piękna jej twarz, obleczona cierpieniem i powagą, uderzyła go od razu i zaciekawiła. — Oto, czego szukałem! — pomyślał. I delikatną, pajęczą sieć snuć począł wkoło upatrzonej ofiary, rozgrzany lodowatym chłodem obrażonej kobiety, podniecony trudnościami. Ale pani Helena tak umiała rzecz postawić, że bardzo rychło wyrzec się musiał swoich zamiarów. Natenczas w zasklepionem przez egoizm sercu zrodził się wznioślejszy, szlachetniejszy poryw; uwierzył, że są kobiety, idące przez życie drogą prostą, choć nie gładką, i zawstydzony, skruszony, odsunął się... Nawyknienia wszakże wzięły nad nim górę i tego samego karnawału jeszcze, ot tak sobie, aby czas zabić, zalecać się począł do pani Kamilli, będącej sezonową Pięknością stolicy. To jeszcze bardziej panią Krasnohorską oburzało.
— Jaką ty możesz znajdować przyjemność w towarzystwie takich ludzi, którzy gnuśnieją w buduarach, zatruwają się likierami, lub tracą resztki mienia przy zielonym stoliku? — pytała wielokrotnie męża. — Hrabia i jemu podobni obrzydzenie tylko sprawić mogą...
Pan Klemens się uśmiechał... W sekrecie przed żoną dzielił przecie wszystkie ich rozrywki. I teraz przeto z najżywszą radością powitał hrabiego, jako zapowiedź wesołej zabawy po kilku tygodniach przymusu.
— Janiu! Amelko! — mówił do córek, gładząc z upodobaniem swoje wypieszczone wąsy — starajcie się uprzyjemnić hrabiemu pobyt w Zarzeczu, żeby nam rychło nie uciekł... Poruczam go waszej wyłącznej opiece...
Hrabia się kłaniał, powłóczystem spojrzeniem ogarniał świeże twarzyczki dziewcząt, porównywał klasyczną urodę Amelki z filuternym wdziękiem i żywością Jani i pewnym już był, że nie opuści rychło Zarzecza.
Jakoż wprędce postarał się o to, aby stać się zajmującym i uśpić obawy pani Heleny, która patrzyła nań wzrokiem nieufnym, ledwie niechęć skrywając. Poniekąd dopiął swego. Był tak poważnym, z takim taktem i szacunkiem zwracał się do panienek, że pani Helena uwierzyła, iż zdrowa, czysta, atmosfera pałacu zarzeckiego oddziałała na hrabiego.
— Lepszym się stałem, odkąd jestem w Zarzeczu — rzekł dnia pewnego do Anielki, gdy się sami na balkonie znaleźli. — Nie pamiętam, abym kiedykolwiek był w takiej zgodzie z sobą samym... Jak tu ślicznie! Jaka świeżość, jaki spokój!...
Rozglądał się wokoło i wciągał w płuca woń skoszonych łąk nadrzecznych; łagodny wietrzyk, płynący ku nim od jeziora, chłodził mu rozpalone czoło.
— Człowiek tyle widział i pięknych i wspaniałych rzeczy, a przecie to, co swoje, zawsze mu najmilsze... — mówił jakby do siebe, ogarniając wzrokiem wysoką, kształtną postać, wspartą lekko o żelazną balustradę, z okiem w dal utkwionem.
Amelka milczała. Od strony Zambrówki ukazał się na jeziorze punkcik ciemny i z szybkością posuwał się ku Zarzeczu. Źrenice dziewczyny, zielone, jak owe fale, które cicho u jej stóp szemrały, rozszerzyły się ciekawością i blaskiem zabłysły. Twarz jej się zarumieniła nagle.
Hrabia poił się tym widokiem. Któż, jeśli nie on, był wzruszenia tego przyczyną? Posągowa piękność Anielki zadrgała życiem pod jego spojrzeniem. O! stokroć to było ważniejsze zwycięstwo, aniżeli wszystkie dotąd otrzymane. Pełna prostoty i powagi śliczna dzieweczka pociągała go urokiem czegoś nieznanego, co trzeba dopiero było badać, odkrywać...
— Panno Amelio! — rzekł tkliwie, pochylając się ku zadumanej — pani pewno nie wiesz, jak dobroczynny wpływ wywierasz dokoła... Pewny jestem, że siłą przyciągającą i orzeźwiającą w Zarzeczu jesteś pani, ze swoją anielską pięknością i dobrocią...
Zielone oczy w osłonie długich, jakby ufryzowanych rzęs ciemnych, oderwały się od coraz zwiększającego się na jeziorze punkciku i z przestrachem nieledwie zatrzymały się na mówiącym. Hrabia po raz pierwszy dopiero przemawiał w tym tonie, który jej sprawiał niesmak i lęk budził...
— Zbyt uprzejmy jesteś, hrabio... — odezwała się wreszcie z widocznym przymusem. — Nie przywykłam do komplimentów...
— Wierzę! — odparł cicho hrabia. — Młodociana duszyczka pani podobną jest do kielicha śnieżnej lilii... Pani cała jesteś jak lilia, panno Amelio! Czysty kwiat, ku któremu zwraca się wzrok nieśmiały, Pełen czci...
O! — rzekła niechętnie — jakie wyszukane porównania!... Istotnie pięknego języka salonów nie rozumiem jeszcze!... Jak panu wiadomo, ostatnich lat kilka przepędziłyśmy na pensyi. Historycy, geografowie, matematycy mniej słodko przemawiali do nas...
Uśmiech, jak promyk słoneczny, prześliznął się po jej poważnej twarzyczce.
— Zdaje mi się — szepnęła po chwili, jakby do siebie — że cokolwiek jeszcze mię czeka, wspomnienia lat na pensyi przeżytych pozostaną najmilszemi.
Hrabia westchnął.
— Szczęśliwa pani! — rzekł melancholijnie. — Są ludzie, którzy nie posiadają wspomnień...
— Jakże ich żałuję! — powiedziała z prostotą Amelka. — Muszą to być ci nieszczęśliwi o oschłem sercu i zbyt trzeźwym umyśle, którzy do niczego nie potrafili przywiązać się, niczem zachwycić...
Hrabia zmieszał się... Jakże dziwnie przemawia do niego ta wiotka dziewczyna o zielonawomodrych oczach, tak spokojnych, jak błyszcząca w promieniach słońca tafla jeziora! Dumna jest tą dumą szlachetną, która podnosi kobietę i w majestat królewskości przystraja... — myślał, lubując się harmonią kształtów stojącej przed nim panny. A przytem taka słodka i wcale uroków swych nieświadoma... Rozmarzył go dzień letni, upalny i cisza panująca dokoła i to dzieciędziewica, odkrywająca przed nim bezwiednie skarby czystego ducha... Byłby tak stał, patrzył i marzył bez końca! Dobrze mu było i błogo.
Punkcik na jeziorze rósł, olbrzymiał... Teraz już wyraźnie widać było łódkę i smukłą, zręczną, postać wiosłującego mężczyzny. Słońce pozłociło bogate kędziory włosów, wymykających się z pod okrągłego, słomianego kapelusza, oświeciło twarz ogorzałą i muskularne, siłę zapowiadające kształty. Spokojna twarz Anielki rozpromieniła się cichym zachwytem. Hrabia nie mógł od niej oderwać wzroku. Łódka ominęła park i wpłynęła w trzciny i lilie wodne.
Doktor Dembiński udał się do wsi, gdzie Gwiaździna oczekiwała go z modlitwą na ustach, tłumiąc jęki. Po operacyi, przebytej szczęśliwie, zwyczajem wieśniaczek, wstała z łóżka zbyt wcześnie, a pracy ciężkiej oddana, powtórnie zasłabła. Odtąd przy łóżku chorej lekarz i Amelka spotkali się kilkakrotnie. Było to zwykle niespodzianką dla obojga. Ze spotkań tych Amelka wynosiła dziwnie słodkie uczucie. Edward patrzył na nią ze wzruszeniem, bo mu przypominała Janinę.
VII.
— Klemensie!
— Słucham cię, duszko!
Pan Klemens podniósł się na powitanie żony i grzecznie podsunął jej fotel.
— Cóż mi powiesz, Heleniu?
Blada twarz pani Heleny wyrażała zakłopotanie. Widocznie trudno jej było rozpocząć rozmowę. Pan Klemens pocałował ją w rękę z galanteryą.
— Jak pani moja ślicznie wygląda! — rzekł słodko. — Co za świeżość cery! Nawet pytać o zdrowie nie potrzebuję!
Pochylił się ku żonie i zajrzał jej w oczy.
— Szczęśliwym mężem nazwać się mogę — mówił, kokietując ją spojrzeniem. — Moja urocza Helenia tak zwycięsko opiera się wpływowi czasu, że dziś jeszcze jestem takim samym niewolnikiem jej wdzięków, jak wówczas, gdym olśniony po raz pierwszy ujrzał moją panią.
Ją dreszcz przebiegł i smutne, pełne wyrzutu spojrzenie zwróciła na męża. Poco on mówi o tem? Chyba to rozmyślne okrucieństwo, bo czyliż ten człowiek tak głęboko uśpił swoje sumienie, że do żadnych win względem niej się nie poczuwa?
— Dziękuję ci za kompliment — ozwała się głosem przyciszonym. — Wolałabym, przeszłości nie dotykając, pomówić o przyszłości...
— Zastosuję się do życzenia! — odparł, udając urażonego. — O cóż chodzi, Heleniu?
Pani Kamilla byłaby z pewnością falą rumieńców i słodkich minek odwzajemniła taki czuły zwrot ku przeszłości — myślał pan Klemens, przyglądając się żonie z niechęcią. — Podczas gdy ta... Ha! kobiety same sobie winny, jeśli mężowie szukają poza domem tego, czego nie mają w domu.
— Więc o czemże nareszcie chciałaś mówić ze mną, duszko? — powtórzył z naciskiem. — Nie krępuj się, proszę!...
Po krótkiej chwili wahania, pani Helena podniosła głowę. Na twarz jej padł jakiś cień posępny. Czyżby lękała się tego eleganckiego, słodkiego małżonka?
— Klemensie! — odezwała się cicho — przebacz, jeśli cię moja kobieca drobiazgowość i przezorność rozgniewa. Warn, mężczyznom, wydaje się często, że co my przewidujemy zawczasu, jest bardzo odległem, lub wprost wybrykiem naszej wyobraźni. Tymczasem...
— Aha! jestem na tropie! — zauważył ironicznie Pan Klemens. — Powinienem był przewidzieć, Heleniu, ze wchodząc tu, nauczkę moralną niosłaś mężowi w darze. Jakże śmiesznie wobec tego mój rozrzewniający zwrot ku przeszłości wygląda!
Wyraz przykrości odbił się na twarzy pani Heleny. Podniosła smutne oczy na męża i rzekła:
— Uprzedzasz się z góry do tego, co mam Powiedzieć... Przyznasz chyba, że żona nie może być automatem. Tak jak życie nasze jest wspólnem, tak myśli, plany i czyny powinniśmy dzielić razem.
— Czyli innemi słowy — przerwał pan Klemens, — trzeba pozbawić męża niezależności. Wiadomo, że wszystkie ku temu dążycie...
— Mój Klemensie! odbierasz mi odwagę do wypowiedzenia tego, z czem do ciebie przyszłam...
— Pardon! Zamieniam się w słuch i jestem na usługi mojej pięknej interlokutorki. Zaczynaj, Heleniu!
Szyderski ton mowy pana Klemensa uraził panią Helenę. Spojrzała z wyrzutem na męża.
— Słyszałam, że masz zamiar nabyć sąsiednią Zambrówkę — rzekła. — Projekt to bardzo poważny i wyznaję, że lękam się, aby nie był za ryzykowny. Czy to nie za wiele będzie ciężaru dla ciebie, kiedy biuro pochłania większą część twojego czasu? Należałoby zastanowić się nad tem!...
— A! więc ja działam bez zastanowienia? Uprzejmą jesteś, Heleniu — zauważył kwaśno pan Klemens.
— Nie chwytaj mię za słówka, mężu! — prosiła, patrząc nań błagalnie. — Wiem, że nie lubisz, gdy się wtrącam do interesów; z obawą tedy zabieram głos w tej sprawie...
— Niepotrzebnie się kłopoczesz. Jeżeli bowiem powziąłem już zamiar i uważam go za korzystny, żadne perswazye na zmianę nie wpłyną. Zarzecze samo przez się nic nie znaczy; Zambrówka zaokrągli dopiero tę piękną posiadłość. Pierwsze zadowala w zupełności moje estetyczne wymagania, drugie da materyalne zyski. Ziemia tam doskonała, lasu kawał...
— Z którego wszyscy podczas nieobecności dziedzica korzystać będą...
— Nie obawiaj się, duszko! Umiem silną dłonią trzymać pracowników moich w biurze, to i na wsi dam sobie radę.
— Przypuśćmy, że tak będzie! Skądże kapitał? — spytała nieśmiało pani Helena.
— Czy lękasz się o swój posag, Heleniu? Pytanie zadane było nader uprzejmie i słodko, ale w oczach Krasnohorskiego błysnął gniew ledwo powstrzymany.
— Powiększyłeś go w dziesięćkroć — rzekła serdecznie. — I czyż ja kiedykolwiek pytałam, coś z nim uczynił? Nie uprzykrzałam ci się nigdy uwagami, ani nie kontrolowałam wydatków...
— Pozwól, duszko! Nie byłbym zgodził się na to — zawsze uprzejmie odparł pan Klemens.
Zarumieniła się i zawahała.
Raził ją ton, w jakim mąż prowadził rozmowę, istotnie nie wolno było żonie zatroskać się wspólny, o przyszłość dzieci?
— Przedewszystkiem, proszę cię, Klemensie, nie odbieraj mi odwagi do wypowiedzenia moich obaw — zaczęła znowu. — Nie mam zamiaru czynić uwag, ani zarzutów dla jakichś urojonych, bezpodstawnych przyczyn. Trwoga jedynie przywiodła mię tutaj. Skoro odpowiesz, że kapitał odpowiedni na kupno tych folwarków i na ich zagospodarowanie posiadasz, odejdę spokojna.
— Pomimo niestosowności twego zapytania, odpowiem ci, duszko — rzekł, gładząc faworyty, pan Klemens. — Zambrówka należy do wdowy, której już Towarzystwo na licytacyi jeden folwark sprzedało. To, co pozostało, zmarnuje się w kobiecych rękach. Interesa jej są mocno powikłane. W takich warunkach czyż nie korzystniej dla niej wziąć trochę gotówki i wynieść się z dziećmi do miasta?
— Kochany Klemensie! — szepnęła z prośbą pani Helena — czy nie lepiej byłoby dopomódz jej radą i zająć się po sąsiedzku rozwikłaniem tych poplątanych interesów? Skoro jest wdową, ma dzieci...
— A to zabawne! — odparł pan Klemens, wzruszając ramionami. — Małżonek owej opłakiwanej przez ciebie wdowy cały prawie, wcale piękny majątek za granicą przeszastał; w konkluzyi, zgrawszy się w Monaco, w łeb sobie palnął. Z jakiej że racyi ja, najmniej w tem interesowany, pozostałość po nim, w osobie rozbolałej wdowy i skrzeczących malców, brać mam pod opiekuńcze skrzydła? Gdyby chociaż wdówka ładną była... Ale wówczas, Heleniu, nie nakłaniałabyś męża do opieki nad nią... Nieprawdaż?
Jaskrawy rumieniec oblał szlachetną twarz kobiety. Słowa oburzenia cisnęły jej się na usta, ale się powstrzymała.
— Przykro mi, że żartujesz w kwestyi tak poważnej, Klemensie! — odparła wzburzona. — Jeżeli opiekować się nią nie chcesz, to przynajmniej nie przykładaj ręki do tego, aby straciła kawałek ziemi, jaki jej jeszcze pozostał. Niechaj będzie pamiątką dla dzieci...
— Po niegodziwym ojcu? — zaśmiał się Krasnohorski.
— Po nieszczęśliwym, któremu nie wpojono zasad honoru i nie nauczono walczyć z pokusami — odpowiedziała łagodnie.
— To już jego rzecz! — mruknął niechętnie pan Klemens. Jakże go nudziła rozmowa z żoną!
Ale pani Helena nabrała teraz odwagi.
— Klemensie! — rzekła, stając przy mężu i w serdeczny uścisk dłoń jego ujmując — ja wiem, że ty sam przyznasz mi słuszność i zaniechasz projektu, któryby mógł cień rzucić na twoją uczciwość. Zastanów się tylko: czyż ludzie nie będą mieli prawa powiedzieć, żeś skorzystał z nieszczęścia samotnej, bezradnej kobiety? Przy umiejętnem gospodarowaniu i pomocy sąsiedzkiej mogłaby osiągnąć byt spokojny i dostatni.
— Przykro mi, Heleniu, że nie mogę podzielać twoich idealnych poglądów — powiedział Krasnohorski, usuwając się lekko od pieszczotliwego dotknięcia żony. — Gdyby każdy swoje korzyści poświęcał dla drugich, samby nigdy do niczego nie doszedł. Wiesz o tem dobrze, że mam także pewną słabostkę do filantropii... Niekiedy i z dzienników dowiadywałaś się (bom się z tem przed tobą nie chwalił), że i setek kilka nic dla mnie nie znaczyło, gdy szło o otarcie jakichś tam łez, czy wdowich, czy sierocych... Nasza Warszawka jest tak miłosierną i dobroczynną, że raz po raz coś nowego wymyśla... Nie byłem ostatnim! Ale żebym miał wyrzekać się korzystnego interesu dla urojeń, które się w główce mojej egzaltowanej małżonki wylęgły!... Ty sama miałabyś prawo śmiać się ze mnie, Heleniu!
Pocałował z galanteryą rękę żony i stanął przy oknie.
— Posiadłość nasza jest piękna i wspaniała, ylko ją trzeba zaokrąglić — rzekł z miną zadowoloną — Spójrz tylko, Heleniu! Na prawo, tam pod lasem, jeżeli masz wzrok dobry, leży folwark, który chcę nabyć, Zambrówka Górna, bo w Dolnej, jak ci wiadomo, stoi cukrownia. W krótkich abcugach myślę rzecz ukończyć. Żeby zaś uspokoić czułe twoje sumienie, powiem ci, że obecna właścicielka zrobi dobry interes, jeśli ja się nie rozmyślę... Uważasz, kochanie? I nie mówmy już o tem!
Przeszedł się po pokoju, nie patrząc na żonę.
Po chwili z gracyą podał jej bonbonierkę, napełnioną czekoladkami.
Służę ci, duszko — mówił ożywiony. — Daruj, żem dotąd o gościnności zapomniał. Pani moja rzadko raczy odwiedzać swego pokornego sługę...
Pani Helena odsunęła czekoladki. Czyż nigdy nie uzyska ona prawa głosu? czy mąż nie przestanie traktować jej jak istotę bez własnego zdania? Cień gorzkiego uśmiechu przemknął po jej twarzy.
— Nie rozumiemy się, kochany Klemensie! — rzekła poważnie — a raczej ty pojąć mnie nie chcesz. Przypomnij sobie, że każda nasza rozmowa kończy się w ten sposób, jak dzisiejsza...
— A zatem najlepiej będzie nie poruszać przedmiotów, które nas oboje drażnią i zakłócają harmonię... — o dparł. — Czy ja się mieszam do twoich zajęć, Heleniu? Dobra żona o nic nie pyta męża, ufa mu nieograniczenie i wie, że co on zrobi, dobrze zrobi. Ot, powiedz mi lepiej, duszko, czy nie należałoby pomyśleć o jakim baliku inauguracyjnym? Jużeśmy się przecie urządzili w Zarzeczu i wizyty pierwsze oddali. I nic dotąd... A to przecież nie wypada...
— Skoro uważasz, że to potrzebne, oznacz dzień przyjęcia — odpowiedziała z westchnieniem. — Przypuszczałam, że się bez tego obejdzie, skoro z nadejściem zimy opuszczamy Zarzecze... Pociągnie to za sobą ogromny wydatek...
— Wszak daję ci zwykle carte blanche, Heleniu, więc nie masz się o co troszczyć — uprzejmie odparł.
Pani Helena spuściła głowę z nieukrywanem już zniechęceniem. Mąż najwyraźniej postanowił udawać, że jej nie rozumie, i widocznie tak będzie zawsze... Jakie to przykre!
— Pomówię z dziewczętami! — rzekła znękana. — Myślałam, że na wsi wypocznę nieco... Skoro jednak żądasz tego koniecznie...
— Proszę tylko, pięknie proszę! — poprawił ją elegancki małżonek, składając powtórny pocałunek na ręce żony.
Opuściła pokój z ciężkiem uczuciem. Śmiałe Projekta męża i niepomierne wydatki przerażały ją. Co począć? Jak go powstrzymać! Wyrzucała sobie miękkość swoją, nieradność, karciła siebie, że braknie jej mocy do dłuższej walki, że powinna znaleźć drogę do serca i rozsądku męża. Teraz gnębił ją najwięcej sposób, w jaki zamierzał nabyć od nieszczęśliwej wdowy Zambrówkę. Znała luźne jego poglądy i niesłychaną łatwość, z jaką potrafił wmówić w siebie, że czynami jego kierują zawsze pobudki szlachetne... Ona wiedziała, niestety! że bywało inaczej.
Zadumaną, z oczyma od łez zaczerwienionemi, odnalazły dziewczęta w najodleglejszej części parku, dokąd się schroniła, czując, że ją zwykła umiejętność panowania nad sobą opuszcza. Udały jednak, że nie dostrzegają zmienionej twarzy matki i łez drżących na rzęsie. Alboż nie odgadywały powodu? Chcąc ją rozweselić, zaczęły szczebiotać jedna przed drugą. Nawet mniej baczny postrzegacz byłby dojrzał w nienaturalnej ich wesołości zręczne udanie. Jakież to bolesne i upokarzające! Pani Helena srogie czyniła sobie wyrzuty.
— Ojciec chce, abyście się zabawiły! — odezwała się do córek, usiłując drżenie głosu pokonać i przywdziać wesołą na twarz maskę. — Mamy wydać bal i to wkrótce... Cóż wy na to?
Bardzo się cieszę! — zawołała Jania. — Byle tylko młodzieży było dużo... Będę zawracała głowy na prawo i na lewo... O! dam ja im!
— Staraj się być uważniejszą w mowie, Janiu — rzekła pani Helena.
— Nie irytuj mamy! — dodała szeptem Amelka.
— Mój Boże! czyż ja chcę irytować i czy wogóle mogłoby to kogokolwiek gniewać, że ja tych pyszałków, zarozumialców chcę na potulnych baranków zamienić! — mówiła Jania, tuląc się do matki i gorącymi pocałunkami osypując jej ręce.
— To tak wygląda, jak gdyby wszyscy byli tacy! — zauważyła Amelka.
— Bo wszyscy! bez wyjątku!
Amelka się oburzyła i spytała po chwili wahania:
— Czy i doktora Dembińskiego do nich zaliczysz?
Jania, choć rumieńce uderzyły jej twarz, nie ustępowała.
— Twój idealny doktor lepiej potrafi się maskować, niżeli inni.
— Dembiński jest zacnym, szlachetnym człowiekiem — odezwała się p. Helena, karcąc wzrokiem córkę. — Ze swoją bystrą intelligencyą, swojemi zasadami, zawsze roztropnem zdaniem, posiada niezaprzeczoną wyższość nad wielu mężczyznami. Jakże pięknym jest stosunek jego do matki staruszki, jak uznania godnem poczucie obowiązku względem bliźnich!...
Amelce róże zakwitły na licach. Matka powtarzała niemal jej słowa, przenikała myśli.
Jania, chociaż serce trzepotało się jej w piersi, jak zalęknione ptaszę, gdy je w sidła pochwycą, upierała się przy swojem.
— Ależ, mateczko — broniła się tem goręcej, im więcej czuła, jak kruchą podstawę mają jej zarzuty, — Pan Dembiński jest doprawdy zabawny z wyidealizowaną miłością ludzkości, ze słowem przebaczenia i wyrozumiałością na wszystko i dla wszystkich. Tyle fałszu przecież, tyle obłudy wokoło... ludzie nie dorastają wcale do tej miary, jaką ich pan Dembiński mierzy.
— Niepięknie to, Janiu, że ze wszystkich szydzisz — napomniała ją łagodnie pani Helena. — Trzeba być powściągliwszą w sądach. Pod błędami i śmiesznościami nawet istnieje zawsze jakieś dobre ziarnko w każdej duszy ludzkiej.
Janina nie chciała sprzeczać się z matką, ale widok zapłakanych jej oczu, wspomnienie róży, która ze śnieżnej bieli koronek stanika pani Karnilli w tak niewłaściwe dostała się ręce, nieprzebyty rozdział kładło pomiędzy zapatrywaniami matki, a jej własnem, smutnem doświadczeniem. Rozżalona oparła głowę na ramieniu Amelki i zadumała się głęboko.
Jakże łagodnie błękit nieba spogląda na nią przez zielone drzew gałęzie! jak spokojnie oddycha ziemia cała, strojna w powaby słonecznego, pogodnego lata! jak cicho szemrzą wody jeziora, miękkim uściskiem obejmując murawę i kołysząc na sobie złociste kielichy lilii! Ach! oby i w jej duszy zwątpiałej spokój taki zagościł!
VIII.
W chacie Gwiaździny lament i wrzawa. Kumoszki zawodzą żałośnie, dzieci płaczą po kątach, a niekiedy ozwie się cichy jęk chorej lub modlitwa.
Przy kominie, z roztarganymi kosmykami siwych włosów, wyglądających z pod brudnej chuściny, w zgrzebnej koszuli, z rękawami do łokcia podwiniętymi, stoi znachorka Kurzelina, warząc jakieś ziele, którego ostry zapach rozchodzi się po izbie. Głosem monotonnym, jak krople deszczu, uderzającego zwolna o szyby, powtarza słowa zaklęcia, mające dodać mocy kipiącemu w garnku zielu do wypędzenia „złego" z dogorywającej na łóżku kobiety.
— Bodajeś odeszło za borowską granicę — mówi z przejęciem, — za maliszewskie bory, za oną wielgochną górę, co podle Marcinowej chudoby stoi, za siedem rzek i siedem jezior i siedem strumieni!.., Bodajeś się owinęło kole onego świerka, co za siedmioma górami, siedmioma borami i siedmioma miastami, pode drogą samiuski stoi!...
— Bójta się Boga, musi nie trafi — zauważyła jedna z kobiet bliżej stojących.
— Co ma nie trafić? — oburzyła się baba. — Jak ino zamówienie dobre jest, to zawdziuteńki trafi.
I mruczała dalej kreśląc kółka nad garnkiem, mieszając kopystką, odliczając krople, które za pazuchą ukryte trzymała.
— Matko Najświętsza! ratujcie! — ozwał się słaby głos chorej. — Już mi tych mąk nie ścierpieć, już bólu tego nie strzymać!
Trzeba ją nasmarować, przeciągnąć — zadecydowała Kurzelina.
Odstawiła garnek, nakryła i do łóżka podeszła. dopatrzyła na chorą.
— Hmm! — mruknęła — „złe" bonuje po kościach, aże palce powykrzywiało. Podsuńcie ławę Pod okno, Matysko!
Po chwili Gwiaździna leżała na twardej ławie, a Kurzelina nacierała ją, aż stawy trzeszczały. Matyska przysunęła się ze szkaplerzem i święconymi wiankami.
Okadźcie ją tymiankiem i rozmarynem — szepnęła, — toć święcone.
Kurzelina odepchnęła ją.
— Weźcie, weźcie! Póki bole nie wyjdą, od święconych rzeczy zdaleka! Nie przeszkadzajcie!
Kobiety odstąpiły. Kurzelina pochyliła się pocisnęła mocno lewy bok chorej.
— Wychodź! — krzyczała zawzięcie. — Wychodź tędy, którędyś wszedł!
Gwiaździna jęknęła.
— Bokiem nie wyjdzie — mruknęła baba i pocisnęła żołądek. — Pewniuśko z chlebem zjadła...
Gwiaździna jęknęła żałośnie, aż się kobiety wstrząsnęły, a dzieci płaczem wielkim zawiodły.
— Nie ruszajcie, nie dotykajcie! — błagała, resztkami sił broniąc się przed silnemi rękoma Kurzeliny.
Baba nie ustępowała. Wezwawszy do pomocy tęgą Matyskę, targała członki chorej, wyciągała.
— Matko Najświętsza! — krzyczała Gwiaździna, rzucając się jak w konwulsyach.
We drzwiach izby ukazała się Amelka.
— Co się tu dzieje? — spytała przerażona. Kurzelina śmiało wystąpiła na środek izby.
— Proszę jasnej panienki — zaczęła rezolutnie, — kobiecisko a to chorzało i chorzało, a wszyćko bez to „złe," co w niej siedzi.
Amelka oburzona odsunęła ją i podeszła do chorej. Gwiaździna oddychała z trudnością. Oczy stały słupem, w piersiach bulgotało.
— Zanieście ją na łóżko! — rozkazała, łzy tłumiąc. — Ach, jakiż to ciemny lud, jakie przesądy! I czy wam nie żal męczyć tak nieszczęśliwą?...
Matyska pocałowała ją w rękę.
— Proszę jaśnie pani, nikt przecież na złe nie chce, ino na dobre! — odparła. — Juści trzeba wygnać dopust Boży, bo jakże? Będzie to tak cierpieć i cierpieć? Toć nie strzyma...
— Ale co wam się uroiło? — mówiła rozgniewana Amelka, z trwogą przyglądając się chorej. — Nie trzeba było ruszyć jej z łóżka... Możeście jeszcze i wewnątrz lekarstwa jakie dawali?...
Kurzelina uczuła się obrażoną.
— Niech jasna panienka pozwoli dokumentnie wszystko wysłowić... — odezwała się, ścierając ławę fartuchem i podsuwając ją Amelce. — Gwiaździnie ktosik „złe" z chlebem podał... A jakże! Bez to choróbsko ją zmogło i leży.
— Nieprawda! — zawołała, Amelka. — Kobieta już była prawie zupełnie zdrową. Pan doktor z Zambrówki leczył ją od tygodni kilku i ja doglądałam. Dopiero naraz coś się zrobiło...
— Gwiazda ją tęgo sprał, proszę panienki — ozwała się Matyska.
— Albo to raz? — mruknęła Szczepanicha. — Cięgiem klął i markotał, co gospodyni w chałupie niema, dobytek się marnuje i dzieciska w gałganach chodzą... Juści prawda! samam słyszała i widziała, bo ja to wpodle nich siedzę...
— Mój Boże! — szepnęła Amelka, spoglądając na nieprzytomną Gwiaździnę. — Przecież ona ciężko chora i po operacyi, doktor wszelkich ruchów zabronił...
— O! nadźwigała się, panieneczko, co nie miara. Niech ino pan dochtór za drzwi wyszedł... — rozgadała się Szczepanicha.
— Głupstwo, z przeproszeniem jaśnie pani! — zawołała energicznie Kurzelina. — Ta komornica, co u Antka Chojaka na komornem siedzi, urok na nią rzuciła, i tyla. Jużem ja nie raz i nie dziesięć takie nawiedzenie oglądała i odganiała. Bywało, w Maliszewie u sołtysa, dziewczynę nawiedziło... Panie święty! gdzie oni z nią nie jeździli, co pieniędzy natracili? Nie pomogły żadne dochtory. Dopierój po mnie jakoś przed Gromniczną przysłali, i jakem wziena okadzać!...
— Ino nie kłamcie, Kurzelina — ozwała się stara jakaś babina. — Przecie ją do kościoła zawiedli i Pan Bóg dopomógł.
Gwiaździna poruszyła się na łóżku. Anielka troskliwie pochyliła się ku niej.
— Lepiej wam? — pytała. — Może się wina napijecie?
Chciała wlać jej w usta kilka kropel wina, które z sobą przyniosła, ale chora zacisnęła wargi kurczowo.
— Zaraz doktor przyjdzie... — pocieszała ją Amelka. — On z pewnością ból wasz złagodzi... Gdyby nie Hanka, nie byłabym wiedziała, żeście zasłabli znowu.
Pogłaskała bladą, nędzną dziewczynkę, która do kolan jej przypadła. Wtem chora dostała krwotoku. Przerażona Amelka nie wiedziała, jak sobie radzić. Kurzelina dowodziła, aby nie przedsiębrać środków żadnych, bo to już „złego" sprawa i drażnić go nie trzeba; baby kiwały jeno głowami.
Na dworze rozległ się turkot. Rącze kuce Janiny zatrzymały się przed chatą.
— Młodsza panienka przyjechała!... — szeptały kobiety, przyglądając się ciekawie.
Amelka podtrzymywała właśnie głowę chorej, gdy we drzwiach zjawiła się Janina.
— Co się stało, Janiu? — spytała, nie odwracając oczu.
Dotąd siostra nigdy jeszcze nie towarzyszyła jej w wycieczkach na wieś, twierdząc, że brudny lud wiejski ją razi. Oczywiście mówiła tak na przekorę Amelce, bo w istocie rzeczy serce miała tkliwe.
— Deszcz pada, więc przyjechałam po ciebie — odparła. — Jadąc, spotkałam pana Dembińskiego, który brnął po wodzie z prawdziwie doktorską obojętnością...
— Ach, więc jest już doktor? — ucieszyła się Amelka i delikatnie ułożyła głowę chorej na poduszce. — Jaka szkoda, że nie zabrałaś go do powozu! Taki deszcz!
Jestem na usługi pani — rzekł, wchodząc, — Cóż się stało chorej? Uścisnął serdecznie rękę Anielki i zbliżył się do łóżka.
— My tu niepotrzebne jesteśmy! — szepnęła Janina. — Wyjdźmy!
Oglądała się wokoło z obrzydzeniem, bo w chacie panował nieporządek i zaduch; dzieci spłakane, nieumyte, nieuczesane, w łachmanach, nieledwie wstręt obudzały...
Amelka skinęła głową. Wysunęły się cicho do sieni; Szczepanicha wyszła za niemi.
— Pewnikiem wieczora nie doczeka — mówiła, zawodząc głośno, aż ją Janina ofuknęła zniecierpliwiona. — tyla dzieci, tyla dzieci! i gadzina się zmarnuje i któż te kartofliny, co se niebożątko posadziła, wykopie?...
Dziewczęta spojrzały na nią z podziwem. — Ona więcej kartofli żałuje, niżeli dzieci... — szepnęła Janina.
Amelka zwróciła się do kobiety z prośbą. — Popilnujcie chorej — rzekła. — Ja wam to wynagrodzę... Izbę też trochę ogarnijcie, bo to wstyd dla was sąsiadek, że taki nieporządek u chorej. Szczepanicha skrzywiła się.
— Co tam! Chłop tego nauczny — odparła. — Żeby ino zawdy w garnek było co wsypać!... A ja też czasu wiela nie mam... Trzeba staremu kapotę narządzić.
— Przecież mówię, że wam zapłacę...
Szczepanicha wahała się jeszcze.
— Anielko! — zawołała z oburzeniem Jania — przyślemy tu którą dziewczynę z czeladnej i zrobi, co potrzeba. A wy powinniście się wstydzić, kobieto! Taka blizka sąsiadka i taka nieuczynna!
Ujęła pod ramię Amelkę.
— Co będzie z doktorem? — spytała — to ważniejsza! Wezwałaś go umyślnie... Walenty go wprost ze szpitala porwał... powinnaś mu podziękować...
Amelka zarumieniła się.
— Właśnie, że nie wiem — wyjąkała. — Janiu, moja droga! jak ty sądzisz? Możeby rodzice się zgodzili, aby pan Dembiński zatrzymał się u nas, nim deszcz padać przestanie? Patrz tylko, jaka mgła wokoło... Czyż podobna przepłynąć teraz jezioro?
— Istotnie! — odparła nawpół obojętnie Janina, bystrem spojrzeniem ogarniając jezioro, na które spuszczała się nizko olbrzymia chmura i ulewnym groziła deszczem.
— Jedźmy! — rzekła. — Mama niewątpliwie nam poradzi.
Do sieni wybiegł Dembiński.
— Czy mogę prosić pani? — zwrócił się do Amelki z receptą. — Potrzeba natychmiast posłać kogo do apteki...
— Więc jest niebezpieczeństwo?... — spytała, wstrząsając się mimowolnie, Janina.
Doktor spojrzał na nią bacznie. Chciał w pytaniu tem odblask tkliwości kobiecej odnaleźć, ale piękna twarz dziewczyny zachowała spokój. Nie czekając odpowiedzi, zawołała trzymającego konie chłopca.
Poślę Walentego — rzekła Amelka, biorąc receptę. — A może się tymczasem coś w pałacu znajdzie?... Ach! jakie to smutne, panie doktorze! Wszak ta kobieta żyć mogła, gdyby nie ciemnota i złe obejście męża. Nie przypuszczasz pan nawet, jakiej sceny byłam świadkiem!
Łzy zakręciły się jej w oczach.
— Amelko, pójdź!... konie się niecierpliwią! — wołała Janina.
Amelka uścisnęła dłoń Dembińskiego. — Powrócę wkrótce z lekarstwem — rzekła. — Jaki pan dobry!...
Wskoczyła do powozu, a kuce jak wicher pomknęły.
stojący we drzwiach sieni lekarz otrzymał wprawdzie lekki ukłon Janiny, ale spojrzenie jej Pobiegło gdzieindziej.
Krasnohorski powracał właśnie z polowania z hr.. Brunonem, gdy Jania zręcznym ruchem osadziła kuce przed pałacem.
Panowie byli zmokli, głodni, torby mieli puste, więc i humory kwaśne. Krasnohorski wąsa przygryzał ze złością, a postrzegłszy córki, wybuchnął:
— Spacer podczas takiej niepogody? To także amatorstwo, moje drogie!... — mówił do dziewcząt całujących jego ręce.
Hrabia zapatrzył się na Amelkę.
— Co pani jesz dzisiaj, panno Amelio? — spytał po chwili. — Pani czegoś smutna... Nieprawdaż?
— O! powód do smutku znajdzie się zawsze prędzej, niżeli do wesela... odparła. Tyle jest nędzy i nieszczęść na tym świecie, że mimowoli serce goryczą napływa.
— A umysł błąka się w niepewności, dlaczego podział taki nierówny — przerwała. Janina.
Pan Klemens pogroził jej palcem.
— No, no! filozofko, nie baw się rozwiązywaniem problematów... — rzekł. — Dlaczego nie każesz odprowadzić koni do stajni? Nie pojedziecie chyba podczas takiego deszczu?
Amelka rozpaczliwe spojrzenie zamieniła z siostrą. Co tu począć ? Trzeba było powiedzieć wszystko.
Zabrała się do tego odważnie Janina.
— Kuce będą potrzebne — rzekła. — Doktor z Zambrówki jest u chorej Gwiaździny i prosił, abyśmy posłały po lekarstwo. Był tak uprzejmym, że pomimo zajęcia w szpitalu, przybył zaraz na nasze wezwanie.
— Od czegóż jest doktorem? To nie żadna łaska! — wtrącił pan Klemens.
— Ale grzeczność uprzejma, ojczulku, bo przecież nie bierze honoraryum... — ozwała się z mocnym rumieńcem Janina.
— To głupio robi — mruknął znudzony. — Ale o co wam chodzi?
— O to chodzi, proszę ojca, że deszcz pada i mgła na jeziorze! Niepodobna, aby doktor wracał wodą do domu.
— Więc każ zaprządz i odeślij go końmi.
— Dobrze, ojczulku! ale Walenty przed upływem godziny nie powróci z lekarstwem, na które doktor oczekuje... — Możeby więc ojczulek kazał pana Dembińskiego na obiad — dodała nieśmiało. — U Gwiaździny taki nieporządek!
— Dembiński... Dembiński? — powtórzył hrabia. — Czy nie wie pani, jakie imię nosi ów szczęśliwy lekarz, którym się tak czule panie opiekujecie? Nazwisko to nie jest mi obce.
— Wiem: Edward! Edward Dembiński!... — odparła Janina.
— W takim razie to mój kolega szkolny — rzekł hrabia. — Pamiętam go dobrze. Tęga głowa! Krasnohorski coś sobie przypomniał.
— Aa, już wiem! — odezwał się. — Od paru tygodni leczy Malskiego. Pani Malska jest nim zachwycona... Radbym go poznać!
Ten wzgląd przeciął kwestyę i w kilkanaście minut potem lokaj z pałacu dążył do chaty Gwiaździny z biletem zapraszającym od jaśnie pana.
Dembiński zaproszenie przyjął, uważając je za akt obowiązkowej grzeczności.
— Raczy szanowna pani wybaczyć, że zjawiam się i w porze niewłaściwej i wogóle uchyliłem się od przepisów co do pierwszej wizyty — rzekł, kłaniając się pani Krasnohorskiej ze swobodą człowieka, którego ani tytuły, ani bogactwo nie olśniewają bynajmniej.
— Jest to przywilejem pańskiego zawodu, dotorze, że wszelkie formułki towarzyskie nie obowiązują cię... — odparła uprzejmie pani Helena. —
Córka moja zaciągnęła podobno dług wdzięczności względem pana? Czy jest nadzieja uratowania chorej?
— Nie, pani! — odparł stanowczo. — Organizm zbyt wyniszczony...
Nadszedł hrabia z prezesem; nastąpiła zwykła wymiana grzeczności, Dembiński serdecznie powitał kolegę.
— Przypuszczałem, żeś już gdzie katedrę profesorską zajął, Edwardzie — mówił życzliwie hrabia.
Dembiński uśmiechnął się.
— Kandydatów na posady profesorskie nigdy nie zbraknie — odparł. — A ja chciałbym coś zrobić" dla tych, o których się u nas najmniej myśli... Fabryki właśnie dają ku temu pole... Trudno wyobrazić, co się tam dzieje. Najprostsze urządzenia hygieniczne trzeba siłą wprowadzać...
— Niezbyt przyjemne zadanie — wtrąciła Janina.
— Przeciwnie — rzekł, patrząc na nią przenikliwie. — Mogę panią upewnić, że stokroć więcej zadowolenia osiągnąć można, pracując między tym tłumem ciemnym, broniącym się przeciwko wpływowi światła...
— Szczytny altruizm!... — rzucił lekko hrabia. — Tyś zawsze, Edwardzie, pozował na idealistę. Pamiętam, jak twoje humanitarne poglądy wywoływały między kolegami wybuchy szczerej wesołości. Nazywaliśmy cię „niańką," boś zwykle wodził za sobą zastęp cały moralnych i fizycznych kalek. Widocznie z latami mania ta wzmogła się jeszcze, skoroś zdolności i ciężko zdobytą wiedzę na wsi zakopał.
— Do pracy umysłowej i tu czas znajduję... — rzekł z poczciwym uśmiechem Dembiński.
Pan Klemens oczu z niego nie spuszczał. Podobała mu się piękna, myśląca twarz Dembińskiego. Zląkł się trochę o panią Kamillę.
— Dawno pan leczy Malskiego, doktorze? — spytał obojętnie na pozór, ale wzrok wpił w niego badawczo.
— Od paru tygodni.
W odpowiedzi lekarza czuć było niechęć. Uderzyło to Krasnohorskiego.
— Widzę, że pan nie bardzo z pacyenta zadowolony? — uśmiechnął się z ukontentowaniem. — Malski istotnie do rzadkich dziwolągów należy.
Dembiński się zamyślił.
— Kompletny zanik woli — rzekł wreszcie. — I oto powód, dla którego choroba stoi ciągle w miejscu. Czas poświęcony panu Malskiemu uważam za stracony.
Hrabia roześmiał się.
— Jakto? A prelekcye pani Kamilli? Boć oczywiście nie uniknąłeś wspólnego wszystkim losu wysłuchania i zachwycania się: „Kobietami w przyszłości," „Niewolnicami w teraźniejszości" i t. d.?
Dembiński potrząsnął głową.
— Wizyty moje w Krzemieniu ściśle ograniczam — odpowiedział swobodnie.
— Szczęśliwy człowiek z ciebie, Edwardzie! — westchnął komicznie hrabia. — Przyznaj się jednak, żeś nie zamknął oczu na przepyszną urodę pani Malskiej? Trudno jej nie podziwiać...
W ciemnych źrenicach Janiny błysnął gniew.
Piękność istotnie pełna kolorytu... — odparł, uśmiechając się, Dembiński.
— Sztucznego! — wtrącił z cicha hrabia.
— Tycyanowski rodzaj! — zawołał ożywiony Krasnohorski. — Pani Malska w Warszawie uchodzi za najpiękniejszą pomiędzy najpiękniejszemi. Czyż nie tak, Heleniu?
— Być może! — odparła chłodno. — Ja niewiele zwracam na to uwagi.
— Mnie się wydaje, że patrzę na piękny obraz! — ozwała się Amelka.
Janina nie mogła tego ścierpieć. Twarz ją paliła, w oczach gniew błyszczał. Nie nawykła skrywać swoich uczuć, zawołała:
— Czyż warto przywiązywać tyle wagi do urody, która szybko przemija?
Dembiński spojrzał na nią uważnie. Rozdrażnienie dziewczyny, którego powodów nie znał, zadziwiło go. O nizką zazdrość nie posądziłby jej... A przecież?... Co to miało znaczyć?
Krasnohorski śmiał się zadowolony.
— Dowiedzioną jest rzeczą, że nie należy chwalić kobiet przy kobietach — mówił, bawiąc się pomieszaniem córki.
Jania zagryzła wargi. Nie patrząc na nikogo, podniosła się i do okna podeszła, poczem rzekła:
— Jaka ulewa! Deszcz rozpadał się na dobre...
— Córki moje lękały się, abyś pan nie utonął w jeziorze... — zwrócił się Krasnohorski do młodego lekarza. — Widzę, że miały słuszność! Szkaradna mgła!
Dembiński uśmiechnął się rozpromieniony. Bezwiednie wzrok jego pobiegł ku Janinie. Gdyby mógł teraz spotkać się z jej spojrzeniem! Wnet atoli radość jego prysnęła.
— Ja nie należę do lękliwych, ojczulku! — zawołała, odwracając się szybko od okna. — To Amelcia drży zawsze o całą ludzkość...
— Przyznaj się, siostrzyczko! — broniła się zarumieniona Amelka. — Ty pierwsza zauważyłaś, że jezioro tak w mgły spowite, iż go nawet dojrzeć nie można...
— Bo przypomniałam sobie, że pan doktor lęka się wody... — rzekła z żartobliwą ironią.
Ton mowy i uśmiech podrażnił Dembińskiego.
— W każdym razie winienem paniom wdzięczność — ozwał się uprzejmie. — Więcej jeszcze niżeli przejażdżki po jeziorze obawiałem się błotnej kąpieli, która mi niechybnie groziła. Droga przez Zarzecze, tak dobra w dzień pogodny, dziś stała się niemożliwą do przebycia. Czy pan prezes nie uważa, o ile niżej stoi Zarzecze od innych wsi okolicznych? Co chwila niemal spotyka się dowody opieszałości i krańcowego lenistwa...
Krasnohorski nie pozwolił mu skończyć.
— To dzicy!... — zawołał.
— Czyż można się temu dziwić, ojcze? — zauważyła Amelka. — Któż im wskazał, jak postępować powinni?
— Oczywiście! — odezwała się pani Helena. — Widzimy, że złe istnieje i że powinno być lepiej; ale nie badamy przyczyn i nie przyczyniamy się w niczem do poprawy takich opłakanych warunków. Cóż zrobił dla tutejszego ludu najpierwszy ich opiekun, dziedzic poprzedni Zarzecza?
— No, a cóż chciałaś, żeby zrobił? — spytał podrażniony pan Klemens. — Zastanówże się, Heleniu,
że każdy z nas ma swoje osobiste zajęcia, stosunki, a tu od elementarnego wykształcenia zaczynaćby trzeba. A czyż te ciemne masy pojmą, zrozumieją, czego się od nich wymaga? Czy wreszcie zastosują się do rad naszych? Oni mają swój własny rozum: zabierz drugiemu co jego, a nie daj ruszyć swojego... Hrabia się roześmiał i rzekł:
— Prezes ma racyę.
— Oni rozumieją jedno, jedno tylko uznają: siłę — mówił pan Klemens. — Myślę istotnie wiele zmienić w Zarzeczu z pomocą tego środka właśnie.
— Pan prezes widocznie nie mieszkał na wsi? — rzekł Dembiński. — Trzeba się zżyć z naszym ludem, aby go poznać. Zarzecze od dawna do upośledzonych należy. Pocieszam się myślą, że teraz dopiero lepsze nastaną czasy. Poprzedni właściciel przebywał za granicą, chłopi ze strony dworu nie tylko ulg żadnych nie doznawali, lecz wprost ucisk znosili od rządcy i ekonomów.
— Już oni sobie krzywdy zrobić nie pozwolą! — przerwał pan Klemens.
Dembiński potrząsnął głową.
— Jak kiedy, szanowny panie! — odparł grzecznie. — Od lat kilku patrzę na stosunki wiejskie, nie idealizując bynajmniej ani jednej, ani drugiej strony. Częstokroć pomoc moralna wpłynęłaby dodatnio, czasem materyalna uchroniłaby takiego biedaka od występku. Dwór taką pomoc nieść powinien. Wtedy tylko nastąpi obopólne zadowolenie i wynikną obopólne korzyści.
— A jakże idzie gospodarstwo w sąsiadującej z cukrownią Zambrówce Górnej ? — spytał ciekawie pan Klemens, przysuwając się do Dembińskiego.
Młody lekarz zasępił się.
— I na losy Zambrówki patrzę dość dawno i z pewnym niepokojem. Tam istotnie wszystko się przeciw nieszczęśliwej wdowie sprzysięgło. Cała wieś z niej żyje. Od śmierci Orzelińskiego wpadła w taki wir interesów, że doprawdy żal bierze patrzeć i myśleć o tem. Pan Klemens spojrzał na żonę.
— A co, Heleniu? Nie mówiłem? — szepnął.
— Należałoby zająć się nią, otoczyć opieką, Pokrzepić radą! — rzekła ze współczuciem pani Helena.
— Zarzecze musi być podobne do Zambrówki Dolnej, gdzie cukrownia — zawołała gorąco Amelka. — Gdyby tylko ojczulek pozwolił mnie i Jani tem się zająć... Jużeśmy ułożyły, gdzie stanie budynek szkolny. Weźmiemy jaką ubogą wdowę na ochmistrzynię, a sanie będziemy jej pomocnicami. Przynajmniej życie nasze będzie miało cel... urok...
Hrabia podjął różę, którą, rozmawiając, upuściła, i podał Amelce.
— Urok życiu nadaje słodkie uczucie miłości... — szepnął.
Udała, że nie słyszy i, przejęta wzruszeniem, spoglądała na Dembińskiego.
— Słyszałam, ojczusiu, że pan doktor cudów dokazał w Zambrówce — mówiła dalej. — Walenty opowiadał nam wszystko. On pamięta, jaką Zambrówka była i wie, jaką jest obecnie. Poczciwy staruszek! Uwielbia pana doktora...
— I dlatego zyskał przydomek poczciwego? — wtrącił złośliwie hrabia. — Podziękujże, Edwardzie!
Wszyscy się roześmieli, Amelce rumieńce uderzyły na twarz.
— Jakie to dobre dziewczę! — pomyślał, patrząc na nią z uczuciem Edward.
Wtem do pokoju wpadła pokojówka Józia i skinęła nieśmiało na Amelkę.
— Panieneczko! Gwiaździna umarła... — szepnęła. — Hanka z krzykiem po panienkę przybiegła.
Amelka wyszła. Dembiński domyślił się od razu, co się stało. Westchnął.
— Oto i jedna jeszcze ofiara ciemnoty — rzekł zniechęcony. — Biedna kobieta! Biedne dzieci!
Pani Helena pochyliła czoło. Nie chciała pokazać łez, które w jej oczach zabłysły. Półsmutny, półironiczny uśmiech pojawił się na twarzy Janiny.
— Ha! widocznie inaczej być nie mogło — rzekła obojętnie.
— Zostały dzieci, panno Janino! — ozwał się, patrząc na nią bystro Dembiński.
W obejściu, młodej dziewczyny było coś, czego nie pojmował.
— Pieszczoszka moja nie w humorze dzisiaj? — przemówił pan Klemens i przysunął się, by pogładzić policzek córki. Ale Jania od pieszczoty ojcowskiej usunęła się szybko.
Uderzyło to również Dembińskiego. Samowolna, chłodna natura, niezdolna przywiązać się do nikogo — myślał, opuszczając ze smutkiem Zarzecze.
Janina smutna, niezadowolona z siebie, schroniła się do swego pokoju. Tęsknym wzrokiem ścigając uwożący Dembińskiego powóz, pogrążyła się w zadumie. Czuła nieokreśloną trwogę, jakby przed niebezpieczeństwem czegoś nieznanego, a przecież Pociągającego; czuła, że coś wstrząsnęło nią do głębi; że budziły się w jej duszy tajemne pragnienia, nowe siły, które przeistaczały jej istnienie, od chwili, gdy po raz pierwszy poważne, głębokie spojrzenie Edwarda spoczęło na niej. Jakże bo on inaczej wyglądał, aniżeli ci salonowcy o wyłysiałych połach i mizernych twarzach, których spotykała dotąd, lub owa młódź wiejska, rozprawiająca o wyscigach i stajniach z takiem amatorstwem i znawstwem, jak gdyby poza tem nic nie istniało. Edward Dembiński wyższością ducha i światłym umysłem zapanował nad nią, chociaż charakter jej niepodległy i fantastyczny mało się do ustępstw skłania. Gdybym pokochała kiedy, to wybrany mego serca musiałby być do Edwarda podobnym! — myślała teraz, stojąc u okna i przypominając sobie słowa i spojrzenia Dembińskiego. Ale czy on istotnie takim jest, jak się zdaje? Czy może wierzyć, ze jest lepszym, szlachetniejszym od innych? Janina kochała ojca z całą głębokością ślepej miłości dziecka. Czyż mógł być kto doskonalszym nad niego? przecież! Wspomnienie z owego wieczoru w Krzemieniu, jawna niechęć jego do matki, luźne wreszcie poglądy, wygłaszane głośno, zachwiały mocno wiarę i ufność dziewczęcia. I komu tu teraz wierzyć? Gorzki, bolesny zawód! Pierwszy to cień, jaki padł na jej młode życie, cień, pokrywający kirem złudzenia i wierzenia czystej duszy. Ach! jak ona cierpiała! Zamknęła, zasklepiła się w sobie i od wizyty w Krzemieniu Anielce nawet nie powierzała swoich myśli i postrzeżeń. Czy ona może, czy powinna komu zaufać, kiedy to wszystko pozory! Nie! stanowczo niema na świecie dobrych, szlachetnych mężczyzn, i kobieta z góry powinna być przygotowaną, że mąż będzie ją zdradzał i oszukiwał. Nie potrafię kochać z zaparciem się siebie, z pobłażaniem dla przeniewierstwa i słabostek — myślała.
Z bólem, niechęcią i goryczą do ludzi odwróciła się od okna i koronkowy szal z pośpiechem zarzuciła na głowę. Uczuła naraz potrzebę ruchu, pracy, któraby ją od myśli własnych broniła. W pół godziny potem znalazła, się w chacie Gwiaździny, przy boku siostry. Gwiazda, chcąc żal po nieboszczce ukoić, wybrał się do karczmy, skąd go dopiero na rozkaz Amelki Szczepanicha wyciągnęła. Zdążył jednak upić się porządnie i na wszelkie pytania co do pogrzebu odpowiadał jeno głośnym lamentem i łzami. Wygodnie mu z tem było, bo Amelka o wszystkiem myśleć musiała.
Gdy Janina weszła do izby, przedewszystkiem doznała wstrętu nieopisanego. Jaki nieporządek, hałas! jak tę chwilę uroczystej grozy ludzie cii przyjmowali obojętnie, lekceważąco! Obok trupa, rozciągniętego na łóżku, siedziała kilkoletnia dziewczynka i drzemała. Spłakane dziecko, do martwej piersi matczynej przytulone, zasnęło; napróżno Matyska chciała ją stamtąd wyrugować.
Potrzeba już było ubrać nieboszczkę. Więc Szczepanicha, rej wodząc między wszystkiemi, przysunęła się do łóżka.
No, śpiochu! wstawaj! — zawołała gniewnie i tergnęła ramię dziecka. — Juź się nie będziesz przy matce wylegiwała!
Zbudzone dziecko otworzyło oczy i cicho załkało. Płacz sierocy odbił się w sercu Janiny. Pokonała wstręt i zbliżyła się do łóżka.
— Pójdź do mnie, maleńka! — prosiła, wyciągając ku dziewczynce ramiona.
Zwabiona urokiem słodkiego głosu i pięknej twarzy, Marcysia pozwoliła nakoniec oderwać się od matki i zabrudzonemi rączkami objęła szyję wytwornej, eleganckiej panny. Wieśniaczki patrzyły na to, kręcąc głowami. — Uczciwe dusze jakieś! — mruczała Matyska. — Jak się to robaka takiego nie brzydzi podjąć.
Szczepanicha głową kręciła z podziwu. — Powiadam wam, coś dziwnego! — opowiadała później kumoszkom — jasna panienka nie targowała się ani ździebeńka. Co ino Gwiazda rzekną: a to na światło tyla, a na pochowek tyla, albo i na gorzałkę dla ludzi, to ino zapisze, głową kiwnie i mówi: „dobrze." Śliczny pochowek Gwiaździna będzie miała. Nie żal umierać!
— Od tego pany i na to pieniędzy mają jak lodu, żeby chłopu biednemu pomódz — ozwał się stolarz. — Czemu się tu dziwować?
— Juści! — oburzyła się Matyska. — Byłby tamten dziedzic dał komu choćby grosik marny, co? Ostatnią koszulęby zdjął z chudziaka. Pan Kędzierski zapomniał, jak to u nas bywało? Ludzi tymczasem napływało do chaty coraz więcej. Wchodzili, bezmyślne spojrzenie zatrzymywali na pannach z pałacu, pokiwali głową nad umarłą. Skoro odmówili modlitwę, Kurzelina Avypychała ich do sionki, bo trzeba przecie było koło nieboszczki porządek uczynić. Cóż, kiedy za nic ubrać się nie kobiety; — dotąd trzewików nawet nie udało się jej włożyć. Kurzelina tedy wzięła ten przykry obowiązek na siebie. Z powagą pochyliła się nad nieboszczką. Milczenie zaległo izbę.
— Maryanno! pozwól się ubrać na drogę wieczności — przemówiła dobitnie i poruszyła ręką umarłej.
Wieśniaczki w trwożnem oczekiwaniu zbiły się w gromadkę koło łóżka. Janina z Amelką patrzyły na siebie zdumione.
— Maryanno! pozwól się ubrać na drogę wieczności — powtórzyła głośniej jeszcze Kurzelina.
— Matula nogą ruszyli! — zawrzasła trzynastoletnia Hanusia i w płacz uderzyła.
— Juści prawda! — przyświadczyła Kurzelina. — Ale co nie chce trzewika obuć, to nie!
— Musi stare kładziecie! — ozwała się Szczepanicha.
— A skądźebym nowych wzięła?
W izbie powstał lament nieopisany. Maryanna, która porządek za życia, lubiła, w starem obuwiu i wytartej spódniczynie odejść w krainę wieczności nie chciała.
Amelka położyła koniec tej scenie.
— Przyślę, co będzie potrzeba! — odezwała się, pociągając do wyjścia Janinę.
Zmęczone, oburzone, opuściły izbę, zabrawszy z sobą małą Marcysię. Starsze dzieci zostawały przy matce; dopiero na obiad miała je pokojówka Józia zaprowadzić do czeladnej.
Gdy panny wyszły, powstał gwar.
— Widzita, jakie to! — krzyczała Kurzelina, Wygrażając pięścią. — Żeby się nieboszczka nie przymówiła sama, toby jej nawet bucisków nie dały! Jaśnie panie! Patrzajta! a jakie to spódnice mają falbaniaste, jakie złote obręcze w uszach, pierścianki! A któż to na nich pracuje? Juści chłop! Bójcie się Boga ludzie, że to sprawiedliwości Boskiej na świecie niema!
— Dalibyście spokój! — próbowała bronić Matyska. — Toć i dzieciaka wzięły, i odziewek przysłać obiecały, a starsza panna Gwiaździe na pochowek pieniądze dała.
Zakrzyczano ją. Gwiazda podpiły dowodził najgłośniej.
— Co mi dała? — krzyczał. — Na garniec wódki? Co? Garncem ludzisków nie obdzielę!
— Samam słyszała, jakeście sześć garncy okowitki porachowali — wtrąciła Szczepanicha. — Ino ludziom oczy chcecie mydlić, bo cóżbyście sami pili!
Pokłócili się w najlepsze. Z łóżka niedomkniętemi oczyma patrzyła na nich nieboszczka.
Młode panny powróciły do domu pod wrażeniem bardzo przykrych uczuć. Przed ich oczyma otwierał się świat nowy, świat brudnych żądz, nędzy materyalnej i duchowej. Janina szczególniej nie mogła opanować wzburzenia.
— To okropne, Amelko, to brzydkie, nizkie! — powtarzała z uporem.
— To smutne, Janiu! — poprawiała ją łagodnie siostra. — Czy zechcesz pójść ze mną zaraz do ojczulka? Chwila jest odpowiednią, bo to, na co patrzyłyśmy, doda nam odwagi. Trzeba raz nareszcie coś przedsięwziąć. Czas upływa, lato zbiegnie szybko, odjedziemy na zimę do Warszawy i we wsi pozostanie wszystko, jak było!
— Ja nie pójdę! — ozwała się Janina. — Rozstroiła mnie ta wycieczka między chłopów. Radzę ci, Amelko, zacząć swoją filantropijną działalność od posłania na wieś kilkudziesięciu centnarów mydła. Nie pojmuję, jak ci ludzie mogą oddychać takiem powietrzem. Brrr! Żałuję, żeśmy tam poszły!
— A któż byłby ukoił smutek małej Marcysi? — spytała Anielka, patrząc czule na siostrę. — Wyglądałaś jak Madonna z tem rozpłakanem dzieciątkiem w objęciu. Dobra moja Jania, bardzo dobra!
Uśmiech rozpogodził piękną twarzyczkę Janiny.
— Mała ma prześliczne oczy! — rzekła, jakby się usprawiedliwiając z popędu tkliwego serca. — Czy przypuszczasz, Amelciu, że ojciec zgodzi się, abym ją wychowała? Nauczę ją szyć, haftować; może potem zająć miejsce Józi.
— Śliczna myśl! — odparła Amelka. — Poproś ojczulka, nie zwlekając.
W oczach Janiny błysnął ponury ogień.
— Ja? Nigdy!
Ostry ton głosu zwrócił uwagę Anielki. Już od pewnego czasu dostrzegała zmianę w postępowaniu Janiny. Nie biegła, jak dawniej, z pieszczotą do ojca, natomiast podwójnie pieściła matkę. Więc zapytała ją wprost:
— Powiedz mi, Janiu, co to znaczy? Miałaś zawsze więcej jeszcze śmiałości do ojca, niżeli ja... Teraz uważam, że od niego stronisz i tak ozięble się zachowujesz. Co ci jest?
Roześmiała się nerwowo.
— Nic! — szepnęła. — Dziecko nabrało doświadczenia... oto wszystko. Nie będzie wierzyło i nie będzie nikomu ufało.
— Nie rozumiem cię, Janiu!
— To i dobrze! — odparła lekceważąco. — Życzę nawet, abyś nieprędko mię zrozumiała.
Tupnęła niecierpliwie nogą o dywan.
— Poco mnie wyciągasz na słowa, Amelciu? — wybuchnęła. — Nie chcę myśleć, ani zastanawiać się nad niczem. Świat ten pięknym jest z pozoru tylko...
— Janiu, moja droga!
— Tak jest, nie inaczej! Próżnobyś próbowała perswadować mi. Byłby rajem, gdyby mężczyźni nie sieli w nas goryczy i zwątpienia!
— Zawsześ ta sama, Janiu; sądzisz pośpiesznie i jednostronnie — ozwała się łagodnie Amelka. — Po długich latach doświadczenia można dopiero bezwzględny wyrok wydać. Chociaż i wówczas nawet, zważywszy, o ile człowiek jest omylnym...
— Nie wysilaj się, kochanko! — przerwała z ironią Janina. — Trud zbyteczny! Wzięłam zaraz na wstępie tak dobrą lekcyę, że już uczyć się nie potrzebuję. Ale poco my o tem mówimy? Ty patrzysz na mnie ze zgrozą, a ja na ciebie z litością, że się jeszcze łudzisz!
Odeszła do okna.
Po deszczu wypogodziło się ślicznie, powietrze było orzeźwiające; zieleń drzew i krzewów, jakby majowa, tchnęła świeżością. Kielichy białych lilii strzelały w górę, róże woń wydzielały pod wpływem ciepłych promieni słońca, jezioro lśniło się jak zwierciadło. Janina z rozkoszą wchłaniała w siebie woń kwiatów i chłodny, ostry nieco poAview od strony wody.
— Dotąd jestem przynajmniej w zgodzie z przyrodą! — rzekła, po chwili, obejmując okiem wspaniały krajobraz. — Cudnym jest ten świat, byleby bez ludzi.
— I ludzie bywają dobrzy — zauważyła Amelka, tuląc siostrę do siebie.
Równocześnie wzrok jednej i drugiej zatrzymał się na białym dworku za jeziorem. Amelce zabiło serce wzruszeniem. Wydało jej się, że tam, pod tym skromnym dachem gości anioł spokoju i prawdy, stamtąd płynie szczęście, pożytek, błogosławieństwo. Wyobraźnia ukazywała jej schludny, miły pokoik o bielonych ścianach i bluszczem oplecionych oknach, siwowłosą staruszkę w bieluchnym czepku, pochyloną nad robotą, i poważną, piękną twarz mężczyzny. Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, wyciągnęła w stronę Zambrówki rękę.
— Niechaj cię przykład pokrzepi, siostrzyczko, jeśli wiara twoja słabnie! — szepnęła.
Jania odsunęła się od niej.
— Niech mi ojczulek wierzy — mówiła wkrótce potem Anielka do pana Klemensa, słuchającego córki z widoczną niechęcią, — że jakiekolwiek zajęcie wpłynie bardzo korzystnie na Janię. Na pensyi przyzwyczajone byłyśmy do systematycznej pracy, godzina w dniu nie była zmarnowana. Jania zdolności ma niepospolite, charakter szlachetny, ale jest przytem żywa i nieumiarkowana. Działa zawsze pod wrażeniem chwili, gorączkuje się byle czem. Czy ojczulek tego nie zauważył? Potrzeba ten umysł niespokojny czemś zająć.
— Co za modne fanaberye! — zżymał się pan Klemens. — Tyle panien na świecie wychowało się i wychowuje bez wynajdywania sztucznych zajęć; obowiązków społecznych... i Bóg wie, czego tam jeszcze nie wymyślicie! Skoro jednak mówisz, że Janię trzeba czemś zająć, wyjedźcie zagranicę. Chętnie się na to zgodzę!
Amelka ucałowała ręce ojca.
— Jesteś najlepszym z ojców, tateczku, ale to nie byłoby lekarstwem — odezwała się z uczuciem. — Mamie zresztą wyjazd sprawiłby przykrość.
Pan Klemens był już na dobre zniecierpliwiony.
— Więc czegóż nareszcie chcecie? — pytał ze zdumieniem, przyglądając się córce. — Ileż panien dziękowałoby Bogu za wszystko, co wy macie! Ba!... czułyby się najszczęśliwsze...
— I my z pewnością nazwiemy się szczęśliwemi, jeśli drogi ojczulek zrobi dla nas małe ustępstwa! — odparła odważnie Amelka. — Co na przykład zrobić mamy z pieniędzmi, które nam ojczulek na fatałaszki daje?
Powoli, ale ze zrozumieniem przedmiotu, nad którym dużo widać myślała, zaczęła opowiadać ojcu, jakie plany powzięła co do umoralnienia zaniedbanego Zarzecza i jakich w przyszłości spodziewa się rezultatów. Wykazała cyframi, ile będzie kosztowało wybudowanie szkoły, ile utrzymanie nauczycielki. Z czasem oczywiście ten wydatek wieś podejmie, a dwór cząstkę tam jakąś dołoży, ale trzeba, aby ktoś zaczął, bo chłop jest na to za leniwy.
— Moja Amelciu, skąd się ty znasz tak dokładnie na rachunkach i interesach wogóle? — spytał pan Klemens, gdy skończyła.
— Czyż to co trudnego, albo zadziwiającego, ojczulku? Pan Dembiński zwrócił uwagę moją na różnicę moralną ludności zambrowskiej i Zarzecza, udzielił kilku wskazówek...
— A panienka słuchała rada, bo pan doktor umie pięknie mówić... — przerwał, śmiejąc się, pan Klemens. — No, tak to co innego! Nie omieszkam mu podziękować!
I czy istotnie wymowa jej przekonała pana Klemensa, czy inne jakie wpływy, dość że warunkowo przychylił się do żądania córki.
IX.
Na wzgórzu, ciemnej krawędzi lasu dotykając, a po lewej stronie zostawiając rzekę i zabudowania fabryczne w Zambrówce Dolnej, ciągnęła się długim szeregiem chat, po obu stronach polskiej, szerokiej drogi zbudowana, Zambrówka Górna. Podług tablicy przydrożnej liczyła ona trzydzieści dwa domy i do gminy Górki Rzeczne należała.
Zdala już ukazywała się wieżyczka, strzelająca w górę ponad drzewami, które gęstym wieńcem okalały pałac, stojący na boku i oddzielony od wsi dużym angielskim parkiem.
Tak zwany „okólnik," murem z cegły obwiedziony, ze stodołami, lamusami, stajniami i oborami pośrodku, miał niegdyś widocznie okazałe budynki, które czas poszczerbił i nadwerężył mocno. Zresztą nie tylko tutaj zniszczenie wzrok uderzało... Piętno jego dźwigał przedewszystkiem pałac, odrapany, z dachem podziurawionym, w jednej tylko połowie zamieszkany, bo druga stanowiła zupełną ruinę. Bluszcz, powój i wino dzikie po macierzyńsku, jak schorzałe dziecię, w uścisk zielony ruiny te oplotły.
O ile pałac grzeszył zaniedbaniem i ubóstwem, o tyle wieś sama dostatnio i świeżo wyglądała. Dużo chat było nowych, ogrody warzywne i owocowe sady rozciągały się szeroko, na sadzawkach trzepotały się stada gęsi i kaczek, wspaniałe indory przechadzały się po równej, ubitej drodze, która przez wieś wiodła. Chcąc się atoli ostatecznie o zamożności mieszkańców Zambrówki przekonać, dość było stanąć na skręcie, koło figury Świętego Jana, i patrzeć, jak z łąk i pól powracały stada bydła, owiec i koni.
Ile tam było gwaru, nawoływań a śmiechu! Jakie olbrzymie słupy kurzu wzbijały się pod obłoki, nim ta ruchliwa fala gościniec przebiegła! Za nią dopiero, powoli, zbliżało się dworskie bydło, skromna stadnina i gsarstka owiec. Krowy spuszczały łby melancholijnie, owce, jakby się dziwiąc swoim chudym kształtom, beczały żałośnie, źrebki młode szły spokojnie, nie skore do figlów i szybkiego biegu, do którego ich pastuch przynaglał. Słowem różnica pomiędzy wsią a pałacem uwydatniała się na każdym kroku.
Była to jedna z wieczornych godzin właśnie. Słońce na purpurze i złocie układało się do snu, coraz niżej i niżej zsuwając płomienną tarczę; bogate barwy bladły zwolna i rozpływały się w czystym błękicie. Boczną drożyną, przez pola, biegła mała, żółta bryczulka, w jednego konia zaprzężona. Kierowała nim wprawną dłonią młoda jeszcze kobieta, w popielatym płaszczyku kamlotowym i kapeluszu słomkowym, z pod którego patrzyły bystro ciemne, smutne oczy i wymykały się kasztanowate, o złotawym połysku włosy. Twarz jej na pierwszy rzut oka nie uderzała pięknością, ani urokiem świeżości, miała jednakże słodycz jakąś pogodną, pomimo dumy, jaśniejącej w spojrzeniu. Wkoło ust blado zabarwionych wiły się drobne zmarszczki, cierpieniem wyrzeźbione, na czole leżała powaga i myśl głęboka. Bryczka skakała po zagonach, przechylała się na bok, lecz kobieta siedziała spokojnie, wyprostowana, z wzrokiem przed siebie utkwionym.
Oczy jej utonęły w ślicznym obrazku, jaki po wyjeździe z lasu roztoczył się przed nią. Po chwili łez parę stoczyło się po twarzy bladej, znękanej. Ona miała w duszy bezmiar bólu i goryczy, a wokół cisza taka i wesele!
Droga zbiegała ku wiosce łagodnym spadkiem; w wieńcu lip starych i topoli mignęła wieżyczka pałacu. Z piersi kobiety wybiegło westchnienie, do stłumionego jęku podobne. Zatrzymała konia, szarpnąwszy lejce tak mocno, że kasztanek zdziwiony parsknął pianą i stanął dęba. Czoło kobiety sfałdowało się w grube zmarszczki, a im dłużej patrzyła, tem energiczniejszymi stawały się rysy i usta zacinały się ostro.
Wdowa po Orzelińskim przywiązała się do Zambrówki, jak rozbitek do deski zgruchotanego okrętu. Cóżbo jej zostało prócz kąta w napół spróchniałym pałacu i tego szmata ziemi, na której tyle już jej pracy i łez spoczęło. Od tragicznej śmierci męża ogrom kłopotów zwalił się na jej głowę. Nie wiedziała wręcz, jak sobie radzić, nie mając wyobrażenia o interesach prawnych i gospodarskich. Bywały chwile, kiedy załamywała ręce bezsilna, złością i niegodziwością ludzką oburzona i z trwogą w duszy zadawała sobie pytanie: czy podoła tej walce?
Widok pucołowatych, różowych twarzyczek dzieci, wesoły ich uśmiech i figle budziły w niej energię, podwajały siły. Trzebaż im było przyszłość jakąś zapewnić. Ciężkie zadanie! Gdyby znalazła jakąś pomocną rękę, gdyby ją kto wsparł radą, otuchy dodał... Ale od śmierci męża ludzie usunęli się szybko, lękając się, by od nich współczucia lub pomocy nie żądała. Natomiast oszukiwano ją na potęgę; od ekonoma począwszy, na chłopcu stajennym kończąc, wszyscy krzywdę jej wyrządzali. Nie umiała znaleźć na to rady. Na każdym kroku spotykała trudności, których rozwiązanie przechodziło słabe jej siły.
Wacław Orzeliński, natura energiczna na pozór, poczciwą na wskróś, z pewnemi nawet szlachetnemi pojęciami, trochę romantyk, trochę idealista, popełnił jeden błąd wielki — oto zawcześnie się ożenił. Kto znał panią Irenę, cenił w niej rozsądek, łagodność i tkliwość, a zachwycał się urodą. Wydana młodo za mąż, przywiązała się gorąco do męża, do dzieci, uległą była i w żądaniach skromną, a na wybryki męża z pobłażaniem patrzyła. Orzeliński kochał ją po swojemu. Miłość dla żony nie zasłaniała mu innych uciech życia. Czuły, troskliwy, o ile był w domu, skruszony, gdy po dłuższej nieobecności powracał, miał w charakterze i w obejściu wdzięk, jakiś zniewalający, któremu poddawali się wszyscy prawie bezwiednie. Oczywiście żona najbardziej podlegała urokowi jego obejścia i wymowy. Wszystko w nią wmówił, wszystkiemu wierzyła.
— Ireniu, serce najmilsze! — mawiał zwykle w chwilach skruchy — ty ani wiesz, jak cię kocham! Chociaż się niekiedy zabałamucę, to tylko na krótko, dopóki ciebie nie przypomnę, boś ty dla mnie najpiękniejsza i najlepsza.
Pani Irena śmiała się, śmiechem łzy nieraz maskując, on zaś ją pieścił, opowiadał w humorystyczny sposób wrażenia z zabaw, jarmarków, polowań, żartował sam z lekkomyślności własnej, a kończył zawsze obietnicą, że się poprawi, i pochwałami dla żony, która takiego jak on nicponia zawsze jednakowo kocha i przebacza. Z jednem się tylko nie zdradził nigdy przed nią i lat kilka upłynęło, nim się dowiedziała o groźbie, zawieszonej nad głowami dzieci.
Orzeliński miał od młodości nieposkromioną żyłkę do kart. Gdy ze szkół na święta lub wakacye przyjeżdżał do domu i sąsiadów przy zielonym stoliku zoczył, niczem go już od grających oderwać nie można było. Z latami namiętność rosła, aż słaby człowiek dał się jej całkowicie opętać. Zobojętniał dla wszystkiego; gospodarstwo zdał na łaskę rządcy i ekonomów, interesów zaniedbał i w domu gościem był prawie. Tymczasem folwark po folwarku od całości odpadał, wreszcie i Zambrówkę na dwie części podzielono i z prawdziwie pańskiej fortuny zostało ledwie włók, odłużonych i zaniedbanych.
Gdy pani Irena tajemnicę wycieczek męża odkryła, ratunek był już spóźniony. Ani perswazye, ani błagania o litość nad sobą i nad dziećmi nie pomogły. Bywały wprawdzie chwile, kiedy Wacław wyciągał ręce do żony i wołał z głębi serca: „Ratuj" — ale to krótko trwało i kończyło się zwycięstwem namiętności owej, która go w otchłań zgubną ostatecznie pociągnęła. Przegrawszy pożyczone na wysoki procent pieniądze, zastrzelił się...
Wdowa otrzymała w spuściźnie po mężu długi, splamione nazwisko i czworo dzieci, z których najstarszy Oleś w chwili śmierci ojca liczył lat trzynaście.
Zambrówka Górna dyszała ledwo, hypotecznymi długami obciążona; rozprzężenia ogólnego, jakie się latami niedozoru wkradło, kobiecej dłoni trudno już było opanować. Orzelińska rwała się wprawdzie do pracy, przeglądała książki gospodarskie, pilnowała regestrów, robotników, ale to wszystko istotnych korzyści nie przynosiło: dobre chęci nie zastąpią praktyczności. Gorzko żałowała, nieraz, że matka strzegła jej od zetknięcia się z gospodarstwem. Cóż jej z tego przyszło, że w młodych latach tyle czasu przy fortepianie spędziła, lub że nauczyła się wysnuwać pajęcze koronki i gipiury?
Zastanawiając się teraz nad swoją niedolą, przychodziła do wniosku, że i ona do ogólnego bankructwa dołożyła cegiełkę, bo nie umiała snadź trafić do duszy męża, powstrzymać go na ślizkiej drodze, ani wejrzeć w interesa i gospodarstwo. Któż, jeśli nie ona, powinna była ratować zagrożony spokój i byt rodziny?
Godzina wieczorna obudziła i teraz w pamięci Orzelińskiej wspomnienia i żale. Ileż goryczy, ile bólu mieściło się w jej rozpamiętywaniach! jakiej mocy nad sobą potrzebowała, aby nie postradać nadziei i nie opuścić rąk bezradnie!
— Ach, gdyby to można cofnąć przeszłość! — wybuchnęła, wyciągając dłonie w przestrzeń, ku niewidzialnemu duchowi męża, z niewygasłem wspominanego uczuciem, mimo krzywdy, jaką jej wyrządził.
Słońce skryło się już za lasem, mrok kładł się na polach i gwar czynnego życia ucichał, gdy kasztanek przemknął przez wieś, ominął główną bramę wjazdową i boczną, akacyami wysadzaną drożyną pogalopował ku stajni.
Orzelińska wysiadła i obejrzała się. Nie było nikogo, ktoby konia z uprzęży oswobodził; pod parkanem jeno przesuwała się ukradkiem zgarbiona postać, z workiem na plecach. Gdy Orzelińska postąpiła ku niej, wnet pomknęła szybciej i skryła się między budynkami.
— Nowe jakieś oszustwo! — pomyślała, wzdychając, i weszła do stajni.
Od śmierci męża nauczona doświadczeniem, aby nie dowierzać nikomu, zbliżyła się do żłobu i przegarnęła ręką jego zawartość. Owies był wybrany, została tylko sieczka. Oto rozwiązanie zagadki, czemu konie były chude i do pracy na roli prawie niezdatne. Rozgniewana, oburzona, poszła dalej w podwórze, skąd dochodził ją głos rządcy i gwar.
Przed spichrzem stały dwie furmanki naładowane workami. Snadź nikt nie spodziewał się przybycia pani, bo na jej widok zgromadzeni przed śpichrzem ludzie rozbiegli się, niby czemś bardzo zajęci, a rudowłosy żyd przypadł do rządcy.
Nim się opamiętać zdołali, Orzelińska stała już przed rządcą z błyskawicą gniewu w oczach.
— Co pan wydajesz? — spytała.
Rządca wnet głos odzyskał. Podniósłszy hardo głowę, odrzekł:
— Zboże!
— Z czyjego upoważnienia? Zająknął się.
— Herszek potrzebował pilno... Pani dziedziczki nie było... Nie mogłem czekać.
— Powinieneś pan był czekać! — rzekła z przyciskiem, a zaraz potem dodała: — Nie mamy wiele zboża; pozbywszy się go teraz, sami potem dla siebie kupować za podwójną cenę będziemy. Odtąd klucze od stodół i śpichrza będą u mnie.
Rządca kipiał ze złości. Brwi mu się zjeżyły, oczy ciskały iskry ledwo hamowanego gniewu.
— W takim razie rządca pani dziedziczce nie potrzebny! — ozwał się ostro.
— Potrzebny! — odparła — ale uczciwy!... Rozkazała ludziom zabrać z wozów worki i wyszła.
— Co to jest? — pytał zdumiony Herszek. — Jak to może być? Ja zboże kupiłem... Panie rządco! pan na to nie mówi nic? Co to jest? Czy ona myśli, ta dziedziczka, że pan u niej lokajem jest?
Rządca klął, na czem świat stoi.
— Ja ją nauczę, ja jej zapłacę! — odgrażał się przez zaciśnięte zęby.
— Niech pan rządca kluczy nie oddaje... — doradził karbowy. — Trzeba babę rozumu nauczyć!
— A trzeba! — dorzucili inni.
Zbito się w gromadkę, szeptano, radzono.
Orzelińska tymczasem poszła ku domowi, z głową spuszczoną, z rumieńcami oburzenia na policzkach.
— Com ja im zawiniła? — szeptała do siebie rozgoryczona. — Czyliż zawsze tylko kłamstwo i niegodziwość ludzką spotykać będę?
Szczebiot głosików dziecięcych zbudził ją z zadumy. Zdala postrzegłszy matkę, biegły ku niej, widocznie czemś przestraszone, przejęte.
— Mamo, mamo! — wołała bez tchu prawie jedenastoletnia Zosia. — Oleś zachorował, Oleś spadł z konia!
Orzelińska stanęła jak wryta.
— Gdzie? Co? Co się stało? — pytała zbladłemi usty.
Po chwili dopiero opanowała wzruszenie. Nie wolno jej było roztkliwiać się. Ująwszy rękę najmłodszego dziecięcia, podążyła szybko ku domowi, zbrojąc się w odwagę przeciw nowej trosce. Oleś istotnie uległ wypadkowi. Odważny nieledwie do zuchwalstwa, w nieobecności matki dosiadł najzłośliwszego z całej stajni konia, który nie omieszkał go zrzucić. Zemdlonego chłopca przyniesiono do domu.
W parę godzin potem przybył wezwany Dembiński.
— Niech się pani uspokoi — rzekł po zbadaniu chorego. — Na szczęście kość żadna nie jest nadwerężona, niebezpieczeństwa wielkiego niema. Wprawdzie zapalenie mózgu jest możliwe, ale w Avieku Olesia wiele dzieci przebywa tę chorobę szczęśliwie. Zastrzegam tylko spokój bezwzględny. Najlżejsze wstrząśnienie lub przestrach wywołać może niebezpieczne powikłanie.
Orzelińska była blada, lecz na pozór spokojna.
— Będę czuwała sama nad nim — ozwała się wreszcie głosem tak zmienionym, że Dembiński z głębokiem współczuciem spojrzał na nią.
Noc zapadła ciemna, ponura. Wicher potrząsał konarami drzew; na niebie ani jedna nie pojawiła się gwiazda; obłoki, jakby deszczem wezbrane, opuszczały się nizko.
Orzelińska, zleciwszy stróżowi nocnemu baczność podwójną, upomniawszy rządcę i służbę całą, aby zachowywali się cicho, przy łóżku Olesia zasiadła. Pokój był prawie ciemny; słabe tylko światło lampki oświecało jej twarz bladą. Wpatrzona w rzucającego się nieprzytomnie syna, drżała. z trwogi za lada silniejszym poświstem wiatru, drażniły ją oddalone odgłosy szczekania psów i szelesty nocne. Północ nadeszła. Oleś uspokoił się. Snadź pod wpływem lodu, który mu matka na rozpalone czoło kładła, rozpłomienione dotąd policzki chłopczyny zbladły. Uspokoił się i zasnął. Matka nieledwie dech zapierała, w piersi, by niczem dobroczynnego snu nie spłoszyć. Znużona wreszcie całodzienną krzątaniną około gospodarstwa, osłabiona wrażeniami, pochyliła senną głowę na piersi i zadrzemała. Wtem za oknem ozwały się kroki i głosy ludzkie, hałas i gwar. Nim zdążyła powstać, silna dłoń zatrzęsła ramą okna i uderzyła weń kilkakrotnie z takim łoskotem, że w sąsiednim pokoju śpiące dzieci zerwały się z krzykiem, a nim osłupiała matka zdołała temu przeszkodzić, Oleś wyskoczył z łóżka przerażony, z oczyma rozszerzonemi trwogą i rzucił się ku drzwiom.
— Puść, puść! — krzyczał nieprzytomnie. — Ja się boję, ja muszę uciec, skryć się... Odejdź, odejdź ode mnie!
I wyrywał się matce, nie poznając jej, szarpał się, wyprężał...
Z pomocą nadbiegłej Zosi udało się wreszcie matce położyć go do łóżka, a tymczasem i zwabiona krzykiem pokojówka nadeszła.
Za oknem wciąż hałasowano; tylko teraz wyraźnie już odróżnić można było głos rządcy.
— Proszę pani dziedziczki o klucze! — wołał. — Czas okólnik otwierać... Ludzie do roboty idą...
Orzelińska do ogrodu wypadła. Ogarnęła ją ciężka, bezsilna rozpacz! Co ona mu powie, temu nikczemnikowi? jak ukarze zbrodniarza, który nad jej chorem dzieckiem litości nie miał i taką niecną zgotował zemstę? Rozumiała już teraz, wiedziała, dlaczego to uczynił. Odebrane wczoraj klucze kto wie, czy nie staną się przyczyną śmierci jej dziecka! A ona taka opuszczona, sama jedna, bez opieki!
Z rozdartem sercem stanęła przed rządcą. Nie była to już łagodna, przebaczająca kobieta, lecz orlica, piskląt swoich broniąca. Delikatna jej dłoń schwyciła ramię zuchwalca.
— Nędzniku! — szeptała, bo wzruszenie głos jej tamowało. — Com ci uczyniła, że przyszedłeś tu zabierać mi skarb najdroższy, jak złodziej, jak zbrodniarz na życie ludzkie czyhający?! Co ci dziecko moje zawiniło? Powiedz, powiedz, że ja cię skrzywdziłam kiedykolwiek, czy mąż mój, czy dziecko wyrządzili ci zło jakie? czy nie miałeś tu spokojnego kąta, spokojnego kawałka chleba, poczciwego słowa i oparcia? Mów, odezwij się! Powiedz cokolwiek na swoją obronę, abym nie przeklinała ciebie i dzieci twoich!
Szerszyński przeląkł się...
— Niech mnie pani puści... — bełkotał. — Po klucze przyszedłem.
— O północy? — spytała z wybuchem bezmiernej goryczy. — Pod okno mojego chorego dziecka? I potrzebowałeś wtedy właśnie, kiedym cię o spokój dla niego prosiła, pięścią dopominać się o nie? O! podli, podli wy tu wszyscy jesteście! Darmo wam serce i kieszeń nieść w ofierze, darmo krzywdy wyrządzone przebaczać!
Złamał się jej głos łkaniem. Ze łzami, które obficie popłynęły z oczu, topniał gniew i tylko żałość wielka ogarniać ją poczęła i nad sobą, i nad tym obłąkanym chciwością i złością człowiekiem, i nad tymi, którzy mu służyli i dopomagali do ucisku wdowy, zagrabiając jej mienie, krzywdząc słowem niepoczciwem i obejściem.
Oleś tymczasem wpadł w gorączkę. Doznany przestrach sprowadził zapalenie mózgu, którego się Dembiński lękał. Ledwo dnieć zaczęło, posłano konie do Zambrówki; przybył lekarz i w stanie chorego poważne znalazł pogorszenie.
Orzelińska w krótkich słowach opowiedziała o nocnem zajściu. Dembiński słuchał przygnębiony, poruszony do żywego.
— Nikczemność! — wyrzekł przez zaciśnięte zęby. — Jak pani może żyć w takich warunkach? Powinnaś pani natychmiast wydalić rządcę.
Spuściła oczy. Na twarzy jej bladej i zmęczonej widać było rezygnacyę i smutek cichy.
— To już Oleś postanowi — szepnęła. — Jeśli mi go Bóg zostawi...
— Przebaczysz pani? — przerwał żywo lekarz.
Zawahała się...
— Szerszyński ma rodzinę liczną... — rzekła, nie podnosząc oczu. — Oddalając go, trzeba dać świadectwo, a nie napisałabym kłamstwa...
Dembiński z uczuciem rękę jej poniósł do ust.
— Czemuż nie mogę w niczem pani dopomódz! — powiedział z żalem. — Czy nie byłoby dogodnem dla pani sprzedać Zambrówkę? Trudno pani będzie gospodarować... Lud wyjątkowo jest tutaj zuchwały i niepoczciwy...
— Sprzedać Zambrówkę? Co pan mówi, doktorze? — W glosie Orzelińskiej drgało przerażenie. — Po nieszczęściu mojem do Zambrówki duszą całą przyrosłam...
— Wierzę pani! — odparł ze współczuciem. — Jeżeli jednak powtarzać się będą sceny podobne... interesa się nie poprawią... Znam kogoś, komu Zambrówka w oko wpadła, i radziłbym pani zastanowić się nad tem.
— Nie, nie! Za nic! Nie mogłabym, nie potrafiłabym żyć gdzieindziej!... — broniła się biedna kobieta prawie ze łzami. — Nazajutrz po ślubie Wacław przywiózł mnie tutaj i dotąd nie opuszczałam Zambrówki. Zresztą dla Olesia...
Nie śmiała dokończyć.
Owładnęło nią tak silne wzruszenie, że zapanować, nad sobą nie mogła. Dembiński ją zrozumiał.
— Miejmy nadzieję w Bogu i pocieszajmy się drowym organizmem chłopca — rzekł.
Nie omylił się poczciwy lekarz. Po dwu tygodniach obaw, najstaranniejszej opieki i prawie rozpaczliwych wysiłków, choroba ustąpiła. Oleś, lubo blady i osłabiony, patrzył jednak przytomnie na matkę, uśmiechał się do sióstr, raz nawet wychudłą rękę ku Szerszyńskiemu wyciągnął, ale Orzelińska spojrzała takim wzrokiem na rządcę, iż tenże swojej podać się nie ośmielił.
Na służbie pozostał. Nie zmieniło to bynajmniej jego niechętnego względem pani usposobienia; broił w dalszym ciągu, może więcej nawet niż przedtem, skoro poznał, że dziećmi swemi, jak parawanem, zastawić się może.
Projekt ulżenia kłopotów wdowie, bądź przez sprzedaż Zambrówki, bądź w jakikolwiek inny sposób, nie przestawał zajmować Dembińskiego. Co zrobić, jak zrobić, nie wiedział, ale to, że coś zrobić trzeba, nurtowało go.
Prezes, dowiedziawszy się o wypadku i chorobie Olesia, wnet z sąsiedzką kondolencyą pośpieszył.
— Ofiaruję się cały na usługi szanownej sąsiadki — mówił miodowym głosem, ściskając życzliwie dłoń Orzelińskiej. — Wiem o wszystkiem od doktora i, jako najbliższy sąsiad, mam niejako obowiązek...
Prawił grzeczności, bystrem okiem obejmując wszystko i obliczając w myśli korzyści, jakie mu nabycie Zambrówki obiecywało.
Orzelińska dziękowała, przyglądała się ciekawie słodziutkiemu prezesowi, wcale nie pojmując, czemu tę wyjątkową sąsiedzką uprzejmość ma przypisać.
Prezes rzecz o sprzedaży zagaił. Z razu mówić prawie o tem nie chciała, powoli jednak aksamitne jego słówka zaczęły przemawiać do niej coraz wyraźniej, plany, jakie zręcznie rozwijał, wydały się dość nęcące. O! prezes miał dar wymowy niepospolity, a Orzelińska na interesach niewiele się jeszcze znała.
Kości były rzucone — i gdy prezes, zapowiedziawszy wizytę żony i córek w Zambrówce, z powrotem do domu wyruszył, uśmiechał się z zadowoleniem i rozglądał po łąkach i polach, jak gdyby już były jego własnością.
Tymczasem biedna Orzelińska od czasu tej wizyty sypiać przestała. Przywiązanie do Zambrówki walczyło w niej z projektami prezesa; pojmowała, że tak, jak jest, nie może trwać długo. Wypadek z rządcą, szereg popełnianych na każdym kroku ze strony wsi i służby nadużyć przekonywały ją, jak niesłychanie trudno gospodarować kobiecie, męskiego ramienia pozbawionej. W uczciwość zaś Krasnohorskiego uwierzyła święcie. On pierwszy z sąsiadów okazał zajęcie się jej dolą, radził życzliwie, na interesach znał się doskonale. Poznała to od razu.
— Dzięki Bogu! Znalazłam przecie człowieka poczciwego, któremu zaufać mogę! — opowiadała Dembińskiemu.
I doktor się cieszył. Ktoś przecie zająć się tą nieszczęśliwą wdową musiał.
X.
Salę balową w Zarzeczu zamieniono na kwiecistą altanę. Cieplarnie miejscowe nie wystarczały, prezes więc sprowadził z Warszawy róże, konwalie i złocienie. Park przystrojono w kolorowe lampy, jezioro przybrano flagami. Czółna i eleganckie baciki oczekiwały w przystani, w programie bowiem figurował: „Wieczór w Wenecyi," pomyślany przez prezesa, który osobiście urządzeniem jego kierował.
Przybyły na tę uroczystość książę Rafał nie szczędził słów uznania prezesowi, a zlewały się one w zgodny akord z entuzyastycznymi wykrzyknikami pani Kamilli Malskiej, wyglądającej jak rusałka w bogatych zwojach srebrzystozielonego atłasu, pajęczych koronek i brylantach rozsypanych misternie w złocistorudych włosach i na białej jak puch łabędzi szyi. A były to przecież dwa zdania, najwięcej obchodzące pana Klemensa.
Bal i przybycie ks. Rafała poruszyły wszystkie umysły w dziesięciomilowym promieniu okolicy Zarzecza. Rozprawiano wiele na temat zbytków, boć oczywiście o każdej sprowadzonej skrzyni wina, o przepychu w urządzeniu pałacu wiedziano doskonale. Potrząsano też głowami z niedowierzaniem, twierdząc, że kto od zbytków zaczyna, z pewnością w szponach lichwiarzy skończy, skoro jednak termin okrzyczanego balu nadszedł, stawili się wszyscy z uśmiechem cukrowej słodyczy na ustach, ze słowem gorącego dla prezesa uznania.
Jeśli Krasnohorski, w swej niepomiarkowanej chęci błyszczenia i olśnienia wszystkich, chciał od razu całemu sąsiedztwu zaimponować, to przyznać trzeba, że osiągnął cel w zupełności.
— Szczęśliwy z ciebie człowiek, prezesie — mówił książę Rafał, opierając dłoń poufale na ramieniu Krasnohorskiego. — Wszystko ci się udaje. O dobroci piwnic twoich nie wątpiłem; że menu ułożysz ze smakiem i dasz nam rozmaite zamorskie specyały, na to z góry przygotowany byłem, ale żebyś taki kwiat piękności kobiecych zgromadził, no! to już osobistego szczęścia potrzeba. Malska coraz efektowniejsza!... Patrz tylko, jaka świeżość cery, jakie oczy! Apetyczny kąsek! Czy mam ci powinszować, kochany prezesie?
Krasnohorski promieniał zadowoleniem.
— Cóż znowu! — bronił się słabo. — Przecież żonaty jestem.
Książę się śmiał.
— Opowiadaj to innym, kochany prezesku! — żartował. — Znaną mi jest twoja wierność małżeńska... Nam potrzeba wrażeń świeżych, nieprawdaż? Choćbyśmy nawet posiadali taki zbiornik cnót i wdzięków, jak szanowna twoja małżonka...
Przyłożył szkiełko do oczu.
— Inny rodzaj niż Malska, oczywiście; ale jak wspaniale pani prezesowa w tym oranżowym pluszu wygląda! A panienki!! Szczęśliwy z ciebie mąż, panie Klemensie, szczęśliwy ojciec!
Wpośród przybyłych z Warszawy i okolicy panien Amelka i Janina wyróżniały się urodą i wdziękiem. Biała gaza i wonne dzwoneczki śnieżnej konwalii odbijały ślicznie od ciemnych warkoczy i świeżych rumieńców, oczy błyszczały nadzieją zabawy, uśmiech rozjaśniał twarze.
Trudno było pomiędzy dwiema siostrami wybór uczynić. Słodki urok, jaki poważna piękność Anielki roztaczała wokoło, skłaniał ku niej wszystkie serca, w których znowu żywa, tryskająca ujmującą swobodą i dowcipem Janina rozpalała uczucia, budziła zachwyt i zaciekawienie. Z jakim to ona niedbałym wdziękiem przyjmowała komplimenta, z jakim lekceważącym uśmiechem przyglądała się swoim wielbicielom, nie wyróżniając żadnego, chociaż pomiędzy nimi znajdowali się tacy, którzy nawet wybredny gust zadowolić mogli!
Spojrzenie Dembińskiego goniło ją z uwielbieniem, ale i z pewnym rodzajem trwogi. Nie zbliżał się atoli, przywykły do chłodu jej obejścia, do sarkastycznych słówek i uśmiechów, które mu przykrość sprawiały. Obserwował ją przecież bacznie i wyciągał pocieszające dla siebie wnioski, widząc, jak harda dziewczyna obojętnie przyjmuje hołdy.
— Panna Amelia ślicznie dziś wygląda! — rzekła pani Kamilla, bystrem spojrzeniem ogarniając zamyśloną twarz doktora. — Podziwiam wspaniałą jej urodę!...
Dembiński popatrzył na Anielkę, wyrzucając sobie, że dotąd słodkie dziewczę nie zwróciło jego uwagi.
— Któraż piękniejsza? — spytała natarczywie. Starsza rysy ma szlachetniejsze, więcej wdzięku i słodyczy... Cóż pan powiesz, doktorze?
Uśmiechała się złośliwie. Chciała, aby usta Dembińskiego potwierdziły domysł, który w niespokojnym jej umyśle kiełkował. Dembiński od pierwszej chwili poznania wywarł na nią wrażenie. Wmówiwszy w siebie, że jest ofiarą, przykutą do chorego, znienawidzonego męża, piękna pani szukała i zbierała serca, zapalając w nich choćby chwilowe błyski. To ją upajało, podniecało wyobraźnię, dodawało interesu smutnemu jej życiu... Tak przynajmniej usprawiedliwiała się sama przed sobą i wymagała, aby świat usprawiedliwiał ją również.
Irytowało ją zachowanie się Dembińskiego; wytworna grzeczność cechowała zawsze jego obejście, ale jakże chłodna, surowa! Zdawał się nie zwracać uwagi na jej piękność i umysłową nad innemi kobietami wyższość, a palące błyski jej oczu odpierał poważnem, zimnem spojrzeniem. To wystarczało płochej istocie, aby o nim myśleć gorączkować się, szukać przyczyn niewytłómaczonej dla siebie obojętności i palić się samej sztucznym ogniem, boć samolubne jej serce na pozory jedynie uczucia zdobyć się umiało. Wygórowana zarozumiałość nasuwała przypuszczenie, że młody i piękny lekarz nie bez powodu zrozumieć jej nie chce. Roznamiętniła ją chęć odkrycia domniemanej rywalki i dziś. szczególniej, śledząc go bacznie, poczyniła pewne spostrzeżenia.
Dembiński nawet w drobnostkach nie uchybiał prawdzie i teraz odpowiedział poważnie:
— Panna Amelia jest piękną niezaprzeczenie. Co do mnie jednak...
— Oddajesz pan pierwszeństwo wyzywającej urodzie panny Janiny? — przerwała z ledwo tłumioną niechęcią.
— Czuję sympatyę, do brunetek — odparł swobodnie.
— Dlaczego?
Pani Kamilla pochyliła się lekko ku niemu.
— Twierdzą psychologowie — szepnęła znacząco, — że trzeba być ostrożnym z rudowłosemi. Igrać z niemi znaczy to igrać z zapałkami... Pan tego nie uznaje?
Uśmiechnęła się przytem naiwnym uśmiechem dziecka, który odmładzał ją o lat kilka i nadawał twarzy słodycz i wdzięk.
Janina tymczasem nie spuszczała z nich oczu. Zdawało jej się, że Dembiński z przyjemnością słucha szczebiotu pani Kamilli, że olśniewa go jej spojrzenie. W sercu dziewczęcia potęgowała się nienawiść dla niej i niechęć ku Dembińskiemu.
— Nie powinien z nią rozmawiać, nie powinien na nią patrzeć — pomyślała podrażniona i zwróciła się do nadbiegającej Anielki.
— Patrz, jak twój ideał zajęty jest żywo czerwonowłosą boginią... — zażartowała niby, zatrzymując siostrę. — Wszyscy oni jednacy! Ale ja go jej odbiję! Zobaczysz!...
— Moja Janiu! — szepnęła przerażona Amelka. — Co ty znów wygadujesz? Cóż wielkiego, że z nią rozmawia? Dziwię się doprawdy, że zwracasz na nich uwagę...
— O, nic mnie to przecież nie obchodzi!... — odparła, krzywiąc pogardliwie usta. — Chciałam jedynie dowieść ci, że mężczyzna będzie zawsze słabym wobec zręcznej kobiety, chociażby nawet nie była tak piękną, jak pani Malska.
W tej właśnie chwili spojrzenie jej skrzyżowało się ze wzrokiem Dembińskiego.
Czarne oczy Janiny musiały mu powiedzieć coś miłego, bo zerwał się szybko i, skłoniwszy się pani Kamilli, pośpieszył ku niej.
Z galeryi płynęła wdzięczna nuta walca, woń kwiatów, blask światła, gwar rozmów i śmiechów — cała wogole upajająca atmosfera zbytku rozmarzyła go.
Mniej już panując nad sobą, zatrzymał się przed Janiną.
— Czy mogę panią prosić? — spytał przyciszonym głosem, a w oczach jego aż nadto widocznie odbiło się uwielbienie, starannie dotąd ukrywane.
Janina w odpowiedzi rękę na ramieniu jego oparła.
— Walc to mój ulubiony taniec!... — szepnęła. — To poezya ruchu... Nieprawdaż?
Dembiński nie potrafił odpowiedzieć. Trzymał w objęciu ukochaną dziewczynę, patrzył w jej oczy, niezwykle teraz promienne, poił się uśmiechem, którym drgały śliczne purpurowe usta...
— Nie byłem nigdy wielkim zwolennikiem tańca... — powiedział dopiero, zmęczoną tancerkę odprowadzając dalej od ruchu i gwaru sali balowej. — Za to teraz gotów jestem przyznać pani, że taniec, a walc w szczególności, posiada wiele poezyi i czaru...
— Czy to kompliment, w zręcznej formie dla mnie wypowiedziany, czy też powtórzyłeś pan ten piękny frazes i innym damom, z któremi dziś tańczyłeś?
Janina mówiła lekko, swobodnie, bystry wzrok topiąc w twarzy Dembińskiego. Jeżeli chciała mu dokuczyć, powinna być zadowoloną z wrażenia, jakie słowa jej wywarły. Dembińskiemu rumieniec czoło nawet opłynął. Spojrzał na nią poważnie.
— Języka salonów nie miałem czasu się nauczyć. Posiadam chłopską szczerość wypowiadania myśli swoich otwarcie, za co zostałem ukarany...
Z twarzy Janiny zniknęła uprzednia słodycz, w oczach nie było już tych promiennych blasków, ani uśmiechu na purpurowych wargach.
— Przykro mi... — odezwała się obojętnie. — Ale nie czynię wyjątków... Panowie uważacie, że nam, kobietom, potrzeba waszych pochlebstw i hołdów...
— Pani wybaczy — przerwał z powagą Dembiński. — Nawykłem szanować kobiety...
Zaszeleścił srebrzystozielony atłas i pani Kamilla przesunęła się, koło nich, wsparta na ramieniu prezesa.
— Czy i takie? — wybiegło z ust Janiny tak szybko, że prawie nie zastanowiła się nad tem, co powiedziała.
Dembiński spojrzał na nią zdumiony; dziwnie brzmiało to pytanie w ustach młodej panny. Więc patrząc na nią smutno, rzekł tylko:
— Bardzo mało znam panią Malską i wyznaję, żem nie ciekaw poznać. Nie czuję zaufania do kobiet, wybiegających poza sferę od dawna zakreślonych dla nich obowiązków i pojęć... Kto jest ta drobna, miluchna panienka, towarzysząca siostrze pani? — spytał, odwracając rozmowę.
— Cecylia Zielińska, koleżanka nasza z pensyi — odparła. — Słodkie, dobre dziewczę! Spójrz pan na tę piękną, wysoką blondynkę, która z hrabią Brunonem rozmawia. To panna Białecka. Bardzo uczoną; wybiera się na uniwersytet. Twierdzi, że plama z atramentu na palcu kobiety nieporównanego dodaje wdzięku.
— Jeśli ma zamiar zupełnie się poświęcić nauce, to serdecznie jej żałuję — rzekł Dembiński. — Katedra filozofii nie przyczyni się z pewnością do uczynienia z niej istoty miłej, wesołej, któraby potrafiła bawić się z córeczką, uczyć cierpliwie abecadła swojego malca, lub delikatną dłonią wygładzać zmarszczki na czole męża...
— To ostatnie byłoby bardzo niewdzięcznem zadaniem — odezwała się z sarkastycznym uśmiechem Janina. — Mężowie zwykle są kwaśni i pozbywają się zmarszczek dopiero poza domem...
— A pani skąd wie o tem? — spytał zdumiony. — Jeżeli mi wolno być szczerym, powiem, że zdanie powyższe dość oryginalnie w ustach młodziutkiej panienki wygląda. Pani oczywiście powtarza myśl cudzą... Nie sądzę bowiem, aby modny pesymizm znalazł już drogę do serca pani?...
— Upewniam, że to mój osobisty pogląd...
— Smutny! — wtrącił Dembiński, przyglądając się jej bacznie. — Mam wszakże nadzieję, że wyleczysz się pani rychło ze zwątpienia, gdy więcej ludzi i życie poznasz...
Zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.
— Nie! — rzekła z mocą. — Pewną jestem, że nie spotkam w życiu nikogo, ktoby się zbliżał do wymarzonego przeze mnie ideału...
— Bo nie trzeba szukać ideałów... — zauważył Dembiński. — Nie trzeba zbyt wiele wymagać...
Na twarzy Janiny zjawił się ironiczny uśmiech.
— Jak zabawnie gawęda nasza na tle balowem wygląda! — rzekła, powstając, i nie obdarzywszy Dembińskiego ani jednem spojrzeniem, w objęciu nowego tancerza pomknęła lekka i zręczna w koło tańczących.
Doktor tęsknym powiódł na nią wzrokiem.
— Nierówny charakter! — pomyślał z przykrością. — Takie istoty do ogniska domowego z pewnością nie wnoszą harmonii i spokoju.
Wkrótce potem przerwano tańce. Po dłuższym nieco wypoczynku pan Klemens dał hasło do rozpoczęcia „Wieczoru w Wenecyi." Wywołało to ogólne zaciekawienie. Park, kąpiący się w powodzi ogniów sztucznych, srebrzysta noc księżycowa, jezioro, płonącem łuczywem u brzegów oświetlone, z czółnami strojnemi w kwiaty i wieńce na środku, melodyjne tony canzonetty lub słodkie Schumannowskie pieśni, odzywające się wśród drzew, złożyły się razem na całość niezwykłą. Goście byli zachwyceni.
Ruch i gwar powstał niebawem w przystani. Młodzież, przebrana za gondolierów, chwytała wiosła; zaszemrała spokojna, osrebrzona księżycowem światłem toń jeziora, ze zdrowych piersi wypłynęła piosnka lub śmiech wesoły zadźwięczał.
W sztucznej grocie piękne damy własnemi rączkami wyjmowały z alabastrowej urny nazwisko towarzysza, przeznaczonego im przez figlarnego bożka. Ile tam było śmiechu, zawodów, nadziei!... A los jakby się zawziął płatać figle. Dembińskiemu dostała się uczona panna Białecka, Malskiej — przeżyty ks. Rafał, hrabiemu — wątła Cesia, którą troskliwość stryjenki przeistoczyła w zawiniątko szalów włóczkowych, Amelce — rozespany Malski, Janinie — okazały obywatel z sąsiedztwa, o tyle dobroduszny, o ile zarozumiały. Pomimo to, wśród ogólnej wesołości, bo każdy doznany zawód śmiechem pokrywał, wypłynięto na jezioro, ku oddalonej wyspie, gdzie oczekiwały gości nowe niespodzianki w postaci żywych obrazów, fajerwerków i t. p.
W pałacu tymczasem starsi panowie zabawiali się gawędą przy starym węgrzynie. Korzystając z nieobecności gospodarza, wszczęli oczywiście rozmowę o nim.
— Cóż nowy sąsiad? — pytał dziedzic Borówki. — Szumnie zaczyna, co? Takiego przepychu dawno okolica nasza nie widziała... Powiedzcie mi, sąsiedzi, skąd się naraz ten bajecznie bogaty prezes wziął? Nic przecie dotąd słychać nie było...
— A cóż miało być słychać? Toć to świeżo upieczony obywatel! — odezwał się jeden z biesiadników. — Ożenił się bogato; pensyę, słyszę, bierze bajeczną; a że nic nie robi, więc go się rozmaite figle trzymają.
— Lepiejby dla córek na posag schował...
— Mój sąsiedzie! on i tak hrabiów sobie na zięciów znajdzie.
— Gołych? Temu wierzę!
— Aleć zawsze tytuł brzmi pięknie. Tacy jak prezes, najsnadniej na blichtr się łapią — mówił rozgrzany już trunkiem Borowski.
— Słyszałem, że pretenduje o kupno Zambrówki? — ozwał się ktoś z boku.
Borowski się oburzył.
— Co mówicie, sąsiedzie? Skądby tyle gotówki wziął?... Zarzecze wprawdzie za psie pieniądze kupił, ale zawsze tam kawał ziemi jest...
— A no jest!.... Wdowa rządzi, okradają, oszukują na wszystkie strony... gospodarstwo upada... Przy takim ogniu można dobrą pieczeń upiec.
— Można! — potwierdziło głosów kilkanaście.
— Tylko nie każdy chciałby pieczeni tej próbować — odezwał się mężczyzna, w milczeniu dotąd przysłuchujący się rozmowie.
— Co radca chcesz? — zauważył Borowski. — Hasłem w obecnem stuleciu jest zdobyć pieniądze; a już jakiemi się do tego drogami dąży, to rzecz obojętna.
— Bodajby było inaczej! — szepnął ów, radcą tytułowany. — Ale powiedzno mi, sąsiedzie, jak to tam z Zambrówką? Wy tu przecie bliżej jesteście, niżeli ja... Orzeliński, słyszę, hypotekę porządnie zabazgrał? Znałem jego ojca, trochę mnie to interesuje... Stary uczciwy był i z groszem się umiał liczyć... Zambrówką z dziada pradziada w jednych rękach była, i dobrze się działo. A teraz, z postępem...
Radca się roześmiał.
— Widzę, konserwatysta z kochanego sąsiada, co się nazywa — rzekł. — Postęp jakoś niebardzo do gustu trafia...
Borowski się zaperzył.
— Postęp? oczywiście jest postęp... — mówił, zapalając się. — Widać go wszędzie; z dziury każdej wyłazi... Po wsiach gospodarstwo kwitnie, lasy szumią starodrzewem, aż miło; Towarzystwo Kredytowe nie ma komu ulg dawać, tak, panie dobrodzieju, obywatele regularnie się wypłacają... Lichwiarze ręce łamią! Za cóż będą kamienice czy majątki ziemskie nabywali?... Słowo uczciwego człowieka daję, jako sama rozkosz, najczystsze zadowolenie moralne z obecnego stanu rzeczy do duszy napływa.
— Przesadzacie, sąsiedzie — ktoś zauważył.
— Dobryś, kochanku! Pokażno mi takiego, co dziś przeszłość uszanuje, do ziemi się przywiąże, z myślą o jutrze gospodaruje, lichwiarza za kapotę się nie trzyma...
— Sąsiedzie! powoli! Gotowiśmy się obrazić — odezwał się okazały właściciel Górek z przyległościami. — Jam u siebie na oczy lichwiarza nie widział, odkąd żyję...
— Toś za to sobek, sąsiedzie!... — odparł, nie zastanawiając się nawet, Borowski. — Co masz, to w garści trzymasz; a obywatel przecie powinien się do obowiązków sąsiedzkich poczuwać i innym dopomagać.
— Ale to z sąsiada niebezpieczny interlokutor... Kapotybyś, widzę, z nas pościągał... — śmiał się kwaśno dziedzic Górek.
— W imię powszechnego dobra sąsiadów — odrzekł, mitygując się, Borowski. — Żal patrzeć, jak najpiękniejsze majątki rozdrabniają się, nikną prawie; lasy tną kupcy, aż miło, i dalibóg, człowiek niedługo już i staropolskiego kominka wyrzec się będzie musiał, bo zamiast smolnej, trzaskającej wesoło sośniny śmierdzącym węglem mu napalą...
Wszyscy się roześmieli, a radca rzeki:
— Zjechaliśmy z drogi, sąsiedzie! Chciałem się coś o tym Orzelińskim dowiedzieć. Na jarmarki nie jeżdżę... przez moje piaski rzadko który sąsiad się do mnie przebierze...
— Bo cienkuszem poi, aż mdli... — mruknął dziedzic Górek do siedzącego obok pana Bażantowicza, który miał godnie zaopatrzoną piwniczkę.
— Sknera! — odparł tenże, z dumą wydymając wargi.
Borowski tymczasem rzecz zagaił.
— Kochany radco! — zaczął — dużo byłoby opowiadać, jak Zambrówka ku zagładzie szła... Młodego Wacka Orzelińskiego znałem... kolegował z moim Jackiem i w szkole gubernialnej i na uniwersytecie. Chłopiec był jak szczere złoto; krew się jeno paliła w nim i potrzeba było gwałtem naturę jego okiełznać. Tymczasem stary zmarł... Matka, zwyczajnie kobieta!... Znękane to zresztą było po śmierci męża, schorzałe... Synalek robił, co chciał, ot i jakie życie, taki koniec! Widząc, że tonie, wyciągnął z Zambrówki, co się dało, i pojechał w rulecie szukać szczęścia... Gdy go karta zawiodła, palnął sobie w łeb, o czem radca wiesz i... partya życia rozegrana!
Westchnął stary i kielich węgrzyna do ust poniósł.
— Dobre wino! — rzekł. — Wątpię, żeby prezes w Warszawie swoją piwnicę miał... dyabelnie musi kosztować...
— Dzieci ten nieszczęśliwy zostawił? Hę? — spytał radca.
— Jakżeby! — ozwał się Borowski. — Są ofiary, są! A któżby następstwa dźwigał? Zwykła kolej rzeczy!
Tu szanowny właściciel Górek z przyległościami, żywiąc do Borowskiego urazę, rzekł sentencyonalnie:
— Sąsiad, widzę, do krytykowania wyroków Najwyższego Sędziego się zabierasz?
Omal że nie wybuchnęła sprzeczka.
— Możebyśmy co dla wdowy i sierot uczynić mogli? — rzucił radca między zwaśnionych i wnet ułagodził spór.
— Jużem o tem myślał — rzekł Borowski. — Ale jak to u mnie: roboty wbród; wszędzie samemu dojrzeć, o wszystkiem myśleć potrzeba. Pojadę jednak i rzecz zbadam na gruncie...
— Będzie to grzeczność sąsiedzka! — odezwał się napuszony dziedzic Górek. — Że się to wszakże na nic nie przyda, z góry jestem przekonany. Wizyty nasze do Zambrówki hypoteki nie oczyszczą...
Ale Borowski nie dał mu skończyć.
— Gdybyśmy poczucie obywatelstwa mieli, gdyby nam chodziło o to, żeby kawałek ziemi utrzymał się przy dzieciach, jako ojczyste gniazdo, gdzie ich przodkowie rodzili się, pracowali, umierali, tobyśmy wspólnemi siłami i hypotekę oczyścić mogli — mówił gorąco.
— Jałmużna! — syknął szyderczo właściciel Górek z przyległościami.
— Nie jałmużna, sąsiedzie! — odparł, zapalając się, Borowski. — Prosta pożyczka, nic więcej. Orzelińska jałmużnyby nie przyjęła...
Zakrzyczano go. Co za myśl, żeby w tak ciężkich czasach bawić się w filantropię! Każdy ma swoich kłopotów po uszy.
Radca gładził faworyty i uśmiechał się. Uśmiech jego więcej mówił niż słowa, ale nie chciano tego widzieć.
— Pójdź sąsiad do ogrodu, na cygaro — rzekł do Borowskiego. — Tu trochę za gorąco!...
Właściciel Górek z przyległościami mrugnął ku sąsiadom.
— Jeden sknera, drugi ma zajączki... I tacy chcą ludzkość dźwigać i nauczać! — odezwał się.
— A tymczasem prezes ma słuszność, myśląc o zaokrągleniu Zarzecza... — ciągnął dalej. — Kto dziś na jakie głupie skrupuły zważa. Trafia się interes, to go brać! Kobieta z gospodarstwem i tak sobie rady nie da.
— Oczywiście! — potakiwano. — A przynajmniej okolica się ożywi, bo prezes umie żyć... Umie, bez kwestyi.
Powtórzyli to wszyscy jednogłośnie, o południu dnia następnego, do domów wracając. Zabawa udała się znakomicie.
XI.
Nazajutrz po balu w buduarze Amelki zebrały się panny na pogawędkę.
Cesia rozmarzona słuchała szczebiotu Janiny i poważniejszych uwag Amelki, rzadko się sama odzywając. Bal, pierwszy w życiu, upoił ją. Wrażliwa jej natura rozkoszowała się wspomnieniem atmosfery balowej, a jednocześnie potęgował się w jej sercu żal, że w małej cząstce tylko uczestniczyć w zabawie mogła. „Cesia nie może tańcować nic prócz kontredansa" — zapowiedziała pani Żeliszewska, i dziewczę musiało się do tego zastosować. Oglądała wkoło siebie piękne, kwitnące zdrowiem dziewczyny, jak różnobarwne motylki fruwające po sali w objęciu mężczyzn; widziała towarzyszące im spojrzenia zachwytu, słyszała komplimenta, słodyczą zaprawne słówka. Wyobraźnia, z natury bujna i wrażeń chciwa, na tej kanwie balowej haftowała coraz barwniejsze obrazy; dziewczę zapominało chwilowo, że rozżarzać ją niebezpiecznie, że nie w dźwiękach orkiestry balowej, nie w słodkim szepcie przelotnego zachwytu szukać należy harmonii ducha i rozkoszy czystej.
Mimo woli zwracając wzrok zazdrosny na kwitnące rumieńcami twarze przyjaciółek, tłumiła westchnienie, które przecież Amelka odgadła.
— Dzieciątko zmęczone? — spytała, obejmując ją ramieniem.
Sarkastyczny uśmiech oszpecił twarz Cecylii.
— Po czem? — spytała drwiąco. — Nie tańczyłam wcale; przed północą jeszcze odesłała mię stryjenka do łóżka.
Amelka przyglądała jej się bacznie. Ciemne obwódki, okalające wielkie, błękitne oczy, i cera bledsza niż zazwyczaj, przekonywały, że mimo troskliwości stryjenki, sen dalekim był od jej powiek.
— Wiesz, Cesiu, ty jesteś męczennicą! — zawołała z przejęciem Janina. — Nie wytrzymałabym w takiej kurateli.
— Ja już sama nie wiem doprawdy, czemu wierzyć — skarżyła się Cesia. — Czym ja istotnie taka chora i zagrożona tymi wszystkimi defektami, o których stryjenka co chwila wspomina?
— Boś prawdziwe dziecko! — odparła oburzona Janina. — Żeby też nie otrząsnąć się, nie zrzucić z siebie tych kajdan, nie zawołać wielkim głosem: Precz kakao, precz flanela, niańki i powijaki! Jeść chcę, biegać, używać powietrza, słońca, ruchu! A! to jest zabójstwo samej siebie, pogwałcenie wszystkich przyjemności życia. Wstydź się, Cesiu! Ślamazarna jesteś, nieradna!
Cecylia mimowolnie się roześmiała.
— A to wymowa! Powinnaś adwokatem zostać, Janiu! — rzekła.
— I to dla przyjemności czyjejś, dla fantazyi, głupoty, wyrzekać się zabawy! — dowodziła Janina. — To także! A przyznacie chyba, że bal był prześliczny! Wytańczyłam się i nasłuchałam komplimentów! Przestałyście już chyba troszczyć się o męża dla mnie, moje panny! Wielbicieli miałam bez liczby!
— Szczęśliwa! — szepnęła smutno Cecylia.
— Cóż ty, dzieciątko, szczęściem nazywasz? Zachwyt wyperfumowanych fraków? — roześmiała się szyderczo Janina. — Zastanów się! Każde ich słowo to bańka mydlana, Każde czulsze spojrzenie to zapowiedź szeregu fałszów, jakie spełniać będą wbrew temu, co obiecują. Nie masz do czego wzdychać, Cesiu, doprawdy!
— Doktor Dembiński i hrabia Brunon są bardzo sympatyczni! — ozwała się Cesia. — Nie zaliczasz ich chyba do rzędu wyperfumowanych fraków?
Janina zamyśliła się.
— Co do hrabiego — rzekła po chwili, zwracając się do siostry, — zdaje mi się, że mama pomyliła się w sądzie o nim. Hrabia, mimo wad, posiada wrodzoną szlachetność. Uważałam na przykład, że przekonań swoich nigdy się przed ludźmi nie zapiera. Za to go szanuję! Jakim jest, takim się pokazuje. Umysł to zresztą niepowszedni, tylko brak mu czegoś, podstawy moralnej, czy może wiary w piękno i dobro? Sama nie wiem doprawdy, jak to określić. W słowach jego jest czasem ciepło, nuta tkliwości serdecznej dla niedoli...
— Dosyć, dosyć, Janino! — przerwała, śmiejąc się, Amelka. — A toś go wyidealizowała? Biedny hrabia nie poznałby sam siebie w tej godowej szacie.
Cecylia z rumieńcami na twarzy zerwała się i do zwierciadła pobiegła. Jaka drobna, nikła postać! Jakie pospolite rysy, bez wdzięku, bez tego czegoś, co wzrok pociąga i kobietę, choć niepiękną, miłą dla oka czyni. Zapomniała, że twarz jest odbiciem uczuć, że wyraz jej od nich zależy.
Ona miała teraz serce przepełnione goryczą, zazdrością, więc i łagodne zwykle oczy ponuro błyszczały; pobladła cera, zaciskały się bólem usta, wdzięk słodki, dziecięcy zniknął. Ona nie badała przyczyny. Oddychała szybko, gorączkowo, aż nagle wybuchnęła płaczem, z głębi zbolałej duszy płynącym.
Dziewczęta porwały się przestraszone; pytania cisnęły im się na usta.
— Wstydzę się, doprawdy! — mówiła wśród łkań Cecylia, kryjąc spłakaną twarz na piersi Amelki. — Ale jestem wciąż podrażnioną; a życie takie czcze, bezcelowe! Nie możecie pojąć nawet, jak dalece unieszczęśliwia mię opieka stryjenki i myśl, że długi szereg lat przeżyć jeszcze mogę, owijana w powijaki, przepojona kakaową polewką i żółcią, która się we mnie gromadzi. Są chwile, kiedy cała natura moja wstrząsa się, i czuję, że ciężaru takiego życia długo nieść nie potrafię.
— Cesiu najdroższa! — zawołała rozrzewniona Amelka. — To się wszystko zmieni, zobaczysz! Gdyby tylko stryjenka pozwoliła ci zostać u nas...
Cecylia westchnęła.
— Ona się nigdy na to nie zgodzi... — szepnęła. — A zresztą, czyż przypuszczasz, że i tu czułabym się szczęśliwą? Znam serca wasze, a jednak myśl, że jestem na łasce, zatrułaby mi chwilę każdą.
— Więc pracuj, pracuj, najdroższa! — zawołała z przejęciem Amelka. — Jedyne nieszczęście człowieka stanowi niemożność pracowania, wierzaj mi. Wszystko zniknie i szczęście i nieszczęście w nicość się rozwieje oprócz tego, cośmy po sobie zostawili. Praca da ci zapomnienie, ukojenie, rozkosz cichą, lecz stałą.
Cecylia uśmiechnęła się z goryczą.
— Najnędzniejszy człowiek nie oprze się myśli, że i jemu odrobina, cząsteczka jakaś szczęścia osobistego się należy — ozwała się smutno, — zwłaszcza też kobieta! Wesprzeć znużoną głowę na ramieniu ukochanego męża, przytulić dzieciątko do serca, posiadać kącik maleńki, lecz własny... to są rozkosze, których praca, z zamiłowaniem nawet podjęta, nie wynagrodzi. Nie smuć się! — dodała, spostrzegłszy zwrócone ku sobie załzawione oczy Amelki. — Duch się wypali szybko i pozostaną żuzle w zimnym popiele... Brak mi już wiary, nadziei, miłość ode mnie ucieka... Poco żyć?
— Doprowadzasz mnie do desperacyi, Cesiu! — zawołała Anielka. — Ależ ty jesteś krańcową egoistką. Ta wielka miłość, która ogół cały obejmuje i z tylu ogniw się składa, jest ci zupełnie obojętną? Czyż ona serca nie wypełni, dając ogrom rozkoszy najczystszych? Dorzucić cegiełkę do jakiejś wznoszącej się budowy, wyrwać z objęć występku nieszczęśliwą ofiarę, chorą duszę słodkiem słowem pokrzepić... czy to nie wystarczy do szczęścia?
— A tobie czy wystarczyłoby? — rzuciła pytanie Cesia, bystro się w twarz przyjaciółki wpatrując.
Amelka spłonęła rumieńcem. Szlachetną postać Dembińskiego ujrzawszy nagle w wyobraźni, zawahała się...
Krótko to jednak trwało.
— Kochanie moje! — zaczęła mówić wolno, jak gdyby namyślając się nad każdem słowem — nawet wówczas, gdybym miłości mojej na rzecz tamtej, społeczeństwo ogarniającej, wyrzec się musiała, czułabym szczęście w poczuciu spełnionego obowiązku...
— Piękna teorya! — zadrwiła Janina. — Kiedyś ty o tem wszystkiem miała czas myśleć, Amelciu? Mistyczny jakiś pogląd, który się ziemi nie trzyma — dodała, śmiejąc się i ukrywając oczy przed poważnem spojrzeniem Amelki.
Pokojówka Józia przerwała rozmowę.
— Jaśnie pani na herbatę prosi — rzekła, wchodząc. Panny porwały się z miejsc szybko.
— Jak ja wyglądam! — mówiła zdesperowana Cecylia. — Niepodobna pokazać się tak między ludźmi. Niechnoby stryjenka poznała, żem płakała, nie obeszłoby się bez wymówek.
— Przemyj lekko oczy wodą kolońską — zaproponowała Amelka. — Ale przedewszystkiem rozjaśnij twarz... Smutnie wyglądasz!
Janina ze zwykłą pustotą dodała:
— Roztkliwisz hrabiego. Już dziś przy rannem śniadaniu pytał mnie o ciebie.
— Ty zawsze lubisz żartować, Janiu! — szepnęła z rumieńcem Cecylia.
— Wierzaj mi, prawdę mówię! Powiem nawet więcej... Hrabia unosił się nad czystym błękitem twoich oczu i chwalił głos dźwięczny i słodki... To było szczere.
Cecylia długą chwilę . stała przed lustrem. W smutnych jej oczach zapaliło się łagodne światło i lekki rumieniec ożywił cerę.
Drżącą nieco ręką poprawiała kokardy u stanika i z niezwykłą starannością zaczesywała włosy.
W salonie pani Zielińska z miną wielce strapioną opowiadała hrabiemu o niepokoju, prześladującym ją dniem i nocą z powodu chorobliwego wyglądu Cecylii, a gdy ta się ukazała, wzrok Brunona pobiegł ku niej z tkliwością serdeczną.
Biedna, wątła roślinka! — myślał, obejmując okiem drobne kształty i smętną, twarz dzieweczki. I zaraz potem zbliżył się do Cecylii.
— Stryjenka znajduje się w bezustannej trwodze o panią — rzekł. — Powinnaś pani dłużej pozostać w Zarzeczu. Zbawienny wpływ wywiera na każdego tutejsze powietrze. Biorę przykład chociażby z siebie. Przyjechałem tu zgorzkniały, znudzony, tymczasem teraz świat wydaje mi się znośnym, życie nabrało wartości...
Mówił do Cecylii, a patrzył na siedzącą obok niej Amelkę wzrokiem aż nadto wymownym.
Jakże on się zmienił od pewnego czasu! Z uroku, jaki rzuciła na niego Amelia, nie tylko nie otrząsnął się dotąd, ale przeciwnie, poddawał mu się niewolniczo. Łagodny jej spokój sprawiał, że szyderstwo i niewiara milkły zwolna w niespokojnym, buntującym się jego umyśle. Wobec jej charakteru, pełnego prostoty, prawdy i czystości dziewiczej, wstydził się przeszłości swojej, oddanej użyciu, które ku przepaści ostatecznego zepsucia pociągało go wielokrotnie. Od kiedy zaczął wnikać w siebie, wszystkie winy, względem samego siebie, rodziny swojej i społeczeństwa popełnione, prześladować go zaczęły wspomnieniami. Pogrzebać je pragnął, ale sam to czuł, że oddzielały go od ukochanej dziewczyny murem nieprzebytym. Bywały chwile, kiedy zdawało mu się świętokradztwem pożądać tego świeżego kwiatu, stworzonego jedynie do oddychania czystą atmosferą. Jakżeby on śmiał tylokrotnie zbrukanem uczuciem zakłócić harmonię tej pięknej duszy? Nie miał jednak dość mocy nad sobą, aby się od niej oderwać.
— Dobrze tu jest każdemu, panno Cecylio! — powtórzył. — Tak dobrze, że radziłbym pani pozostać w Zarzeczu. Zwiedzilibyśmy malownicze brzegi Wisły, towarzyszylibyśmy pannie Amelii w jej filantropijnych wycieczkach.
Oczy Cecylii promieniały.
— O! jabym pragnęła zostać! — szepnęła. — Czy pan długo zabawi w Zarzeczu? — spytała, rumieniąc się, i odwróciła się szybko, by Amelka zmieszania jej nie dostrzegła.
Hrabia się roześmiał.
— Dopóki mnie gościnność pp. Krasnohorskich zatrzymać zechce — odparł. — Ale jakże się paniom bal wczorajszy podobał? Dembiński ślicznie tańczy... Nieprawdaż, panno Janino? — zwrócił się do spacerującej po salonie Janiny.
Wzruszyła obojętnie ramionami.
— Być może! Nie zwróciłam uwagi.
— Panna Janina jest zawziętą nieprzyjaciółką płci brzydkiej — mówił żartobliwie hrabia. — Ciekawa rzecz, skąd ta niechęć powstała?
— Z rozwiniętych dość wcześnie zdolności psychologicznych, panie hrabio — odparła niedbale. — Badam, analizuję...
— Szukam ideałów... — podchwycił hrabia.
— Tak. A znajduję...
— Cóż? Dokończ pani, na Boga! — pytał, udając przerażonego, hrabia.
— Puste głowy i zimne serca! — odparła bez wahania Janina.
Hrabia wybuchnął śmiechem.
— O! nieporównana szczerości! — mówił rozbawiony. — Brawo, brawo! Co za, śmiałość poglądów, jaki sąd wytrawny! Czy i panie podzielają zapatrywania panny Janiny? — zwrócił się z pytaniem do Cecylii i Amelki. — Biedni my jesteśmy, nieprawdaż?
— Istotnie! — potwierdziła Janina. — Pan hrabia przyznać musisz, że albo jesteście biednymi, pospolitymi ludźmi, albo nieznającymi hamulca sybarytami.
— Janiu! — wykrzyknęła oburzona Amelka. Cecylia patrzyła na nią zdumiona.
— Cóż was tak przeraziło? — żartowała swobodnie Janina. — Czy powiedziałam coś nadzwyczajnego? Każda z nas zresztą tworzy sobie odrębne pojęcia. Amelka widzi wszystkich łagodnymi, dobrymi, Cesia też wierzy w czyste jak łza charaktery pomiędzy mężczyznami, a tymczasem ja szukam człowieka, który umiałby być surowym dla samego siebie, potrafiłby przełamywać naturę swoją i dźwigać obowiązki choćby najcięższe i najtrudniejsze. Hart ducha zachwyca mnie.
— Ten rysopis moralny przypomina mi kogoś z naszych wspólnych znajomych — rzekł hrabia z filuternym uśmiechem.
Teraz przyszła kolej zakłopotania na Janinę. Zarumieniona, spuściła iskrzące zapałem oczy. Pani Zielińska przerwała w czas rozmowę.
— Masz jakieś nienaturalne wypieki, drogie dziecko? — pytała, dotykając policzków Cesi. — Przedewszystkiem pamiętaj, że każde żywsze uczucie sprowadza ci bicie serca...
— Ależ doprawdy, stryjenko, ja nic o tem nie wiem! — broniła się Cecylia. — Dzisiaj zresztą, czuję się lepiej niż kiedykolwiek.
— Cesia wmawia w siebie chorobę... — odezwała się rezolutnie Janina.
Pani Zielińska spojrzała na nią zdumiona.
— Cesia jest bardzo wątłą i delikatną — rzekła dobitnie. — Byle drobnostka jej zaszkodzi... Bardzo to przykra rzecz brak zdrowia! Nie szczędziliśmy trudu i kosztu, aby je podtrzymać, ale po matce pozostała Cesi smutna puścizna: choroba piersiowa.
Ręka Cecylii, wsparta na ramieniu Amelki, mocno drgnęła.
— Wyrok na mnie podpisany od dawna! — szepnęła.
— Nie przypuszczam, abyś pani wierzyła w potęgę dziedziczności — odezwał się życzliwie hrabia. — Można ją zwalczyć z pomocą umiejętnie prowadzonej kuracyi. A przedewszystkiem nie należy poddawać się smutnym myślom... Panno Cecylio! pozostań pani w Zarzeczu, a skutki osiągniemy wyśmienite.
Pani Zielińska nadzieje jego rozwiała.
— Powiozę Cesię do Berlina — rzekła. — Jest tam podobno znakomitość jakaś... Mamy obowiązek czuwania nad sierotą — dodała sentencyonalnie. —
Ani ja, ani mąż mój nie szczędzimy trudu ani kosztu... Drogie to dziecko nic i nikogo nie posiada.
Cecylia zarumieniła się upokorzona. Hrabia z trudnością gniew powściągał, lecz przekładania i prośby nie zdołały przekonać troskliwej opiekunki.
XII.
Nadszedł październik, a z nim słoty i deszcze — Zarzecze utraciło wesołe barwy. Pomimo to pani Helena z córkami bawiła na wsi, oddalając dzień wyjazdu, o ile się tylko dało. Dogadzała tem i swoim upodobaniom i prośbom Amelki, która plany swoje w czyn wprowadzać zaczęła. Janina pomagała siostrze gorliwie.
Pomiędzy budynkami dworskimi znalazła się na uboczu stojąca chata, którą na szkołę przeznaczono. Budynek był stary, zrujnowany, więc odnowę wnet rozpoczęto, aby ją przed zimą ukończyć.
— Dzieci najwięcej w zimie próżnują — mówiła Amelka, godzinami całemi dysputując z matką o szkole.
— Ciekawam, jak sobie dasz radę? — odzywała się nieraz z powątpiewaniem Janina. — Dzieci te przesiąkły prawie wstrętem do pracy od najrańszych chwil życia. Trudny będzie początek!
Dzień za dniem mijał, poświęcany pracy, odwiedzaniu chorych i ubogich we wsi; Amelka starała się o pozwolenie otwarcia szkoły, szukała odpowiedniej nauczycielki, a ludzie się dziwili, poglądali z nieufnością i niechęcią. W okolicy okrzyczano ją za emancypatkę, w innym wprawdzie rodzaju niż pani Malska, ale bodaj czy nie niebezpieczniejszym.
— Słyszanebo rzeczy! — perorował dziedzic Górek — żeby panny dobrze wychowane tak się kompromitowały! Włóczą się po wsi, zaglądają do chałup, bańki, słyszę, własnemi rękoma babom stawiają, niby felczery... W głowach im się poplątało, oczywiście! I po co to wszystko? Chyba po to, aby chłop więcej się jeszcze rozzuchwalił.
Amelka nie zniechęcała się jednakże, wiedząc, że każdą zaniedbaną, drogę z mozołem torować potrzeba.
Dnia pewnego Gwiazda stawił się w pałacu. Wyszła do niego Amelka, bo prezes bawił w Warszawie, i spytała, czegoby potrzebował. Dzieci jego od śmierci matki pozostawały pod jej opieką; mieszkały w oficynie, a tymczasem mularz dworski, z polecenia Amelki, bielił i naprawiał zrujnowaną chatę.
— Co powiecie, Gwiazdo? — spytała. Chłop się pokłonił.
— Ino wedle dzieci przyszedłem, proszę jasnej panienki — rzekł.
— A o cóż wam chodzi?
— Ludziska się dziwują, proszę jasnej panienki — mówił chłop, — żem ja, nie przymierzając, taki głupi i oddałem dzieciska dworowi. Taka Hanka albo i Waluś mogliby już coś w gospodarskiem obrządzeniu zrobić.
— Cóż na przykład? O ile wiem, zaraz po śmierci żony sprzedaliście wieprzaka i kury, a więcej nic nie macie! — rzekła, tłumiąc odrazę, Amelka.
— Moje było, to sprzedałem! — mruknął chłop niechętnie. — Kury nieść się przestały,bo nie było czem żywić; ziarna w stodole aby ino kapka do siewu. Jakem służył w Daszewie, to dwór ziarna nie żałował, a i kartom było sporo, to się prosięcinę wyżywiło. Ale tu...
— Czemuż nie przyszliście do dworu?
— Et! — rzucił ręką chłop. — Człowiek przecie śmiałości nie ma... A jakby dwór chciał dać, toby sam dał...
— Głupstwo powiedzieliście — odezwała się Amelka. — Dwór nie będzie posyłał do każdej chaty z zapytaniem, czy nie potrzebujecie czego? Ale o co wam chodzi? Mówcie prędko!
Gwiazda się w ucho poskrobał.
— Toć jeno o to, proszę jasnej panienki, żeby dwór za Hanusię i za Walka zapłacili — rzekł. — Te małe niechby tam już bez dopłaty były... Człowiek przecie musi na to bestyjstwo pracować...
Amelka spojrzała na niego zdumiona.
— Nic nie rozumiem — rzekła. — Więc wy chcecie, aby wam dwór płacił za to, że dzieciom waszym jeść daje, odziewa je i uczy?
Gwiazda głową skinął.
— Akuratnie tak, proszę panienki — odparł. — Sprawiedliwie mówiąc, krzywda mi się dzieje... We wsi się śmieją, bo któryby to ojciec taki głupi był, żeby dzieci dworowi oddał... Jużbym z nich wyrękę miał...
— Przecież nie mieliście ich czem żywić! — zawołała oburzona Anielka. — Samopas biegały po wsi i po polu, bez koszuliny prawie na grzbiecie.
— Juści prawda! — mruknął chłop. — Jak kobiety w chacie niema, to i porządku nijakiego nie może być. Ale zawsze to niepięknie, że dwór biednego chłopa krzywdzi.
— Krzywdzi? — zawołała Amelka. — Dzieci mają opiekę i wszystko, co im potrzeba. "Walka chciałam oddać do terminu, Hanusia nauczy się szyć, a o młodszych później pomyślę.
— Ja tam za te wszystkie dobrodziejstwa dziękuję! — odpowiedział stanowczo Gwiazda. — Jak dwór zapłacić nie chce, to niech mi odda dzieci, i tyla.
Niepodobna było z nim dysputować; dość było spojrzeć na jego twarz bezmyślną, noszącą piętno wieloletnich trudów i przecierpianego niedostatku. Co jednak począć? Oddać dzieci, to skazać je na niedolę ostatnią, która, kto wie, czy ich do występku nie zaprowadzi. Płacić zaś ojcu za dobrodziejstwa, dzieciom czynione, to otworzyć mu łatwą drogę wyzysku.
— Rozmówię się z panem — rzekła, wreszcie. — A wam powiadam, że żądanie wasze jest niesumienne. Ojciec mój z pewnością na taki handel dziećmi się nie zgodzi.
Po odejściu Gwiazdy Amelka wybiegła do ogrodu. Nie chciała spotkać się teraz z nikim.
Łagodne światło pięknego zachodu słońca bladoróżową barwą oblało park i jezioro. Ostatni to już był uśmiech odchodzącego lata, mający w sobie dziwny smętek, który przejął duszę dziewczyny.
Zamyślona przechadzała się po topolowej alei, do połowy już z liści ogołoconej.
Między drzewami od strony jeziora ukazał się Dembiński. Szedł wolno, zadumany; na wyrazistej jego twarzy malowała się troska. Nie dostrzegł Amelki, obserwującej go pilnie, i wówczas dopiero, gdy dziewczę z żywą radością podbiegło ku niemu, ocknął się i spojrzał na nią, jak człowiek, zbudzony nagle z niepokojącego a ciężkiego snu.
Anielka zauważyła to.
— Co się stało, doktorze? — zapytała, przyglądając mu się badawczo.
Twarz Dembińskiego przybrała zwolna zwykły wyraz łagodny; na ustach pojawił się uśmiech.
— Rad jestem, że panią pierwszą witam, panno Amelio! — odezwał się, ściskając rękę jej serdecznie. — Czy to nie za chłodno spacerowac po dworze otej porze? Jesień juź w pełni ....
— To nic — Odparła. Ale pan wydajesz mi się zmienionym, doktorze?
Zarumienił się lekko.
— Zdrów jestem! Upewniam panią.
— I matka pana zdrowa? — spytała nieśmiało. — Dziękuję pani! — odparł z wdzięcznością. —
Matka, będąc ciągle chorymi zajętą, sama nie ma czasu chorować. Otworzyliśmy nową salę w szpitalu. A cóż słychać w Zarzeczu? Roboty, słyszę, postępują szybko, i budynek szkolny przed wyjazdem pań stanie. Pojmuję, ile to pani sprawia radości!
— O, tak! — przyznała szczerze. — Dzień wyjazdu naszego, wciąż odkładany, zbliża się jednak szybko.
Chciałybyśmy przedtem widzieć choć w części plany nasze spełnione.
— Czy i pannę Janinę kwestya ta interesuje? — spytał wahająco.
— O! niech pan nie sądzi, że dla Jani jest ona obojętną — zawołała z uczuciem Amelia. — Moja droga siostra jest mi we wszystkiem pomocą. Tylko — dodała, uśmiechając się — ja jestem papla i, głośno mówiąc o wszystkiem, zdradzam się ciągle...
Dembiński spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Jaka też pani dobra! — szepnął.
Zarumieniła się. Czuła się niewymownie szczęśliwą, spacerując z nim po szerokich alejach parku; miły głos jego napełniał serce jej rozkoszą.
Jak gdyby myślom swoim odpowiadając, odezwała się z żalem:
— Smutno nam będzie rozstać się z Zarzeczem! Dembiński stłumił westchnienie.
— Odwykniecie panie rychło wśród zabaw i gwaru miasta od cichego wiejskiego życia — rzekł na pozór swobodnie. — Chociaż widzę, że pani oswoiła się już z niezbyt przyjemnymi warunkami tutejszymi?
— O! to nie tak łatwo! — odparła szczerze. — Potrzeba dokładnej znajomości ludzi, z którymi się obcuje, ich zajęć i obyczajów... Obiedwie z Janią popełniamy wielorakie błędy. Sądzę, że czas dopiero nas nauczy.
Opowiedziała mu o żądaniu Gwiazdy. — Co począć w danym wypadku, doktorze? — pytała z ufnością. Zamyślił się.
— Czekać! — rzekł. — Niechaj światło wniknie do tych ciemnych umysłów, a wtedy łatwiej działać przyjdzie. W Zarzeczu, od lat tylu zaniedbanem, chłopi długo obstawać będą przy dawnych nawyknieniach. Pewien jestem, że Gwiazda, gdy mu pani dzieci odeśle... a zrobić to trzeba... będzie żałował, i skoro przyjdzie mu znów o nich myśleć, karmić, odziewać, zwróci się do dworu ponownie. Znam ja tutejszy lud cokolwiek i pamiętam, co się działo w Zambrówce... Niechaj to pani jednak nie zraża...
— O! bynajmniej! — przerwała. — Wiem, że początek bywa zwykle trudny.
Zbliżali się ku domowi.
— Cóż porabia panna Janina? — spytał po chwili Dembiński.
— Janinka wyjechała konno z hrabią Brunonem, który przybył wczoraj niespodziewanie.
Dembiński zasępił się.
— Aa! więc hrabia jest w Zarzeczu? Przypuszczałem, że nadchodząca pora mgieł i deszczów skłoni tego pieszczocha do szukania słońca i błękitu w cieplejszym klimacie. Czy na zimę nie wyjeżdża?
— Nie wiem! odparła pomieszana, zauważywszy niepokój Dembińskiego.
Szedł dalej, milcząc, potrącając laską zeschłe liście.
Wtem rozległ się tętent, a gdy dochodzili do ganku, Janina tuż przed nimi zręcznie osadziła konia. Ślicznie wyglądała w ciemnoszafirowej amazonce i męskim kapelusiku. Zarumieniona, z oczyma błyszczącemi, zwróciła się do nadchodzących z uśmiechem prawdziwej dobroci, jaki rzadko zjawiał się na jej ustach.
— Mieliśmy zamiar przejechać się jeszcze — mówiła, wyciągając ku Dembińskiemu rękę, — ale skoro zastajemy miłego gościa...
Dembiński pomógł jej zsiąść z konia.
— Użyła pani liczby mnogiej, a tymczasem nie widzimy hrabiego? — zapytał, prawie nie patrząc na nią.
— Ach! — westchnęła. — Zjawi się tu wkrótce ze swoją apatyczną twarzą. Powiodłam go na uroczysko, tam, gdzie to, pamiętasz, Amelciu, omal nie utopiłam mojego Araba?...
Anielka spojrzała na nią przerażona.
— Jak mogłaś uczynić to, Janiu? — ozwała się z napomnieniem. — Co za szalona nierozwaga!
— O cóż to chodzi? — zagadnął Dembiński zdziwiony.
— Ale bo pan nic nie wiesz! — mówiła poruszona Amelka. — Koń jej wpadł po piersi w bagno, na owem uroczysku właśnie, i zaledwie się wydobył. Ach, Janiu! czy to rozsądnie narażać się powtórnie na niebezpieczeństwo?
Dembiński kręcił smutnie głową, patrząc uważnie na Janinę.
— Dziecko nierozsądne! — wyrwało mu się z ust. Amelka nie dała mu przyjść do słowa, zapytując:
— Czyś utopiła hrabiego, Janiu?
— Nie stałaby się wielka krzywda społeczeństwu... — uśmiechnęła się pogardliwie. — Pociesz się,
kochanie! Drogi nasze rozeszły się koło borowskiej granicy. Hrabia, ponieważ pogniewalismy się, jak zwykle, udał się na prawo, a ja na lewo... Zobaczysz go wkrótce, nie lękaj się!...
W kwadrans potem zebrali się wszyscy w salonie. Janina w popielatej kortowej sukni i różowym fartuszku, z poważną minką wyszywała na kanwie rajskiego ptaszka, nie zwracając uwagi na otaczających. Hrabia sprzeczał się z Amelką o świeżo przeczytaną powieść; Dembiński na uboczu przerzucał karty dziennika, spoglądając kiedy niekiedy na Janinę.
Janinę podrażniła obojętność Dembińskiego. Inny byłby się przeraził, byłby rozpaczał, dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie, jakie jej groziło, gdy tymczasem on przyjął to spokojnie, prawie lekceważąco. Gdyby ją kochał... Ale nie kocha. I ona, której się zdawało, że zna mężczyzn, łudziła się... To zabawne! Za to teraz pokutuje... Stara się wprawdzie wmówić w siebie, że ją to nic a nic nie obchodzi, ale w sercu tkwi cierń zawodu... Oczywiście miłość własna dotknięta jedynie, ale czemuż oczy zasnuwa mgła wilgotna i świat czyni naraz pustym i smutnym? Otóż właśnie, że nie! Nie czuje dla niego nic i nigdy nie czuła. Chwilowy kaprys, zabawka!... Cóż dziwnego zresztą, że w gronie młodzieży, niewybrednej i pospolitej, on podobał jej się najwięcej? Ale pomiędzy podobaniem a miłością istnieje przepaść olbrzymia! Wynikiem rozmyślań był rachunek sumienia, dokonany na prędce. Czy nie zdradziła się kiedykolwiek? Czy Dembiński nie odczuł sympatyi, jaką dla niego żywiła? Bo że żywiła istotnie, tego zaprzeczyć nie może. Przypuszczała, że jest innym niż wszyscy, że może, może kiedyś zmieni jej sąd o ludziach, o życiu...
— Pani niezwykle dziś zadumana, panno Janino? Ach, ten głos! Dźwięczny, miły, a przecież nienawistny dla niej w chwili wątpliwości i gorzkich rozmyślań.
Dembiński usiadł przy niej.
— Jak chmury po błękitach, tak po twarzy pani przesuwają się myśli niewesołe, lub może bardzo poważnej natury — mówił z pozorną obojętnością, która ją raziła.
— Pan przypuszcza, że umiem myśleć poważnie?
Uśmiechnął się lekko.
— Kobiety bywają pełne sprzeczności... — rzekł, siląc się na ton żartobliwy.
— Aforyzm, którego nie należy rozwijać... — powiedziała niedbale, udając, że z zajęciem dobiera włóczki.
Dembiński żachnął się.
— Panno Janino! — szepnął, ogarniając ją ciepłem spojrzeniem — porozumiejmy się...
W głosie jego dźwięczała nuta tkliwości, którą delikatne ucho Janiny wnet dosłyszało — Komedya czułości — pomyślała. — Jaka zręczna taktyka w celu uwikłania niedojrzałych lub łatwo zapalnych umysłów... O! nic z tego, panie doktorze! — Czuła, że gniew ją dławi, a może łzy obrażonej miłości własnej...
— Nie sądzę, aby pomiędzy nami nastąpiło kiedykolwiek porozumienie — ozwała się. — Całkiem odmiennie zapatrujemy się na świat, mojem zdaniem pełny obłudy.
Dembińskiego uraził ton mowy i uśmiech ironiczny.
— Jaka to szkoda! — rzekł poważnie. — Czyż siostra pani nie jest szczęśliwszą ze swoim optymizmem? Pani wciąż dociekasz i przez to tracisz wiarę, która uszczęśliwia każdą istotę ludzką...
— A pan, doktorze, poświęciłeś się, jak widzę, leczeniu nie tylko ciała, lecz i ducha... — roześmiała się głośno Janina. — Nie chciałabym być pacyentką pana, ani w pierwszym, ani w drugim wypadku...
Zabrała szybko włóczki i powstała. Dembiński podniósł się także. Wzrok mu błyszczał ponuro, jednakże nie chciał okazać, że słowa jej ból mu sprawiły.
— Wobec takiej kapryśnej pacyentki, zawód lekarza byłby trudnym i uciążliwym... — rzekł żartobliwie.
Wejście pani Heleny przerwało rozmowę. Wzburzenie Janiny nie uszło jej oka; przyciągnęła ją ku sobie pieszczotliwie, patrząc badawczo w smutne i zadumane oczęta córki. Rozmowa stała się ogólną. Mówiono o Zambrówce, o nieszczęśliwej po Orzelińskim wdowie, dla której Dembiński nie miał dość pochwał i uznania. Między innemi opowiedział wypadek z Szerszyńskim podczas choroby Olesia, czem łzy w oczach pani Heleny i Anielki wywołał.
Dembiński z ubocza spojrzał na Janinę. Twarz miała zarumienioną, oczy jej błyszczały oburzeniem.
— Biedne małe chłopię! — szeptała, tuląc się do matki. — Biedny Oleś! Dlaczego nie odwiedziłyśmy dotąd pani Orzelińskiej, mateczko?
— Tak jakoś zeszło... ale istotnie uczuwam wyrzuty sumienia — odparła pani Helena.
— Pojedziemy jutro, jeśli nic na przeszkodzie nie stanie... Wszak przejeżdżać będziemy koło cukrowni, doktorze?
— Tak, pani!
Drgnął, głos jej posłyszawszy, tak duszą całą zapatrzył się na Janinę, wzruszoną niedolą Orzelińskiej i dziwnie słodką.
— Wstąpimy poznać i odwiedzić szanowną matkę pana, doktorze — ozwała się jeszcze pani Helena z uprzejmym uśmiechem. — Dawno tego pragnęłam.
Dembiński skłonił się z wdzięcznością.
— Sprawi to nam prawdziwą przyjemność... — rzekł.
Z jakąż radością oczy Amelki pobiegły ku matce! Janina projekt ten przyjęła obojętnie.
Późnym wieczorem, po odjeździe Dembińskiego, który zabrał do siebie hrabiego Brunona, Anielka zapukała do buduarku siostry. Janina nie spała jeszcze. Przetrawiała w sobie wrażenia dnia ubiegłego, to oskarżając Dembińskiego, to znowu karcąc samą siebie. Zaledwie kilka miesięcy upłynęło od powrotu do domu, a jakże zmienił się kierunek jej myśli, zapatrywania, poglądy!
— Nie śpisz? — spytała, wchodząc, Amelka.
— Miałam zamiar pisać do Natalki.. — odparła, spuszczając wzrok ku ziemi.
Zabolało ją drobne kłamstwo, ale zdradzić się z myślami swemi nie chciała.
Amelka stanęła przy oknie. Księżyc wybiegł właśnie z za chmur i jasnem światłem posrebrzył drzewa i jezioro. W Zambrówce migotały światła. Wysokie kominy fabryk strzelały w górę i odcinały się wyraźnie na szafirowem tle nieba, wyrzucając snopy iskier, które kłóciły się z bladymi promieniami księżyca. Tu nie było nocy. Gdy po jednej stronie jeziora strudzony rolnik odpoczywał i snem pokrzepiał siły, tam czarne cienie przesuwały się bezustannie, światłem purpurowem oblane, gwar przerywał ciszę.
Amelka zadumała się. Pociągał ją obraz tej pracowitości ruchliwej, czuła nieledwie szacunek dla tych ludzi, rzadkie chwile obracających na wypoczynek, a przecież swobodnych i wesołych. Jaka olbrzymia różnica z zarzecką ludnością na przykład, próżniactwu i pijaństwu oddaną... I czy rychło zdoła ona podnieść ten lud skarlały, pozbawiony dotąd światła i nędzą spodlony?
— Cieszę się, że pojedziemy jutro do Zambrówki — odezwała się po długiej chwili, siadając przy Janinie.
— Pewnie jesteś ciekawą poznać matkę doktora. Wyobrażam sobie, że to musi być coś zacofanego... Staruszeczka prócz książki do nabożeństwa i drutów z bawełną nic innego pewno w życiu nie oglądała — rzekła ze sztucznym uśmiechem Janina.
— O! już zaczynasz! — przerwała niechętnie Amelka. — Nie lubię, gdy jesteś w takiem usposobieniu... Oglądam się zaraz, czy na stoliku twoim Swift nie leży...
— Upewniam cię, że nie, chociaż wyznaję szczerze, że Jonatan Swift jest moim ulubieńcem. Są chwile, kiedy istotnie radabym kąsać uszczypliwem słowem najmilszych moich bliźnich...
— Pewnieś dokuczyła dzisiaj panu Dembińskiemu — ozwała się z cicha Amelka. — Widziałam, że z trudnością wzburzenie pokrywał. Wstydź się, Janiu!
— Niesprawiedliwą jesteś ! — wybuchnęła Janina. — To on mi dokuczał... Dziwię się nawet, że pozwoliłam na to... Mamie i tobie względność moją zawdzięcza jedynie. Zrobiliście tu wszyscy z niego półboga, a to tymczasem najzwyczajniejszy śmiertelnik...
Amelka przyglądała jej się ze zdumieniem.
— Nie pojmuję cię i nie poznaję, Janiu! — rzekła. — Co się z tobą stało? Pan Dembiński taki uprzejmy! Nieraz uraziłaś go już i słowem niegrzecznem i obejściem chłodnem, on udawał, że tego nie postrzega i przebaczał ci...
— A to zabawne! — roześmiała się Janina. — Czy miał się mamie poskarżyć? Ja znów nie pojmuję, czemu ty go bronisz?... Jest takim, jak inni mężczyźni, i nie potrzebujesz go idealizować. Odwdzięczę mu się jutro za wieczór dzisiejszy...
— Nie uczynisz tego! — zaprzeczyła z powagą Amelka. — Pan Dembiński zresztą nie pozwoliłby na to. Czy nie zwróciłaś uwagi, że od pewnego czasu zmienił się jego humor?
— Przywidzenie! — szepnęła niepewnym głosem Janina.
— Wcale nie. Coś go nurtuje, coś gnębi! I mama to zauważyła...
Amelka oparła głowę na jej ramieniu i wyszeptała:
— Czy wiesz, Janiu, co mi przyszło do głowy? Dembiński jest zakochany! Oto cały sekret!
Janina drgnęła.
— Zakochany? Skąd takie przypuszczenie? Chociaż nie byłoby to nic niepodobnego, moja ty śliczna wróżko! A czy mały paluszek nie powiedział ci, w kim?
Amelka milczała. Widać było, że waży coś w myśli, zastanawia się, przypomina...
— Może w Orzelińskiej? — szepce wreszcie cichutko.
— W Orzelińskiej?
Piękne rysy Janiny skurczyły się bólem nagłym i tak dojmującym, że gdyby nie własna troska, która i Amelkę pochłonęła, z pewnością tajemnica Janiny przestałaby być tajemnicą.
Milczały długo.
— Orzelińska jest podobno sympatyczną i wcale jeszcze przystojną — zaczęła po chwili Amelka. — Pan Dembiński mówi o niej zawsze z niekłamanem współczuciem, nieledwie czcią...
— Masz słuszność! — przerwała Janina zgnębiona. — Uważałam to wielokrotnie.
— Są takie szlachetne charaktery, które nieszczęście przyciąga — dodała jeszcze Amelka. — Pan Dembiński, imponując siłą i prawością, posiada przytem tkliwość i słodycz kobiecą...
Umysł Janiny przetrawiał tymczasem gorycz tego postrzeżenia, utwierdzając je coraz nowemi przypomnieniami. Dembiński intrygował ją zawsze jak zagadka; zdawało się jej, że teraz dopiero pojęła wszystko. Orzelińską kochał od dawna; ona, Janina, pociągnęła go ku sobie urokiem nowości, więc chwilowo uległ, jak to przecie wszyscy mężczyźni potrafią. Tamtej, idealnej, nie traktuje z pewnością, jak niesfornego dzieciaka. Myśli i uczucia dziewczyny tak się rozbujały, że niepodobna było ująć ich w karby.
Amelka uspokoiła się wkrótce. Jeżeli Orzelińską kocha — pomyślała, — to będzie z nią szczęśliwym, bo niepodobna przypuścić, aby ona nie kochała go również. — Ucałowała siostrę i odeszła, ode drzwi jeszcze rzuciwszy Janinie zapewnienie, że jutrzejsza wizyta w Zambrówce sprawi jej wiele przyjemności.
— Poznamy tę zacną staruszkę, której ręce ze czcią ucałuję... — dodała na zakończenie.
Janina, co do siebie, daleką była od urzeczywistnienia jutrzejszych projektów. Postanowiła nie jechać do Zambrówki, a względem Dembińskiego zasłonić się puklerzem milczącej dumy.
Rozgorączkowana, nie zważając na chłód nocny, wybiegła do parku. W cieniach szarego zmroku lub w srebrzystej powodzi księżycowych blasków, wobec toni jeziora drzemiącej cicho i drzew stojących nieruchomie, wzburzenie jej zwolna uciszać się zaczęło. Godzina późną już była, wieś spała i w ciemne okna pałacu księżyc jeno zaglądał ciekawie. Wtem od strony wsi coś się ruszyło. Czy to liść spadł z drzewa, poruszony wiatrem? Nie! przeczyła temu cisza nocy, i drzewa stojące nieruchomie, i jezioro gładkie jak zwierciadło. A jednak za tym nieuchwytnym szmerem ozwały się coraz wyraźniejsze, lekkie stąpania.
Janina obejrzała się niespokojnie. Ku pałacowi biegł szybko mężczyzna, z odkrytą głową, z włosem rozwianym, spojrzeniem dzikiem, wystraszonem. Koszula podarta w strzępy wisiała mu na plecach, w chudych rękach trzymał ogromną gałąź sośniny i wywijał nią w powietrzu z desperackim rozmachem.
— Kto to jest? Co to znaczy? — zadawała sobie pytanie Janina, sparaliżowana tym widokiem, niezdolna uciekać, ani strwożonej myśli zebrać.
Psy podwórzowe odezwały się chórem. Nieznajomy zatrzymał się nagle.
Słuchał, oglądał się... wreszcie, głośnym wybuchając śmiechem, potrząsnął gałęzią i rzucił się wprost ku Janinie.
W poświacie księżycowych blasków rozpoczęła się straszna gonitwa. Oszalałe trwogą dziewczę przesuwało się między drzewami w białym kaszmirowym szlafroczku, z rozpuszczonymi do snu warkoczami; miękki szal, którym była okryta, sterczał już na kiju szaleńca.
— Mam cię, mam nareszcie! — krzyczał przeraźliwie, wywijając nim, jak sztandarem. — Gnomy, elfy, rusałki! pomóżcie mi schwytać dziwożonę!..
Biegł coraz szybciej; odległość pomiędzy nim a uciekającą zmniejszała się... Przerzedziły się drzewa parku, ogromna tafla jeziora stanęła przed nimi w całym blasku tajemniczej piękności i księżycowych promieni.
Od strony Zambrówki płynęła łódka. Księżyc oświecił smukłą postać Dembińskiego, który wiosłował, stojąc. Dziecko propinatora w Zarzeczu zachorowało na grypę, więc doktor śpieszył na ratunek. Łódka mknęła szybko, marszcząc lekko zwierciadlaną toń jeziora. Dembiński, opanowany urokiem nocy jasnej, oddawał się marzeniom.
Miłość dla Janiny ogarnęła go całkowicie. Pojmował, że nie jest to łagodne, dobroczynne uczucie, które nawet w znękaną duszę wlewa życie świeże, ciepło i siłę, lecz niemniej stał się jego niewolnikiem. Chciałby ją zawsze widzieć taką, jaką dziś wieczorem: dobrą, tulącą się do matki i powtarzającą ze łzą w oku: „Biedny Oleś! biedne małe chłopię!" Tak dumając, postrzegł, jak między drzewami, ogołoconemi już z liści, przemykała się biała postać, a za nią biegła druga, wydając dzikie okrzyki. Co to jest? W drżącem świetle księżyca dwie niewyraźne postacie tak fantastycznie wyglądały, że Dembiński na chwilę osłupiał. Wnet jednak pochwycił wiosło, domyślając się jakowegoś nieszczęścia. Łódka pomknęła szybko; tajemnicza strona niezwykłego widowiska ustąpiła miejsca okropnej rzeczywistości.
Widzi coraz wyraźniej ciemne warkocze, spadające na plecy, i wysmukłą postać, wymykającą się od dotknięcia wyciągniętych ku niej ramion widma, szkieletu o sterczących kościach i włosem zarosłej twarzy. Zgroza go zdjęła, bo w jednej chwili pojął wszystko. Ten szaleniec to pseudopoeta, były kasyer z cukrowni zambrowskiej. Potrafił widocznie omylić czujność służących i wymknąć się niepostrzeżenie z celi, którą przy szpitalu zajmował.
Łódź wpłynęła między kępy traw wodnych, które, w gęstą masę splątane, szybszy bieg tamowały. Krzyk rozpaczny rozdarł powietrze. Towarzyszył mu śmiech dziki, rozgłośny, powtórzony przez echo. Dembiński poznał głos Janiny. Chciał krzyknąć, oznajmić ukochanej, że jest blizko i na ratunek jej śpieszy, lecz głos odmówił mu posłuszeństwa.
Szaleniec obezwładnił ręce dziewczyny, głowę w tył przechylił i, wpatrzony w nią, wołał jak pierwej:
— Elfy, gnomy, rusałki! przybądźcie mi na pomoc! Schwytałem dziwożonę!
I coraz mocniej krępował jej członki, wpijając wzrok, obrzucając śliną, która z ust mu się toczyła, Piękna twarz, znieruchomiała pod wrażeniem przestrachu, obudziła w nim mgliste, lecz rzewne wspomnienia. Pod ich wpływem złagodniało dzikie spojrzenie, ruchy stawały się spokojniejsze.
Ze srebrnej fali Z pianki i mgły Spłynęłaś ku mnie Bladolica...
Deklamował głośno, a w oczach palił mu się ogień namiętny.
— Pójdź! — szepnął po chwili rozmarzony. — Pójdź w moje objęcia, kochanko wyśniona, urocze wcielenie poezyi i natchnienia! Pójdź w kryształową toń, w srebrne, przeczyste odmęty!... Patrz, jak fala łagodnie oddycha, jak wabi nas ku sobie tajemnica czarów nieuchwytnych... Pójdź!...
Ostrożnie, jak dziecię uśpione, ujął w ramiona wiotką postać Janiny i skierował się z nią ku jezioru.
Noc, pełna gwiazd i księżycowych blasków, rozpaliła mu w mózgu drobne światełko utraconego od lat kilku pojęcia, obudziła pamięć . krzywdy, jaką mu niegdyś wyrządziła zalotna dziewczyna o ciemnych warkoczach i białej twarzy, tak samo piękna i słodka, jak ta, którą w objęciu trzymał.
Ze srebrnej fali Z pianki i mgły Spłynęłaś ku mnie Bladolica...
Powtarzał głosem dziwnie przejmującym; łzy bujne po wynędzniałej twarzy mu biegły.
Fale u stóp jego zaszemrały łagodnie i chłodnym objęły je uściskiem.
Na posłaniu ze złocistych lilii, wybujałej wywysoko trzciny i zielonego tataraku, spoczęła blada dziewczyna. Ciemne jej warkocze unosiły się na posrebrzonej światłem księżyca toni.
Krzyk okropny, pełen zgrozy i męki niewysłowionej, napełnił wybrzeże. Woda rozprysła w kręgi i koła, zatoczyła szerzej falą zmąconą, a po chwili na wygładzonej już powierzchni kołysała się pusta łódka bez steru.
XIII.
W gabinecie Malskiego w Krzemieniu ogień płonął na kominku, przyjemne ciepło i wesołe blaski roznosząc wokoło. Za oknami huczał wicher, grube krople deszczu uderzały w szyby; szum wzburzonej rzeki i trzask łamiących się gałęzi zlały się w smutny, chociaż harmonijny akord melodyi jesiennych.
Malski, zdenerwowany, skulony, otulony pledami, spoczywa w fotelu z oczyma przymkniętemi, bo razi go światło ognia kominkowego, rażą wieczorne cienie, kładące się zwolna na otaczających go przedmiotach. Czuje się dziś więcej niżeli kiedykolwiek bezsilnym; do zwykłej apatyi przyłączyła się gorycz filozofowania...
— Głupie życie! — szeptał, przymykając oczy, jak człowiek bardzo zmęczony. — Ach, jakie głupie! Chwilkę krótką, maleńką, spoczywa się w zielonej oazie, pijąc ze źródła rozkoszy wszelkich, by potem odbywać pielgrzymkę przez spiekłe pustynie, przez krainę lodu i śniegu i na każdym kroku spotykać milczące groby, o wieczności mówiące. Hm! gdyby to można rozwiązać zagadkę życia, gdyby można wiedzieć, po co się żyło i czy tam, w górze, dokąd myśl wznosić nam każą, czeka nas to, co nam obiecują? Ale nie! Chaos, wszędzie chaos! tu przynajmniej w ruch wprawiony piekielną maszyną, której ogniwa, śrubki i koła tworzą namiętności ludzkie. Lecz tam, w tym bezmiarze zagadkowego istnienia, mrok gęsty, nieprzebity, niewidzialne moce osłaniają wszystko.
— Głupie życie! — powtórzył z gniewem i głupi sam jestem, bawiąc się w jakieś analizy. Syt przecie jestem wszystkiego, nie mam do czego wzdychać, ani czego żałować. Jakież nowe licho pcha umysł ku dociekaniu, albo do przeszłości zwraca?
Godziny mijały, ogień niepodsycony gasł zwolna, wicher szalał, deszcz bił o szyby... Nad troskami i czynnościami życia powszedniego zapanowała noc, gwary ucichły, służba się rozbiegła, lub na spoczynek udała; do pokoju chorego nikt nie zaglądał. Malski niecierpliwą, drżącą ręką pocisnął sprężynę dzwonka. Przerażała go pustka i orgie, jakie wicher za oknami wyprawiał.
— Czemu ja tu siedzę samotny? — zawołał, gorzkiej snadź myśli odpowiadając. — Czemu niema przy mnie nikogo, ktoby myśli smutne rozproszył? Mam przecie towarzyszkę dozgonną i mógłbym żądać, aby dłoń jej miękka rany moje goiła?
Wybuchnął ironicznym śmiechem.
Towarzyszka dozgonna? żona, która mu miłość wierną ślubowała aż do śmierci, a opuściła go, gdy tylko od ołtarza odeszli? Bo czyż choć na chwilę jedną była wspólniczką jego myśli?
Apatyczny z pozoru Malski burzył się w sobie, a wynikiem uczucia teg"o był wybuch gniewu i żałości wielkiej, którą przecież radby sam przed sobą ukryć.
Zadzwonił powtórnie. Głos dzwonka odbił się echem w pustym pałacu. Malski drżał z wściekłości i chłodu, wstrząsającego jego ciałem. Bogatemu panu, którego lasy siekierą nietknięte otaczały Krzemień, zbrakło na kominku ognia.
Gdy dzwonek po raz trzeci się odezwał, zaspany lokaj ukazał się na progu. Spłowiałe, apatyczne źrenice Malskiego ciskały błyskawice.
— Psie nędzny! — syczał przytłumionym głosem — tak obowiązki swoje wypełniasz?
Sługus patrzył i słuchał zdumiony.
— Zaspałem, jaśnie panie! — rzekł, usprawiedliwiając się.
Malski wciąż kipiał gniewem.
— Poproś do mnie jaśnie pani — rozkazał po chwili, opuszczając głowę na poręcz fotela.
Osłabł, zmęczył się...
— Jaśnie pani udała się już na spoczynek — odezwał się nieśmiało służący. — Północ blizko...
— Obudzić! — krzyknął, znów we wściekłość wpadając, Malski.
Przerażony lokaj wysunął się za drzwi.
— Bzikuje niechybnie... — mruczał, dążąc spiesznie do apartamentów pani.
Upłynęło pół godziny, nim parlamentując z pokojową, posłuchanie wreszcie uzyskał.
Piękna pani Kamilla czuwała jeszcze. Otulona w białą flanelę, siedziała przy biurku, założonem papierami.
Pani Kamilla w swoim autorskim gabinecie i pani Kamilla w wyzłoconych salonach swoich tak były niepodobne do siebie, jak niepodobnym jest kwiat świeżo rozkwitły do zwarzonej chłodem jesiennym rośliny. Pod niedyskretnem światłem lampy siateczka drobniutkich zmarszczek uwydatniała się wyraźnie, alabastrowa cera ustąpiła miejsca bladości z odcieniem żółtawym. Złocistorude loki, w niedbały węzeł związane, nie posiadały jedwabnego połysku, który tak czarował jej wielbicieli. Poważny, skupiony wyraz twarzy wykazywał dopiero istotną liczbę lat, maskowanych zręcznie ruchliwością i ożywieniem rysów.
Nosząc się z szeroko pomyślanym planem i pragnąc jak najprędzej olśnić ludzkość owocami swej pracy, pani Kamilla, mimo późnej jesieni, przebywała na wsi. Może miała i inny cel jeszcze, bo Malski, ilekroć na propozycyę jego, aby do Warszawy wracali, odpowiadała odmownie, uśmiechał się kącikiem ust i przyglądał się żonie, nieledwie impertynencko.
— Potrzebuję się leczyć... — rzeki jej pewnego razu.
— Jedź sam! — odparła krótko.
— A jeśli specyaliści uprą się przy operacyi? — pytał, nie spuszczając z niej badawczego spojrzenia.
— Udaj się do Paryża; znajdziesz tam i chirurgów znakomitych, i sale dla chorych z komfortem urządzone...
— A ty?
— Ja zostanę. Rozpoczęłam pracę nader ważną i nieobliczone dla kobiet obiecującą korzyści.
Uważam to sobie za moralny obowiązek... Kwestya kobieca stała się kwestyą socyalną.
W mętnych źrenicach Malskiego zapalały się błyski gniewu, na ustach drgały słowa niewymówione.
Choroba jego istotnie rozwijała się szybko; widzieli to wszyscy, z wyjątkiem żony, która widzieć nie chciała. W rzadkich tylko chwilach, gdy Dembiński badał chorego, udawała zainteresowanie.
I teraz, skoro lokaj oznajmił jej życzenie męża i od siebie dodał, że jaśnie pan bardzo jest niezdrów, gniewna zmarszczka przecięła czoło i w odpowiedzi ledwo skrywana odbiła się niechęć. Piękna pani nie lubiła, by jej przeszkadzano.
Upłynęła godzina, zanim się zjawiła w pokoju męża, skwaszona, z zaciśniętemi wargami, lecz w strojny negliż ubrana, z różowym obłoczkiem na matowo już teraz białych policzkach.
Malski miał czas gniew w sobie przetrawić. Leżąc osłabły na kanapie, z grzecznością wyszukaną wskazał żonie fotel.
— Daruj, żem cię trudził — ozwał się zaraz, jakby się lękając, aby ona pierwsza mówić nie zaczęła; — Chory jestem, nerwy się rozigrały, przyroda cała w dysonansach, waty w uszy nakładłem, byle tego szumu, pisku, wycia nie słyszeć. Samotność mi cięży!
Spojrzała na niego zdumiona.
— I dlatego niepokoiłeś mnie o tak niezwykłej porze? — zapytała, szarpiąc niecierpliwie koronki szlafroczka.
— Tak! — odparł. — Przypomniałem sobie, że mam żonę i zatęskniłem do widoku twarzy ludzkiej, do cieplejszego słowa, do starań kobiecej ręki.
— Dotąd Jan ci wystarczał... — rzekła z drwiącym uśmieszkiem. — Czy mam ci opowiadać bajki?
— Słuchałbym z rozkoszą — przyznał się z całą szczerością Malski. — W chorobie człowiek dziecinnieje... A przytem radbym się zagłuszyć. Nie wolno mi upijać się, bo gdyby nie to, użyłbym szampana jako gazu rozweselającego...
— Skądże to minorowe usposobienie? — spytała chłodno, przyglądając się jednak bacznie zmienionym rysom męża.
— Myślałem! — odparł krótko. — Człowiek to najnędzniejszy okaz w tej ogólnej menażeryi gatunków...
Wyciągnął rękę i na wypieszczonej rączce żony położył. Było to coś niezwykłego — najdrobniejsze bowiem pieszczoty od dawna z programu swego pożycia wykluczyli. Pani Kamilla wstrząsnęła się. Dotknięcie zimnej, wilgotnej ręki obudziło w niej wstręt...
— Pozwól... — szepnęła — przestawię lampę. Przemknęła lekko po dywanie, zaścielającym posadzkę, wlokąc za sobą tren błękitnego, oszytego futrem szlafroka.
Uwagi Malskiego nie uszedł ruch pełen wstrętu, z jakim rękę jego odsunęła.
— Kamilciu! — rzekł z przybraną słodyczą — czy wiesz, co mi na myśl przyszło, gdym tu leżał samotny i opieki wszelkiej pozbawiony? Oto, że wobec chłodu, panującego w pokoju, nie było nikogo, ktoby ogień na kominie rozniecił...
— Zepsułeś służbę pobłażaniem... — wtrąciła niedbale pani Kamilla.
Wspomnienie spędzonych samotnie godzin i dotkliwe cierpienia obudziły na nowo gniew w Malskim.
— Powinnaś czuwać nade mną!... — zawołał. — To jest najpierwszym obowiązkiem żony... Żony? Czy nie uważasz, moja piękna, ile w tym wyrazie mieści się ironii, szyderstwa!... Spojrzała na niego wyniośle.
— A to zabawne! Czy po to wzywałeś mnie do siebie?
Podniosła się i skierowała ku drzwiom.
— Dobrej nocy! — rzekła chłodno. — Przyślę tu Jana.
Malski zerwał się z kanapy i wymówił z tłumionym gniewem:
— Nie odchodź! Jesteś bez litości, bez serca, skoro masz odwagę wyrzec się najprostszych uczuć kobiecych. Mam chyba prawo wymagać od ciebie troskliwości i opieki...
Uśmiechnęła się pogardliwie.
— Prawo? Nie! Zapomniałeś chyba, że oboje zgodziliśmy się na to, by nic od siebie nie wymagać... Pamiętasz?
Śmiała się dźwięcznym, perlistym śmiechem, chociaż oczy mieniły się stalowym połyskiem i pod wpływem zgryźliwych myśli patrzyły złośliwie na skuloną w rogu kanapki postać męża.
— Byliśmy oboje dla siebie interesem — dodała jeszcze. — Ty chciałeś posiadać piękną żonę, mnie potrzeba było twojego złota., Voila tout!
Malskiego, chociaż czuł w jej słowach prawdę, oburzył cynizm żony.
— Szczerą jesteś, Kamillo! — rzekł. — Czy nie przypuszczasz jednak, że gdybyś była zechciała...
— Rozdmuchiwać iskry w zimnym popiele? — przerwała z ironią. — Nie, mój panie! Pogardzam sentymentalizmem...
— Wogóle? — podchwycił Malski, akcentując dobitnie i nie spuszczając z niej oczu.
Przygryzła wargi.
— Odmawiam ci prawa do jakichkolwiek pytań — odezwała się cierpko. — Za daleko zresztą zaprowadziłaby nas ta rozmowa.
Pani Kamilla podeszła ku mężowi. Głowa jej podniosła się teraz ruchem Junony, piwne oczy pełne były ognia, a gdy z rękoma na piersiach skrzyżowanemi stanęła przed mężem, mętne źrenice Malskiego zamigotały żywo i błysnęła w nich namiętność.
— Louis! — odezwała się ze spojrzeniem nieopisanej pogardy — czy nie badałeś nigdy serca kobiety? Czy nie zastanowiłeś się, że i ono ma potrzeby? Kochacie jedynie naszą młodość, naszą piękność. Zarzucacie nam kłamstwo, a czyż sami nie okłamujecie nas co chwila, w kaźdem słowie, w czynie każdym? i dziwicie się potem, że zniechęcone, zgorzkniałe, rzucamy się w wir zabaw, stroimy w gałganki, przeistaczamy w zalotnice...
— Lub sawantki, dla których gabinet zaśmiecony bibułą i dymem papierosów przesiąkły wydaje się odpowiedniejszym, niżeli pokój chorego męża, albo sypialnia dziecięcia... — żartował Malski złośliwie.
— Sypialnia dziecięcia? — powtórzyła jak echo, z wyrazem tęsknoty wpatrując się w dogasający na kominku płomień.
— I ty mi to mówisz? — spytała po chwili, budząc się z zamyślenia — ty?
Mierzyła go spojrzeniem takiej pogardy, że Malski czoło opuścił ku ziemi.
— Wydzieracie nieraz kobiecie najwyższe na ziemi szczęście... — wyrzekła z mocą. — Ach, gdybyśmy nie były gąsiętami, wychodząc za mąż... byłoby mniej małżeństw nieszczęśliwych, niedobranych, mniej istot złamanych, czy upadłych... Ale po co my o tem mówimy?
Spojrzała na zegarek.
— Druga? O! jak późno!... Pozwolisz mi chyba odejść do siebie i wywczasować się... Rozmowa nasza sprawiła ci trochę emocyi, powinieneś położyć się i zasnąć. Na teraz opieka Jana ci wystarczy.
Ujęła zręcznie tren szlafroczka i skierowała się ku drzwiom.
— Dobrej nocy życzę!... — odezwała się już od proga. — Zawiadomię jutro Dembińskiego.
Malski opadł na poduszkę kanapy. Gorączkowe podniecenie mijało zwolna, krew zastygała wraz ze zniknięciem żony, której obecność cały organizm w naprężeniu trzymała.
Godziny mijały, blady świt poranny zaglądał już do pokoju. Malski, z oczyma w jeden punkt utkwionemi, czuwał jeszcze. Punktem tym był portret Kamilli, zawieszony nad jego biurkiem.
— Głupie życie! — szeptał do siebie. — Łudzi czarownemi tajemnicami, ssie ciało i duszę jak wampir, by potem oto uczynić z człowieka szkielet. I czy Kamilla nie ma słuszności?
Cofnął się myślą w przeszłość, pochłonięty wspomnieniami. Istotnie, ta kobieta, patrząca nań z ram obrazu pełnemi ognia oczyma, miała chyba prawo żądać, aby jej coś więcej ofiarowano nad to, co on jej ofiarował. Uważał ją za istotę zimną, kochającą się jedynie w swojej urodzie, żądną hołdów, z ambicyą przytłumiającą wszelkie inne uczucia.
Gdyby zaraz od dnia ślubu młodość jej czułą opieką otoczył, gdyby oprócz złota dał jej serca trochę, gdyby ich połączyła wspólność myśli, gdyby ona z ufnością spowiadała się mężowi z uczuć, wrażeń i czynności swoich, może umysł jej byłby się wyrobił poważnie, charakter ukształcił, wyszlachetniał.
— Zwierzęciem jest człowiek, który się żeni w okresie zniechęcenia i znużenia, w jakim ja się znajdowałem, gdym rękę po ten świeży, wspaniały kwiat wyciągnął — rzekł sobie z goryczą. — Życie mnie wycisnęło jak cytrynę... i Kamilla ma słuszność zupełną, czyniąc mi wyrzuty.
Westchnął i głowę na piersi spuścił. Sen uciekł daleko od niego.
Mdłe światło lampy sprzeczało się już z jasnym świtem poranka, z kościołka na wzgórzu dobiegł głos dzwonka, wzywającego na mszę poranną. On leżał wciąż z otwartemi oczyma. Czuł się wyczerpanym.
Pani Kamilla, powróciwszy do siebie, była również podrażnioną i nie próbowała nawet szukać w pracy ukojenia.
— Tyle pięknych, głębokich myśli uleciało!... — szepnęła z gniewem, składając rękopis. — Oczywiście pisaćbym już teraz nie mogła...
Rozmowa z mężem poruszyła bolesną strunę, która smutnym dźwiękiem odzywała się nieraz w godzinach samotności czy przesytu. Czuła, że wstręt do męża z dniem każdym wzrasta. Chciałaby uciec z tej atmosfery choroby i cierpienia i zapomnieć. I po co on dziś poruszył przeszłość i nu dzi ją pustymi frazesami? Niema na świecie siły takiej, któraby jakikolwiek łącznik sympatyczny wytworzyła pomiędzy nimi... Ona zresztą nie pragnie tego bynajmniej...
— Muszę pomówić z Dembińskim — rzekła, układając się do snu w puchy i atłasy. — Dobrze byłoby wywieźć ten szkielet gdzie na południe... Tu tylko kłopot z nim ciągły.
Z tą myślą zasnęła.
XIV.
Już od kilku tygodni mróz ostry trzymał, sanna się ustaliła i święta Bożego Narodzenia nadeszły. Dzień pierwszy świąt, jasny, słoneczny, wywabił całą niemal ludność zarzecką do kościoła w Zambrówce. Droga, przez jezioro utarta, zaroiła się saniami, mknącemi lekko po szklistej, zamarzłej tafli. Tylko pałac stał dziwnie cichy.
Do sypialni Janiny przez spuszczone zasłony wkradły się wesołe promienie zimowego słońca. Nie rozjaśniły one jednak twarzy osób, zebranych w pokoju chorej.
Janina spała spokojnie. Widziadła, które ją w ciągu dwumiesięcznej blizko choroby nękały, znikły nareszcie; nie zrywała się już, nie uciekała przed marami wyobraźni.
Wpatrzony z natężeniem w oblicze śpiącej, stał u wezgłowia doktor Dembiński. Myśl jego pracowała widocznie.
Od ilu to dni on tak patrzał na nią i co w ciągu tych dni wycierpiał!
Kiedy ów szaleniec bezwładne ciało dziewczyny oddał chłodnej fali, Dembiński rzucił się w wodę i kosztem własnego życia uratował Janinę.
Od tej chwili nie odzyskała przytomności. Zapalenie mózgu i gorączka nerwowa pochwyciły w swe szpony młode dziewczę. Tej nocy tylko jeden Dembiński nie stracił krwi zimnej ani na chwilę. Potrafił opanować zmęczenie fizyczne i niepokój, szarpiący nim tak gwałtownie, że pasować się musiał z sobą, aby krzykiem nie ulżyć męczarni serca.
— Synu mój! pamiętaj, że ciebie jednego tylko mam na świecie — powiedziała mu matka, gdy nazajutrz po wypadku zjawił się przed nią, raczej do mary, niżeli do żyjącego człowieka podobny.
On uczuł mocniejszą niż kiedykolwiek potrzebę złożenia z dziecięcą ufnością, skołatanej swej głowy na piersi matczynej. Ona odgadła i przeczuła wszystko. Pogładziła miękką dłonią jego czoło, szepcząc:
— Bóg miłosierdzia pełen! Będę się za nią modliła, Edwardzie, a ty pamiętaj o swoich obowiązkach. Słabi jedynie upadają pod brzemieniem bólu...
— Ona umrze, matko! — rzekł z boleścią. — O, matko! com ja wycierpiał!
Była to ostatnia chwila słabości.
— Muszę jechać tam — rzekł, zrywając się. — Telegrafowałem już do Warszawy po kolegę, który mnie przy szpitalu zastąpi...
Dembińska położyła mu dłoń na rozpalonem czole.
— Zabierz mnie z sobą — rzekła. — Wobec nieszczęścia przydam się w Zarzeczu. I tak potrzebowalibyście kogoś... Nie pozwolę czuwać nad nią obcej, a swoi potraciliby pewno głowy.
Raz jeszcze pochylił się do kolan matki.
— Droga ty moja matuś! — szepnął, przeniknięty wzruszeniem. — Wlewasz mi w duszę spokój i nadzieję...
I od dnia tego przy łóżku walczącej ze śmiercią Janiny zasiadła cicha, troskliwa staruszka, baczna na wszystko, nie poddająca się zmęczeniu.
Pani Helena, skamieniała w swej boleści, niezdolną była do zajęcia się czemkolwiek. Cios uderzył tak nagle i w taki niezwykły, okrutny sposób, że daremnie usiłowała pokonać osłabienie.
Amelka ze strasznego wstrząśnienia ochłonęła najpierwsza. Z zapadłemi oczyma przesuwała się po pokoju chorej, jak cień, pomagając Dembińskiej, zawsze czujna, chwytająca z ust lekarzy polecenia i wypełniająca je najściślej.
Dni mijały powolnie, jak zwykle w chwilach choroby i cierpienia. Nad gorączkującą w malignie Janiną śmierć krążyła. Dembiński nawet zaczął tracić nadzieję. Rachowano już tylko na siły młode i oczekiwano przesilenia. Niepokojące uczucie nawet na twarzy wielce dbałego o siebie pana Klemensa odbiło się przygnębieniem.
Jasny dzień świąteczny napełnił serca otuchą. Gorączka ustąpiła, przyszedł sen spokojny, pokrzepiający. Dembiński wiedział, że chwila obecna wyrzecze jeżeli już nie o życiu ukochanej jego, to przynajmniej o równowadze umysłu, o którą się trwożył.
Godziny upływały, krótki dzień zimowy chylił się ku końcowi. Niebo płonęło purpurowo złocistym ogniem, różowawy odcień przybrały ośnieżone szczyty gór za rzeką. Stada wron i kawek zapadały nad jeziorem, lub wzbijały się w górę, przyćmiewając chwilowo świetne barwy zachodzącego słońca.
Amelka z oczyma w niebo utkwionemi stała przy oknie, niemej modlitwie oddana. Była to prośba bez słów, cichy jęk zrozpaczonej duszy. Przenikała ją obawa jakiegoś nieszczęścia; zdawało jej się, że tchnie niem powietrze, które wciągała w pierś ścieśnioną.
Dembińska zbliżyła, się do niej. Zatrwożył ją wyraz twarzy dziewczęcia.
— Dziecię drogie! — szepnęła — miejmy nadzieję i ufność w Bogu. Powinnaś swojej matce nieszczęśliwej dodawać męstwa...
Poprowadziła ją przemocą prawie do kanapki, w zacisznym kąciku umieszczonej.
— Siądź tu, kochanie! — prosiła. — Jesteś blada i wyczerpana...
Amelka opierała się... Tak niedawno jeszcze było to ulubione do gawędek z siostrą miejsce i tego wieczora właśnie po raz ostatni rozmawiały z sobą. Ciche łkanie, którego nie potrafiła stłumić, wydobyło się z jej piersi.
Dembińska wzięła ją w objęcia. O! czyż i ona nie miała w życiu takich ciężkich godzin oczekiwania i niepewności! Więc głosem cichym, łagodnym, opowiadała Amelce o ciosach, jakie ją samą spotykały w życiu, a które przecież przeżyła.
— Wszyscy cierpimy, dziecię drogie! — dodała w końcu, bezwiednie kierując wzrok w stronę zapatrzonego w chorą Edwarda.
Amelka podążyła za nią wzrokiem. Uderzyło ją coś niezwykłego w twarzy Dembińskiego, coś, czego dotąd nie zauważyła. Wpatrywała się więc w niego z gorzką jakąś ciekawością, i coraz głębiej sięgając mu do duszy, poznawała jego tajemnice. Jakież straszne odkrycie! Teraz dopiero przyszła do świadomości, że mu oddała serce, i doznała zarazem takiego uczucia, jak gdyby traciła wszystko, co miało ją wzmocnić i podtrzymać w chwili spodziewanego nieszczęścia.
Zapomniała o siedzącej obok Dembińskiej i twarz w dłoniach ukryła, — a kiedy je odjęła po krótkiej z sobą walce, nie było łez na jej obliczu, tylko wyraz rezygnacyi.
Wtem Janina poruszyła się... Blade usta drgnęły.
— Mamo! — wyszeptała cicho — Amelciu!
Dembiński, hamując w sobie radość i obawę, pochylił się nad chorą.
— Panno Janino! — wyszeptał.
Wielkie, ciemne oczy rozwarły się powoli, wpół zdziwione, wpół senne.
— Co to? — pyta z wysileniem — co się ze mną stało?
I zaraz potem zmęczona przymyka znów powieki; długie cienie rzęs kładą się na jej policzkach przejrzyście białych.
Ocalona, uratowana! Zapomniała nareszcie o strasznych widziadłach, przed któremi wciąż uciekać chciała. Po raz pierwszy dzisiaj zapragnęła zobaczyć matkę i Amelkę, oczy jej patrzały przytomnie i spokojnie...
W godzinę potem rodzina cała zebrała się przy łóżku Janiny. Milczenie ogólne przerywały tylko westchnienia ulgi niewysłowionej.
Od dnia tego rozpoczął się powrót do zdrowia. Twarzyczka Jani zwolna zaczęła się wypełniać i tracić bladość, pod oczyma znikały ciemne koła, coraz częściej uśmiech zjawiał się na ustach.
Pewnego wieczora zamieć straszna szalała na dworze i Dembiński z matką pozostał na noc w Zarzeczu. Stało się to na wyraźną prośbę Janiny, której żądaniu nikt się teraz oprzeć nie śmiał. Dembińska, nacieszywszy się zdrowym wyglądem chorej, odeszła na pogawędkę do pani Heleny, Edward zaś pozostał w pokoju Janiny, przyrządzając lekarstwo.
Grymasiła dziś trochę. Oburzała się na despotyzm lekarza, który jej wstać nie pozwalał, odsuwała z niechęcią krople, skarżąc się na ich gorycz. Dembiński uśmiechał się pobłażliwie, ale nie ustępował.
— Przeczytam za to pani coś pięknego — mówił, wlewając jej w usta lekarstwo. — Trzeba zresztą samej starać się o to, aby rychło być zdrową...
Janina spojrzała na niego z wdzięcznością.
— Prawda! — szepnęła — choćby przez wzgląd na pana... Zbyt wiele czasu i starań poświęcasz mi, doktorze...
On nic nie odrzekł, tylko rękę jej podjął i do ust swoich na jedno mgnienie oka przycisnął.
Trwało to tak krótko, że dziewczyna prawie niedowierzała sobie, czyli to było faktem spełnionym, czy grą jej wyobraźni. To jednakże odczuwała najwyraźniej, że błogie ciepło przeniknęło ją i pod wpływem tego uczucia przymknęła oczy w rozmarzeniu.
Z gabineciku jej, oddzielonego od sypialni podniesioną portyerą, widać było profil Amelki, siedzącej przy fortepianie — Janina bowiem zatęskniła do muzyki; dźwięki preludyum Chopina przemawiały teraz do jej duszy o wiele zrozumialej, niżeli dotychczas.
Dembiński nie przerywał jej zadumy. Siedząc opodal łóżka, wpatrywał się w drobną twarzyczkę, która w obramowaniu białego czepeczka przypominała twarz dziecka. W oczach jego promieniała głębia uczucia, zachwyt mało nawet usprawiedliwiony, bo Janina pod wpływem choroby zmieniła się dużo — rysy zaostrzyły się, świeżość cery zniknęła; oczy tylko, chociaż dawnego ognia pozbawione, piękniejsze się stały. Dembińskiemu, odkiedy uratował podwójnie jej życie, ta szczupła, wyniszczona chorobą, dziewczyna stokroć była droższą. Zdawało mu się, że jest już jego wyłączną własnością, i nie pozwoliłby wydrzeć jej sobie. Uprzytomniał w pamięci swojej pełną grozy chwilę, gdy trzymając ją w objęciu, toczył zaciekłą walkę i z wodą i z obłąkanym. Czyż odtąd nie należeli już do siebie? czyż ich istnienia nie związały się tak silnie, że już teraz żadna siła rozerwaćby ich nie powinna? Tak się cały myślom oddał, wzrok w dal utkwiwszy, że nie zauważył, iż Janina bystro się weń wpatruje.
— Powiedz mi, doktorze — ozwała się, przerywając ciszę, — co się stało ze mną owego wieczora, kiedyśmy to posprzeczali się z sobą?... Pamięta pan? Nie mogę zdać sobie jeszcze z tego sprawy dokładnie, ale przypomina mi się coś niezwykłego, tak dziwnego, że wprost wstydzę się mówić o tem...
— Więc nie myśl pani o tem i nie wysilaj się — szepnął.
Łudził się dotąd, że długa choroba zatarła w jej pamięci okropne szczegóły, i pragnął, aby tak było...
Janina nie ustępowała.
— Muszę sobie przypomnieć... — powtarzała z uporem — muszę!... I to nawet jest dziwnem, że nikt ze mną mówić o tem nie chce...
Umilkła, skupiając myśli. Dembiński patrzył na nią z niepokojem.
Po chwili zaczęła szeptać jakby do siebie:
— Przypominam sobie wyraźnie, żeśmy długo rozmawiały z Amelką, żem potem wybiegła do Nie podejrzewając niczego, z gorącem współczuciem opowiadać zaczął o doli sierocej pani Orzelińskiej, o zawikłanych jej interesach, wreszcie o dzieciach, do których się przywiązał...
— Dziwnej mocy kobieta! — rzekł w końcu. — Nie pojmuję doprawdy, skąd czerpie siły do nieustannej walki...
— Wyjątkowa jakaś istota! — szeptała Janina, przymykając oczy, jakby znużona.
Dembiński spojrzał na nią zadziwiony. W tej chwili przypomniała mu żywo dawną ową, kapryśną i zagadkową a dumną pannę, której poglądy martwiły go szczerze.
— Istotnie, pani Orzelińska nie należy do kobiet powszednich... — ozwał się poważnie. — Jest zacną i poczciwą matką, jak była zacną i poczciwą żoną. Matka moja wiele ma dla niej uznania i sympatyi...
Janina milczała. Dembiński pomyślał, że zasnęła. Podniósł się cicho i chciał odejść, lecz przeszkodziła mu Anielka. Skończyła grać i stanęła teraz przy łóżku siostry, prosząc Dembińskiego, aby pozostał jeszcze.
— Wieczór wyjątkowo smutny... — mówiła. — Taka brzydka zamieć, że świata Bożego nie widać...
Doktor z wdzięcznością spojrzał na nią i dziś po raz pierwszy zauważył zmianę w jej twarzy.
Mimo wysiłku woli, Amelka nie zdołała dotąd opanować swego zawodu i bólu. Może pozbędzie się kiedyś cierpień swoich i tęsknoty, lecz tymczasem cała jej istota uległa jak gdyby przeobrażeniu. Twarz nabrała chłodnego, surowego wyrazu,
delikatne, łagodne linie zaostrzyły się... Było w niej coś uroczystego, lecz i coś bardzo smutnego. Uczuła się chwilowo przygniecioną, ogarnęła ją niechęć do życia; pewną jednak była, że się otrząśnie z tej słabości. Wobec trwogi o Janinę nikt dotąd na nią nie zwracał uwagi. To ją uszczęśliwiało.
Janina, posłyszawszy głos siostry, poruszyła się żywo.
— Siądź przy mnie, Anielko!... — zawołała, chwytając jej rękę. — Stęskniłam się do ciebie! Wprawdzie pan doktor opowiadał mi o doskonałości pani Orzelińskiej, ale wyznaję szczerze, żem się nudziła i ledwom nie usnęła...
Roześmiała się, nadstawiając Amelce policzek do pocałowania.
Dembiński spojrzał na nią bacznie. We wzroku jego była już tylko troskliwość lekarska i pewne zaniepokojenie. Coś podrażniło, coś dotknęło osłabioną jeszcze dziewczynę. Ale co? Zamyślił się nad tem i nie słyszał prawie, o czem siostry szczebiotały pomiędzy sobą; ocknął się dopiero, gdy Amelka wymówiła jego imię.
— Zaciągnęłaś względem pana Edwarda dług wdzięczności, Janiu... — mówiła z przejęciem. — Tak jak i my wszyscy zresztą... Z czasem, gdy się dowiesz, co dla ciebie uczynił...
— Panno Amelio! — przerwał Dembiński — nie mów pani o tem; proszę, błagam!
Janina poruszyła się niecierpliwie.
— Piękne czyny nie potrzebują nagrody... — odezwała się żartobliwie.
Dembiński spojrzał z wyrzutem na Amelkę.
— Nie mówi się o wdzięczności, gdzie jest obowiązek — rzekł. — Ot, lepiej niech nam pani powie, czemu pani taka zmieniona, panno Amelio? Wygląda pani gorzej niżeli podczas choroby siostry... Wszak pacyentka nasza szybko się poprawia...
— I po dawnemu kaprysić zaczyna... — uśmiechnęła się z przymusem Amelka.
Po raz pierwszy w życiu uczuła żal do Janiny. Ach! jak onaby rada spokój i szczęście Dembińskiemu zapewnić! Niecierpliwiło ją to, że nie może wprost powiedzieć Janinie: „Edward, ratując ciebie, poświęcał swoje życie... Kocha cię!..."
— Podczas choroby twej, Janiu — odezwała się po chwili, — pan Edward i jego matka nie odstępowali nas. Przywykłam już jak brata go uważać...
A gdy Dembiński chciał jej przerwać, dodała prosząco:
— Proszę się nie gniewać. Ta mała kapryśnica powinna wiedzieć, coś pan dla niej uczynił... Żałuję, że nie jest jeszcze dość mocną, aby wszystkich szczegółów wysłuchać mogła.
— Wyobrażam sobie, że nie są zbyt zajmujące... — szepnęła Janina z niechęcią i ukryła twarz w poduszce.
Amelka powstała, by przyćmić zbyt jaskrawe światło lampy, gdy wtem tłumione łkanie obiło się o jej uszy.
— Janiu! — spytała, podbiegając szybko — co się stało?
Dembiński zerwał się zaniepokojony.
— Panna Jania rozkaprysiła się na dobre... — rzekł, siląc się na spokój. — Zdaje mi się, że to obecność moja przyczynia się do tego... Uciekam zatem!
— Cóż znowu, doktorze! — oburzyła się Amelka. — To są jeszcze chorobliwe wybryki, rozdrażnienie, które przychodzi szybko i równie szybko mija...
— Wiem o tem! — odparł, uśmiechając się pobłażliwie. — Powiedziałem przed chwilą pannie Janinie, że do pewnego czasu wszyscy jesteśmy jej niewolnikami... Tylko że moja obecność przypomina mikstury, niesmaczne, gorzkie, więc w pokoju chorej nie może być pożądaną.
Skłonił się i wyszedł. Za drzwiami dopiero odetchnął głęboko i czoło mu się zachmurzyło. Zdawało mu się, że ukochana dziewczyna czuje do niego wstręt, którego ani czas, ani przywiązanie pokonać nie zdołają.
Janina po jego odejściu wybuchnęła z goryczą:
— Niemały ciężar dźwigać mi każecie... Czuć się wiecznie skrępowaną jakiemś uczuciem wdzięczności względem kogoś... Arcy przyjemna rzecz! Doprawdy, byłabym stokroć wolała, aby ten szlachetny doktor nie był się poświęcał dla mnie...
— Janiu! co ty mówisz? — przerwała jej z oburzeniem Amelka.
Janina nie ustępowała. Gniew jej przeszedł wkrótce w rozżalenie. Skarżyła się Amelce, że jej teraz życie zbrzydnie, bo wciąż przypominać sobie będzie, że je komuś zawdzięcza. Zapewniała, że znienawidzi Dembińskiego... i on, chyba dlatego, aby dumę jej ukarać, tak się nią, troskliwie zajmował.
— Chcę wrócić do Warszawy — mówiła podrażniona. — I tak, gdyby nie moja choroba, rodzice byliby dawno wyjechali. Tam prędzej siły odzyskam. Sprzykrzyła mi się ta niewola!
Łzy pojawiły się znowu w jej oczach, więc Amelka strwożona obiecała pomówić z rodzicami.
Ciężko jej było dawać obietnicę, która, pewną była, Dembińskiemu sprawi boleść.
Gdy się razem przy kolacyi znaleźli i spojrzała w jego bladą, zmęczoną twarz, postanowiła bądźcobądź, odwieść Janinę od opuszczenia Zarzecza.
Dembiński cierpiał istotnie. Ostatnie wypadki wykoleiły go ze zwykłej równowagi. A teraz jeszcze ta niechęć Janiny!... Sen uciekał od niego... zapaliwszy więc papierosa, wyszedł do parku, chcąc przetrawić ból i zapanować nad rozdrażnieniem.
— Ukochałem ją tak, jak chyba tylko raz w życiu ukochać można — powiedział sobie i jednocześnie pomyślał, że większym jest szaleńcem niżeli obłąkany, który dobrowolnie znalazł śmierć w jeziorze.
Błądząc między drzewami, znalazł się nad brzegiem jeziora. Noc była ciemna, bezksiężycowa; jezioro, skute w pancerz lodowy, nie groziło niebezpieczeństwem.
Wspomnienie zniweczyło żal do Janiny. Czyż niedość dla niego, że ona żyje? Powinien stłumić w sobie tę miłość. Nie należy zapominać, że życie to tylko jeden wielki obowiązek.
Z ciężkiem jednak sercem powracał nazajutrz do domu. Widziała jego cierpienie matka, ale nie pytała o nic...
— Niech się ból przetrawi... — szeptała do siebie. — Będzie cierpiał, lecz się nie ugnie...
XV.
— Jadę do Zambrówki, Heleniu! — rzekł w kilka dni potem pan Klemens, zajadając z apetytem śniadanie. — Ostatnie wypadki zanadto czas mój absorbowały. Wszelkie kombinacye i interesa ustąpiły wobec trwogi o naszą pieszczochę. Z duszym rad, że się to przecie skończyło. Muszę do zajęć biurowych powracać, przedtem atoli chcę się szczegółowo w interesach zambrowskich rozpatrzyć. Mógłby mi kto taki porządny kąsek sprzątnąć...
— Więc wciąż trwasz w zamiarze nabycia Zambrówki? — spytała pani Helena.
— Czyż ja kiedykolwiek pozbywam się raz powziętych planów? — odparł z fanfaronadą. — Jak ty mnie jeszcze nie znasz, duszeczko!
Ukrajał kawał szynki i, delektując się nią, mówił dalej:
— Do interesów potrzeba mieć dar. Tuszę, że go posiadam... Udawało mi się zwykle każde przedsięwzięcie; wiesz o tem najlepiej...
— Mój drogi Klemensie, zrozumiejże nareszcie, o co mi chodzi... — podjęła odważnie pani Helena. — Wszak mówiliśmy już o tem? Pamiętasz?
Małżonek otarł usta serwetą, z systematycznością dobrze wychowanego człowieka; pogładził faworyty, obejrzał ręce i, jak gdyby nie słyszał słów żony, skupiony w sobie, zaczął mówić powoli i z namysłem:
— O ile mi się zdaje, Zambrówka znajduje się obecnie w tem położeniu, że naprężona jej sytuacya wszelkich korzyści i ułatwień spodziewać się każe.
— Jak ty możesz tak mówić, Klemensie! — zawołała pani Helena. — Czyż nam wolno z takich smutnych okoliczności korzystać?
— Tak się zwykle dzieje, duszeczko! — odparł. — Jest to jedyna możliwa droga szybkiego wzbogacenia się... Głupcy upadają, mądrzejsi na tych ruinach się wznoszą.
— Ale zawsze kosztem ofiar z jednej strony... — szepnęła pani Helena.
Pan Klemens udał, że uwagi tej nie słyszy.
— Obowiązkiem jest uczciwego ojca rodziny nie pomijać sposobności przysporzenia dzieciom fortuny... — rzekł dobitnie. — Niechże moja egzaltowana żoneczka nie zapomina, że kupiłem Zarzecze dla zadowolenia jej estetycznych gustów... — Zambrówka dopiero pogodzi nas ze stroną praktyczną. Jaka tam ziemia, jakie łąki! Będzie to jeden z najkorzystniejszych interesów, jaki mógłbym zrobić kiedykolwiek w życiu. Żyjemy po magnacku, żoneczko; stosunki nasze rozszerzają się, potrzeby rosną...
— Któż tego pragnie? — spytała pani Helena.
Pan Klemens powstał i w całej okazałości stanął przed żoną.
— Ja, duszko! — rzekł z pychą. — Znasz mnie chyba, że nie należę do rzędu półgłówków, którzy patrzą obojętnie, jak używają inni...
Zadzwonił na lokaja i kazał zaprzęgać konie, poczem ucałowawszy ręce żony, opuścił pokój.
W kwadrans potem sanki stały przed gankiem. Raźne siwki wyrzucały śnieg kopytami. Pan Klemens wbiegł na chwilę do sypialni Janiny.
— Przyszedłem pożegnać cię, dzieweczko — rzekł pieszczotliwie. — Jadę do Zambrówki.
Janina drgnęła.
— Do Zambrówki? Po co, ojczulku? Uśmiechnął się filuternie.
— Zaokrąglić sumkę posagową dla mojej niegrzecznej córeczki — odparł, żartując.
— Nie rozumiem, ojcze!
— Zrozumiesz wkrótce, ale teraz nie zatrzymuj mnie, kochanie. Konie się niecierpliwią...
Pożegnał córkę i wyszedł. Janina posłała po Amelkę.
— Amelciu! — wołała niecierpliwie, zobaczywszy wchodzącą siostrę — po co ojciec pojechał do Zambrówki?
Amelka, która słyszała rozmowę rodziców, zarumieniła się gwałtownie.
— Prawdopodobnie zwyczajna wizyta sąsiedzka... — rzekła wymijająco. — Wiesz przecie, że i mama wybierała się do pani Orzelińskiej w odwiedziny.
Janina nerwowym ruchem miętosiła w palcach kartki trzymanej w ręku książki.
— Nie wiem doprawdy, co wam wszystkim z tą Orzelińską do głowy przyszło... — szeptała. — Wciąż mi się to nazwisko o uszy obija... Radzibyście się, widzę, całym światem zajmować.
— Nieszczęśliwa jest i opuszczona... Czy to nie dosyć? — odparła Amelka.
Tymczasem sanki Krasnohorskiego mknęły szybko w stronę Zambrówki. Twarz jego promieniała zadowoleniem. Był już spokojny o Janinę i rad, że do zwykłych zajęć powróci. A przytem ta Zambrówka! Interes świetny, który mu sam w ręce wpada. Wdowę byle czem zaspokoić można i w dodatku bez wyrzutów sumienia. Mają skorzystać inni, toć lepiej, że on skorzysta...
Na tych rozmyślaniach droga szybko mu zbiegła. Ani się spostrzegł, gdy konie zatrzymały się przed pałacem w Zambrówce.
Na tle zimowego krajobrazu, gdy zbrakło osłaniającej go zieleni, pałac wyglądał jak ostateczna ruina.
Pan Klemens w przedpokoju oddał futro zaspanemu wyrostkowi i zapytał o panią.
— Pani dziedziczka jest na pokojach — odparł z głupowatą miną chłopak. — Niech jaśnie pan ot w te drzwi prościuteńko... Pani tam się z Abramkiem rachuje, bo pono owce od nas kupił...
Istotnie z głębi domu dochodziły podniesione głosy, coś jak sprzeczka, w której ochrypły głos męski górował nad łagodnym kobiecym.
Chłopiec, powiesiwszy futro, już się o gościa nie troszczył i pomknął na ganek zobaczyć piękny zaprząg.
Pan Klemens, nieco stropiony, obejrzał się. Nie było nikogo, ktoby przybycie jego pani domu oznajmił. Musiał tedy sam się meldować.
Z pierwszego pokoju, do którego wszedł, widać było siedzącą w następnym Orzelińską, do drzwi odwróconą — i zgarbioną postać Abramka, stojącego przed nią. Pokój był niewielki i skromne miał sprzęty; biureczko jeno misternie rzeźbione, a nad niem portret nieboszczyka Orzelińskiego, naturalnej wielkości, w grubo złoconych ramach, o lepszej przeszłości świadczyły. W pokojach chłód panował, bo chociaż w lesie zambrowskim drzewa nie brakło, piece dawno nienaprawiane dymiły i nie udzielały ciepła.
Orzelińską nie słyszała brzęczących u sanek dzwonków i nie zauważyła wchodzącego. Pan Klemens w pierwszym pokoju dyskretnie się zatrzymał.
— Mój Abramku — mówiła Orzelińską, nie ukrywając gniewu, — dziwię się, że ośmielasz się z podobną ceną występować... Trzeba mieć sumienie i nie wyzyskiwać mojego położenia. Wiecie, że podatki opłacić muszę, a nie mając pieniędzy, sprzedaję owce...
Stojący przy drzwiach Krasnohorski zatarł z zadowoleniem ręce.
— Wielmożna pani przekonała się chyba, że Abram Fisz sumienie ma i sumiennie handluje... Gdzie pani kupca na takie chude owce znajdzie? Ja więcej daję, niżeli warte...
— Niech Abramek postąpi cośkolwiek — odezwała się z widoczną przykrością Orzelińską. — Po trzy ruble sztuka, i interes skończony.
prowadziła gościa do salonu, w którym wszystko zostało jak wówczas, gdy młody Wacław Orzeliński młodziutką żonę do niego wprowadził. Pan Klemens ze swobodą światowca osypał panią domu komplimentami, które pozwoliły jej opanować wzruszenie, niespodziewanym jego widokiem wywołane.
— Gdyby nie to, że smutne, ciężkie przebywaliśmy chwile, byłbym dawno do Zambrówki pośpieszył — usprawiedliwiał się uprzejmie. — Wyznaję, żem się niepokoił o panią... Jakże pani sobie radzi? Czy stosunki z chłopami i ze służbą ułożyły się znośniej?
Orzelińska spuściła głowę.
— Nic się nie zmieniło — odparła smutno. — Kto wie, czy nie jest gorzej.
— Opłakane warunki! — narzekał pan Klemens. — Mimowolnie słyszałem urywek rozmowy pani z kupcem... Pani sprzedaje owce? Niechże mi śmiałość moja wybaczoną będzie... ale pragnę być pani użytecznym. Trzeba mi więc, jak księdzu, ze wszystkiego się wyspowiadać...
Uśmiechał się dobrotliwie, ton serdecznej życzliwości słowom swoim nadając, poczem rzekł:
— Kupiec chciał panią oszukać... Rad jestem, żem w czas przybył. Jakie podatki ciążą na Zambrówce? Może się to bez sprzedaży owiec załatwi?
Orzelińska, ujęta jego dobrocią i życzliwem obejściem, wyspowiadała się ze swoich trosk powoli.
Pan Klemens słuchał, kombinował, a im w cięższych warunkach widział wdowę, tem bardziej był pewien siebie.
— Niech pani będzie spokojną — powtarzał, udając głębokie przejęcie się jej dolą. To się wszystko wyrówna, załatwi. Owce ja kupuję; oczywiście w innej cenie niżeli ten oszust, który chciał panią oszukać. Proszę panią, jak o łaskę, co do każdej ważniejszej sprzedaży porozumiewać się ze mną.
Orzelińska nie wiedziała, jak mu dziękować. Nie było jednak radości w jej smutnych oczach. Życie ciążyło na niej brzemieniem, dźwignięcie się jakimkolwiek kosztem uważała już za niemożliwe.
Powiedziała to otwarcie Krasnohorskiemu, lecz ten się oburzył.
— Niech się tylko pani nie poddaje zwątpieniu, niech pani los kapryśny wyzwie do walki... Zobaczymy, kto zwycięży! — mówił. — Oczywiście, gdyby pani zdecydowała się sprzedać Zambrówkę... Ale nie chcę poruszać tego przedmiotu, wiedząc, jak dla pani jest niemiły...
Orzelińska westchnęła.
— Zdaje mi się — odparła, — że musi przyjść do tego. — Jest to bardzo bolesne, ale (obym się myliła!) nieuniknione.
— Więc pani decyduje się? — podchwycił gorączkowo pan Klemens.
— Lękam się, że do tego przyjdzie — odparła. — Chcąc cośkolwiek chociaż uratować... Rządca robi interesa na swoją rękę, inni mu dopomagają... Oddalę tego, następny będzie robił to samo, czując słabą nad sobą władzę... Od propinatora, czy od młynarza, czy od innych, wydobyć należności nie mogę. A to jest przecie dochód stały i gdyby był wypłacany regularnie, mógłby służyć do zaspokojenia podatków lub opłacania rat Towarzystwa...
— Dlaczego pani nie zagrozi im sądami? Najlepsza rzecz! — pouczał Krasnohorski.
— To środek zbyt gwałtowny! — odpowiedziała. — Sprawiłoby mi przykrość mieć do czynienia z sądami i egzekwować ludzi, którzy razem ze mną mieszkają w Zambrówce. Zresztą, jakaby to potem nienawiść wybuchnęła... Mogliby się mścić...
Umilkła. Pan Klemens dosyć się już dowiedział.
— Jakże pani czas przepędza? — zapytał troskliwie. — Zima na wsi taka nudna... Czy ma tu pani sąsiedztwa jakie? Dzieci zdrowe?
— Nie bywam nigdzie... — odpowiedziała, uśmiechając się swobodnie. — Wcale mi do świata nie tęskno... Dzieci przebyły szkarlatynę, lecz, dzięki troskliwości doktora Dembińskiego, już są zdrowe.
Ożywiła się, mówiąc o dzieciach, a pan Klemens, gdy nazwisko Dembińskiego posłyszał, rzekł ze szczerem przejęciem:
— Zacny człowiek, godny człowiek! — Jemu tylko życie naszej najdroższej córki zawdzięczamy.
Uchyliła się na chwilę maska, którą pan Klemens zawsze nosił.
— Wyjątkowo szlachetny — szepnęła z uczuciem Orzelińska. — I ja wiele mam mu do zawdzięczenia.
Spojrzała na zegarek.
— Pan Dembiński przyjeżdża trzy razy tygodniowo uczyć mego chłopca — rzekła. — Prawdopodobnie wkrótce go ujrzymy.
Pan Klemens, zdumiony, bystro spojrzał na nią.
— Czy to być może? — spytał. — Lekarz w roli nauczyciela? Ależ to istotnie poświęcenie...
W oczach Orzelińskiej łzy zabłysły.
— I ja tak to uważam... — szepnęła.
Pan Klemens przyglądał jej się z zajęciem. Orzelińska wydała mu się o wiele młodszą.
— Gdziem ja oczy podział, mówiąc żonie, że ona brzydka — myślał. — Ależ ta kobieta dziś jeszcze głowę zawrócić może każdemu.
— Więc pan Edward bywa częstym u pani gościem? — spytał.
— O, tak! — odparła szczerze. — Mieszkamy blizko, a pani Dembińska stanowi nieledwie jedyne dla mnie towarzystwo kobiece. Od śmierci męża zerwałam wszelkie z sąsiedztwem stosunki.
— To niedobrze! — zauważył pan Klemens. — W przyjacielskiem współczuciu byłaby pani z pewnością znalazła, pociechę i rozrywkę.
Orzelińska uśmiechnęła się smutno.
— Wolałam oszczędzić sobie bolesnego rozczarowania — rzekła, zwracając rozjaśnione oczy w stronę drzwi, które lekko się uchyliły. — Pójdźcie, dzieci! — zawołała.
Chłopiec był dziarski, dziewczynka ujmowała wdziękiem. Przywitały pana Klemensa swobodnie, z wrodzoną już dystynkcyą, której największe nawet ubóstwo zatrzećby nie potrafiło.
— Pojmuję teraz, że nie tęskni pani do zabaw i stosunków z ludźmi rzekł. — Ma pani w domu taką przyjemną rozrywkę, która niejedną przykrą chwilę osłodzi.
— To moja siła, która chroni od rozpaczy i zwątpienia... — szepnęła, gładząc główki dzieci.
Pan Klemes, patrząc na nią, wciąż w myśli powtarzał:
— Jakem ja mógł piękności tej kobiety nie zauważyć!
Na pogawędce godzina zbiegła szybko, i gdy do skromnie lecz elegancko zastawionego podwieczorku zaprosiła go gospodyni domu, zdziwił się, że tak długo się zasiedział.
Pili właśnie kawę, gdy Dembiński nadjechał. Dzieci rzuciły się ku niemu z radością. Orzelińska, witając go, zarumieniła się. Pana Klemensa szczegóły te zaniepokoiły. Zląkł się, czy sumienny Dembiński nie będzie przeszkadzał jego projektom.
Doktor, witając pana Klemensa, najpierw o pacyentkę swoją zapytał.
— Poprawia się... — odparł pan Klemens. — A najlepszym tego dowodem, że jej się gwałtownie zachciało do Warszawy wyjechać. Chce mnie przekonać, że tam prędzej siły odzyska.
Dembiński się zdumiał.
— Panna Janina chce wyjechać? — pyta.
— I to niezwłocznie! — śmiał się p. Klemens. — Kaprys chorobliwy widocznie. Oczywiście pan tylko wyrokować może w tej sprawie...
Dembiński się nachmurzył, a pani Orzelińska zalęknione spojrzenie w twarzy jego utkwiła.
Pan Klemens wkrótce potem mknął na saniach do domu.
— Coś w tem jest — myślał. — Orzelińska się rumieni, Dembiński blednie... Po jakiego licha ten poczciwy Edward zamiary moje plącze... Ta filantropia na każdym kroku figle ludziom płata. Szczególny człowiek! To się na oślep w wodę rzuca, ratując piękną pannę, to dzieci wdowom kształci... Taki już widocznie amator!
To mu jednakże humor popsuło. Późno już było, gdy do Zarzecza powrócił.
— Jaśnie pani jest u młodszej panienki... — zameldował mu służący, gdy go o żonę zapytał.
Tam też pośpieszył.
— Ach, ojczulek! — zawołała Janina, ujrzawszy wchodzącego. — Jak to dobrze, że ojczulek przyjechał! Dzień był taki smutny i nudny...
— Ja się wcale dobrze bawiłem — rzekł pan Klemens, witając żonę i córki. — Wyobraźcie sobie, że ta Orzelińska oczarowała mnie... Zastałem tam Dembińskiego...
Janina poruszyła się niecierpliwie.
— No i co, ojczulku? — pyta żywo.
— Niebywałe historye, moja ciekawa panienko... — odparł żartobliwie pan Klemens. — Twój poważny doktor jest niemniej poważnym bakałarzem u pani Orzelińskiej. Uczy jej dzieciaki! Śliczne dzieciaki!
— Czy to być może? — spytały jednocześnie Amelka i Jania.
Pani Helena ożywiła się. Dembińskiego kochała teraz nie mniej od swoich córek. Pan Klemens musiał opowiadać wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami.
— Coś to tam jest między nimi — zakonkludował wreszcie. — Widziałem to wyraźnie.
Janina zarzuciła ręce na szyję ojca.
— Tateczku... — szeptała pieszczotliwie — kiedy my wyjedziemy? Zarzecze mi tak zbrzydło... Ja tu nigdy zdrową nie będę...
Pan Klemens przytulił ją do siebie.
— Panienka teraz rozkazuje — rzekł. — Ha, cóż robić! Ja się wcale o to nie gniewam, że was będę miał przy sobie, a wracać muszę...
We dwa tygodnie potem Krasnohorscy opuścili Zarzecze.
XVI.
Pani Helena z córkami spędziła rok cały za granicą. Wymagało tego przedewszystkiem zdrowie Janiny, której siły wracały zbyt powolnie, a humor wcale się nie poprawiał. Od powrotu z Zarzecza wciąż była w niezgodzie sama z sobą, a często i z otaczającymi. Ta nerwowość właśnie, którą przebytej chorobie przypisywano, niepokoiła lekarzy tem więcej, że chora poddawała się jej biernie, odsuwając wszelkie rady i pomoc.
O przeszłości starano się nie mówić z nią nigdy; ona przecież powracała wciąż do niej, z mglistych wspomnień wysnuwając wnioski i męcząc rodziców i Amelkę pytaniami.
— Niech zapomni, niech wyjedzie... — powtarzał Dembiński panu Klemensowi, ilekroć ten przyjechał do Zarzecza. — Jak o łaskę najwyższą dla siebie proszę nic nie wspominać pannie Janinie, że brałem udział w ratowaniu jej... Wogóle wszelkie wzmianki o przeszłości powinny być z rozmów usunięte...
Święta Wielkanocne wypadły w tym roku w połowie kwietnia, podczas wyjątkowo suchej i ciepłej pory. Powietrze było pełne woni, w promieniach słońca rozwijały się szybko kwiaty i liście, po ulicach uwijały się dzieciaki z bukiecikami fiołków, narcyzów i konwalii. Tydzień świąteczny zaznaczył się wszędzie ożywionym ruchem. Sprawcą tego wszystkiego było słońce. Wspaniałe a hojne, budziło w duszy każdego wesele i pragnienia, wlewało otuchę i nadzieję.
Prezes Krasnohorski zajmował apartamenta w Alejach Ujazdowskich. Dziewięć pokojów umeblowanych bogato i gustownie, kucharz, lokaje, konie do wyjazdu i wszelkie najdrobniejsze wygody zaspokojone były dzięki ministeryalnej głowie pana Klemensa, który i dom miał urządzony na wielką skalę, i żył po magnacku, budząc podziw i zazdrość ogólną. Skąd na to czerpał środki, było zagadką nawet dla pani Heleny, rozmyślającej nieraz nad tem z trwogą i zdumieniem; ilekroć wszakże potrąciła o ten przedmiot, pan Klemens odpowiadał:
— Wiem, co robię. A ty, duszeczko, wiesz chyba także z doświadczenia, że morałów i pytań nie lubię...
Na kilka dni przed świętami, odmłodzony, rozpromieniony pan Klemens witał żonę i córki po roku niebytności ich w kraju. I pani Helena i dziewczęta powracały z radością. Czas zatarł powoli przebyte troski i wrażenia, na twarzach dziewcząt kwitnęły znowu rumieńce świeżości i zdrowia. A jednakże zmieniły się obie widocznie.
Amelka przypominała piękny posąg. Zniknęła słodycz, jaka dawniej zdobiła jej rysy, oczy patrzyły spokojnie, ale obojętnie, jak gdyby nie spodziewała się już niczego i dobrowolnie, świadomie usuwała się od szczęścia osobistego. W obejściu jej zapanowała dziwna powściągliwość; mówiła mało, ożywiała się rzadko. Przyglądano się jej z uwielbieniem, bo istotnie urodę posiadała niezwykłą, lecz po cichu mówiono: „Dumna jest, pyszna! Podobna do ojca, który rad zawsze nad drugich się wynosi..."
— Jak się też Amelka zmieniła... — skarżyła się nieraz pani Helena przed mężem. — Janię tłómaczy choroba, ale Mela?...
Pan Klemens niedowierzająco się uśmiechał.
— Zdaje ci się, duszko — odpowiadał. — A zresztą, gdyby nawet tak było, to powiem ci, że naszym dzieweczkom bardzo z tą zmianą do twarzy.
Duma jego była zadowoloną. Panny Krasnohorskie podobały się ogólnie, a że tam matce coś się zdawało... Matki zazwyczaj zbytnią troskliwością grzeszą...
W wyśmienitym humorze, bo to i Malska, zostawiwszy męża w Meranie, zjechała do Warszawy, zawsze piękna i na prezesa łaskawa, i Zambrówka ledwo dyszała, pan Klemens powitał żonę i córki, nie szczędząc objawów czułości.
— Jakżem rad, że mam was wreszcie przy sobie... — powtarzał co chwila, bacznem okiem obejmując postacie córek. — Ślicznie wyglądacie!... A ile zainteresowania budzicie w naszych kółkach towarzyskich!... Pani Malska, mówiąc nawiasem, piękniejsza niż kiedykolwiek, pociesza się zawczasu, żeście zbyt delikatne, eteryczne i dlatego jej nie zdetronizujecie... Tymczasem pieszczotki moje od najpiękniejszych róż krasy zapożyczyły.
Janina krótkie spojrzenie rzuciła na ojca. Twarz pani Heleny pokryła się rumieńcem. Wspomnienie Malskiej zabrzmiało jak dysonans w ogólnej harmonii.
— Czy Brunon odwiedzał was w Rzymie? — spytał po chwili pan Klemens. — Przypuszczałem, że powróci razem z wami...
— Cóż znowu! — odparła z niechęcią pani Helena. — Miałam nawet żal do ciebie, Klemensie, żeś mu miejsce naszego pobytu wyjawił...
— Czyż był zbyt natrętnym?
— Hrabia jest dobrze wychowanym człowiekiem, więc o natręctwie mowy być nie może... — mówiła pani Helena, — ale mi przykro, że się łudzi.
Pan Klemens uśmiechnął się filuternie.
— Taki konkurent, jak hrabia, nie szkodzi... — odezwał się. — A że się ludzi, to jego rzecz!
Pani Helena spuściła głowę. Anielka o Zarzecze spytała.
— Co się dzieje z moją szkołą, ojczulku?
— To ci najlepiej Dembiński opowie... — odparł. — Dzielnego egzekutora zostawiłaś w Zarzeczu. Ma on tam wprawdzie ciągłe utarczki z chłopami, ale swoje robi.
Janina przytuliła się do ramienia ojca.
— A co więcej słychać w Zarzeczu?
— Co więcej? — powtórzył. — Nie wiem doprawdy. Wpadam tam zwykle na krótko... Oczywiście staruszeczka Dembińska wypytuje się zawsze o ciebie, a Edward wiecznie jest zaniepokojony, czy zachowujesz się według jego i innych lekarzy wskazówek. Zdaje mu się, że wszystkie choroby, jakie trapią ludzkość, mogą sobie w organizmie twoim obrać siedlisko, jeżeli nie będziesz się starała dbać o siebie... Ale po co ja o tem mówię wobec rumianej buzi!
Od dnia powrotu pań pałacyk Krasnohorskich zawrzał życiem. „Święcone" urządzono z przepychem. Pan Klemens pieniędzy nie żałował, powtarzając żonie, iż nie należy zapominać jej o tem, że córki dorosłe na wydaniu mają. Zastawiał się troskliwością ojcowską, jak parawanem, i męczył żonę i córki drobiazgowością nawet w szczegółach tualety.
— W jakich kostiumach kwestować będziecie? — pytał. — Pamiętajcie, że to wasz pierwszy występ!
— Występ, w kościele? — zauważyła zdumiona Janina. — Co też ojczulek mówi!...
Roześmiała się szczerze, pewną będąc, że ojciec się pomylił.
Ale pan Klemens wziął rzecz poważnie.
— Stanowisko wasze i uroda wszędzie zwracają uwagę... — rzekł. — Przy waszym stoliku zasiądzie przecież hrabina O. i książę Y. Postarałem się o to, abyście się w odpowiedniem towarzystwie znalazły...
Janina skrzywiła usta.
— Czy nie mogłabym usunąć się od tej ceremonii, ojcze? — spytała.
— Co też ty mówisz! — oburzył się pan Klemens. — Dzienniki ogłosiły już wasze nazwiska, a zresztą cel filantropijny... Nie utrudzi cię chyba, Janiu, spędzenie kilku godzin w kościele?
— Owszem, ojczulku! Będzie się siedziało, jak gdyby na cenzurowanym. Tłumy będą się przyglądały nam i naszym tualetom i za to widowisko rzucą coś dla ubogich... Ależ to więcej niż śmieszne!...
Pan Klemens niechętnie wzruszył ramionami.
— Wpadasz w swój zwykły, oratorski zapał! — zauważył. — Bynajmniej nie przeczę, że utytułowane nazwiska i piękne twarzyczki kwestarek są dla wielu przynętą. Ale cóż w tem złego? Powiem nawet, że jest to bardzo dobrze pomyślane. Gdyby przy stolikach zasiadły ubogie lub brzydkie kobiety, nikt z naszej złotej młodzieży do kosciołaby nie zajrzał... Tymczasem wobec was niejeden z paniczyków wstydziłby się wystąpić z małym datkiem, lub nie pokazać się w kościele, skoro wie o tem, że go zauważycie. Pożyczy bodaj, byleby ofiarę złożyć.
— To wcale niepięknie, ojczulku! — rzekła Janina. — Nie znoszę przymusu i radabym zostać w domu.
Pan Klemens rozgniewał się nie na żarty.
— Nie kapryś, Janiu! — odezwał się z niechęcią. — Zważ, jak. mało jeszcze jesteście znane w naszym świecie; ciekawość sprowadzi wszystkich moich znajomych do kościoła, a na tem biedni zarobią. W zamian ofiarujesz im uśmiech, który nic nie kosztuje.
— O! wcale tego nie potrafię, ojcze! — przerwała żywo Janina. — Niech ojczulek będzie łaskaw zamiast mojego udziału w kweście ofiarować sto rubli na ubogich.
Pani Helena, w milczeniu dotąd słuchająca rozmowy, odezwała się także:
— Jania jest jeszcze podróżą zmęczona. W kościele chłód panuje, a kilkugodzinne siedzenie jest męczące...
Pan Klemens, lubo zirytowany, ustąpić musiał.
— Pozwalasz Jani nadto rządzić się kaprysami... — rzekł do żony z urazą.
— Pomówimy o tem później... — odparła. Janina, zostawszy sama, oddała się myślom.
Po powrocie do kraju trudno jej było wyrwać się z koła rozbudzonych wspomnień. Serce miała przepełnione goryczą. Przeświadczenie, że Edward kochał Orzelińską, a jednocześnie udawał, że ją kocha, oburzało ją i upokarzało.
— Mężczyźni nie są zdolni do wielkiej, prawdziwej miłości... — mówiła i gniewała się, gdy siostra poglądów jej nie podzielała. Sprawcę swoich cierpień pragnęła zobaczyć jak najrychlej i odwzajemnić się dumą, szyderswem, ośmieszeniem jego ideałów, którym przeniewierzyłby się z pewnością dla ułudnego spojrzenia kobiety. Z niecierpliwością oczekiwała miesięcy letnich, aby wreszcie znaleźć się w Zarzeczu. Sama nie zdawała sobie sprawy, czy ją pociąga tam tęsknota, czy nienawiść.
— Więc ja istotnie tak gorąco przywiązałam się do niego? — powtarzała sobie i teraz. — Muszę się wyleczyć!... — zawołała, zrywając się z kanapki. — Muszę. To chwilowe obłąkanie przeminie wkrótce... Niechby już raz ożenił się ze swoją Orzelińską!...
Gorączkowo przebiegała pokoje, szukając rozrywki dla zmęczonego umysłu. Z początku bezmyślnie, potem z uwagą zaczęła przyglądać się otaczającym ją przedmiotom. Jak tu wszystko było gustowne i wspaniałe! Obrazy nowoczesnych malarzy, rzeźby, gobeliny, meble stylowe, zbiór sztychów, rzadkie rośliny — wszystko to zgromadzone było i rozmieszczone umiejętnie. Podczas pobytu żony i córek za granicą pan Klemens zmienił lokal i całe prawie urządzenie domu. Pani Helena przyjęła to westchnieniem, córki obojętnie, co niemal do rozpaczy doprowadzało prezesa. On przecie czuł się przepychem tym olśniony.
Przy łagodnem świetle jasnego dnia wiosennego Janina z dumą rozglądała się wokoło. Duma ta nie wyłączała jednak zdumienia. To, co widzi przed sobą, dużo kosztować musiało... A przecież rodzice nie byli tak bardzo bogaci... Razu pewnego nawet wpadły jej w ucho przypadkiem zasłyszane w towarzystwie słowa: „Największym wdziękiem panien Krasnohorskich jest ich uroda, bo posag, przy szalonych ekspensach prezesa, to rzecz nader problematyczna." — Rozmyślania jej przerwała wchodząca pokojówka Józia. Dźwigając w rękach bukiet fiołków, uśmiechała się filuternie.
— Z Zarzecza, panieneczko! — zawołała zaraz ode drzwi. — Już nie wiem, jak je tam wiózł ogrodnik, bo wcale nie zwiędły i nie pogniotły się w drodze. To pan Dembiński przysłał, proszę panienki.
Janina z uczuciem ledwo stłumionej radości wyciągnęła rękę po kwiaty.
— Ach, jakie wonne, jakie śliczne! — rozkoszowała się, wsuwając nosek pomiędzy fiołki. — Skądże ci znowu ta myśl, że to pan Dembiński przysłał? Przecież to nasze, zarzeckie fiołki?...
— Już ja wiem, co mówię, panienko! — śmiała się dziewczyna. — Ogrodnik opowiadał, że pan Dembiński przyjechał wczoraj do Zarzecza i pilnował, póki ogrodnik nie zebrał i nie zapakował fiołków. Każdy kwiatuszek sam oglądał i układał.
— No, dobrze już, dobrze! — szepnęła spłoniona dziewczyna. — Jak ty lubisz dużo mówić...
Pragnęła pozbyć się służącej jak najprędzej i zostać samą.
— Czy nie było listu? — spytała jeszcze.
— Nie, panienko. Pan Dembiński kazał kwiaty oddać i pokłonić się państwu.
Dziewczyna wybiegła. Janina przycisnęła kwiaty do piersi. Więc pamiętał! a ona mu złorzeczyła... Radość jej krótko jednak trwała.
— Z pewnością piękniejszy jeszcze bukiet posłał Orzelińskiej... — szepnęła, odtrącając bukiet z niechęcią. Fiołki rozsypały się po pluszowym kobiercu.
Ukryła twarz w dłoniach i, skulona na kanapce, łkała cicho, jak dziecię rozżalone. Zaledwie ukoiła się nieco, pokojówka wsunęła się powtórnie do pokoju.
— Panieneczko — odezwała się nieśmiało, — w przedpokoju czeka jakaś pani, która ma wielką prośbę do panienki.
— Do mnie?
— Tak, panienko! Mówiłam, że jaśnie państwo wyjechali, a ona, dowiedziawszy się, że jest tylko panienka, rzekła do mnie: „To jeszcze lepiej; młode panny mają zwykle litościwe serca..." i już mi odporu nie dawała, wysyłając do panienki.
— Pewno prośba o jaki datek — zauważyła obojętnie Janina.
— Boże uchowaj! — zaprzeczyła Józia. — To bardzo porządna pani. Przychodziła podobno do jaśnie pana już kilka razy, ale jaśnie pan nie kazał przyjmować...
— A więc i ja nie mogę... — odparła Janina. Ale pokojówka nie ustępowała.
— Panieneczko — mówiła z przejęciem, — tąpani wcale nie jest z takich, co to wyłudzać pieniądze przychodzą. Ją musiało spotkać nieszczęście... Mąż jej pracował w biurze u naszego pana...
— Poproś tę panią do gabinetu pana. Przyjdę tam zaraz... — powiedziała po chwili wahania.
Po odejściu pokojówki otarła starannie oczy, poprawiła włosy i udała się do gabinetu ojca.
Niemłoda, o sympatycznych rysach twarzy kobieta zjawiła się wkrótce przed nią. Oczy jej, głęboko wpadłe i smutne, spojrzały badawczo na stojącą przy biurku ojcowskiem Janinę i rozjaśniły się powoli. Młode dziewczę wzbudziło w niej zaufanie.
Na Janinie interesantka wywarła również korzystne wrażenie; jednym rzutem oka odgadła, że nie jest to żadna z istot, które wyciągają rękę po jałmużnę, lub wymyślonem na prędce nieszczęściem usiłują wzbudzić współczucie. Odziana była skromnie, ale z pewnym gustem i starannością. W obejściu jej nie było śladu uniżoności, ani zalęknienia. Ze swobodą kobiety nawykłej do wymagań towarzyskich przeprosiła Janinę, że ośmiela się jej narzucać.
— Jestem Drobińska. Pan prezes w biurze przyjąć mnie nie chciał, tak jak i tutaj... Mimo to postanowiłam spróbować...
— O cóż pani chodzi? — spytała Janina, wskazując jej krzesło. — Czyż będę mogła pomódz pani w czemkolwiek?
— Skoro pani zechce... — szepnęła nieśmiało. — Słówko przychylne, wypowiedziane w mojej sprawie przez panią, z pewnością większe będzie miało znaczenie, niżeli moje prośby...
— A więc? — pyta Janina zaciekawiona. — Słucham pani.
Widać było, że z trudnością przychodzi Drobińskiej wypowiedzieć, z czem przyszła. Dopiero odetchnąwszy głęboko, rzekła:
— Pożyczyliśmy panu prezesowi niewielką sumkę jeszcze przed sześcioma laty... Pan prezes obiecał nam wypłacać procent regularnie, czego przecież nie dotrzymał, a co dla nas, posiadających jedynie ten niewielki fundusik, stanowi różnicę niemałą...
Janina zdumiona patrzyła na nią.
— Pani się myli chyba? — zauważyła łagodnie. — Mój ojciec nadto sam jest bogaty, aby potrzebował pożyczać...
Tak jej się to nieprawdopodobnem wydało, że się mimowolnie roześmiała.
— Doprawdy, musiała tu zajść jakaś pomyłka... Drobińska spojrzała na nią ze smutkiem.
— Prawdę mówię... — odparła szczerze. — Pan prezes wziął od nas , rubli. Kapitalik ten zobowiązał się oddać po latach czterech... Sześć upłynęło, a my w pierwszym roku tylko otrzymywaliśmy procent... Wprawdzie pan prezes w biurze swojem ofiarował zajęcie mojemu mężowi, ale on chory od lat paru i korzystać z tego dobrodziejstwa nie może.
Janina musiała wreszcie uwierzyć.
— Co to jest? — powtarzała. — Co to znaczy? Drobińska aż się przelękła, tak delikatna twarz dziewczęcia zbladła.
— Przepraszam panią... — wyszeptała. — Nie chciałam sprawić pani przykrości... Dzieci mamy czworo, mąż złożony chorobą... Niepodobna było czekać dłużej... Gdyby pan prezes cokolwiek chociaż zaliczył, niechby procent tylko zaległy... Ale nigdy nie miałam szczęścia zobaczyć się z nim, nieodmiennie odpędzana ode drzwi przez woźnych w biurze, lub tutaj przez lokajów...
Głos jej drżał; widać było, że boli ją lekceważące traktowanie prezesa.
Janina opadła ciężko na fotel. Milczenie zaległo bogaty gabinet pana prezesa.
Oczy Drobińskiej ślizgały się po otaczających ją przedmiotach zbytku z dziwnym wyrazem; uśmiech pół litosny, pół pogardliwy błąkał się na jej ustach.
Po długiej chwili Janina ocknęła się.
— Szanowna pani! — rzekła, ujmując serdecznie ręce Drobińskiej. — Jestem pewną, że zaszło tu jakieś nieporozumienie... Ojciec nie wiedział prawdopodobnie, kto pani jesteś, i dlatego nie chciał się z nią widzieć... Tyle osób zjawia się codziennie... każdy o coś prosi, a niepodobieństwem jest przecie zadowolić wszystkich... Dziś jeszcze pomówię z ojcem i pewną jestem, że rzecz się wyjaśni... Zostaw mi pani swój adres; zawiadomię natychmiast o rezultacie i o ile można najprędzej otrzyma pani należność swoją...
Drobińska nie podzielała przecież złudzeń i nadziei Janiny.
— Racz pani pamiętać — odezwała się nieśmiało, — że pozbawieni jesteśmy wszelkich środków do życia. Nawet lekarza, wezwać nie mogę, bo nie miałabym czem go wynagrodzić... Święta nadchodzą... tyle potrzeb...
— Powtarzam, niech pani będzie spokojną — odparła stanowczo Janina. — Pieniądze będą zwrócone możliwie najprędzej.
Uścisnęła życzliwie dłonie Drobińskiej i odprowadziła ją do drzwi.
— O! — jęknęła głucho, gdy drzwi za Drobińska się zamknęły. — Są rzeczy, które bolą srożej niżeli miłość nieodwzajemniona!
W kilka godzin potem, gdy wieczór szarym mrokiem otulił ziemię i na ulicach miasta milkły hałaśliwe odgłosy, w gabinecie pana Klemensa mocno o poręcz fotela oparta stała Janina.
Pan Klemens kazał sobie podać wino i cygara i, rozparty wygodnie w fotelu, przyglądał się córce. Zadziwiła go jej postawa, zadziwiło spojrzenie, zwykle harde i śmiałe, a tym razem jakby zalęknione.
— Cóż mi powiesz, córeczko? — spytał. — Siadaj, proszę! W tej postawie stojącej wyglądasz jak egzekutor jaki.
Śmiał się, lecz Janina przy ostatnim wyrazie ojca oblała się rumieńcem. Czy istotnie tak nie było?
— Drogi ojcze! — zaczęła, podnosząc oczy, lecz głos nagle uwiązł jej w gardle. Przypomniała niezbyt dawne chwile, kiedy z dumą i radością wieszała się u jego szyi, kiedy każde słowo z tych ust było dla niej wyrocznią. Teraz nikt i nic nie powróci jej dawnej w niego wiary. A przecież ona go kocha, kocha gorąco i zamiast słów gorzkich, które jej się na usta cisną, radaby przygarnąć się do serca ojcowskiego z pieszczotą.
Pan Klemens odsunął kieliszek i spojrzał badawczo na córkę.
— Zaczynasz intrygować mnie, Janiu — odezwał się. — Czyżby wydarzyło się w nieobecności naszej co nieprzyjemnego?
Janina, oparłszy się mocniej o poręcz fotela, rzekła wprost:
— Pani Drobińska była tu dzisiaj, ojcze... Potrzebuje pieniędzy...
Pan Klemens drgnął nieznacznie i udał zdziwienie.
— Kto taki?
— Pani Drobińska żąda swoich pieniędzy — powtórzyła dobitnie. — Przychodziła wielokrotnie do ciebie, ojcze, lecz nie chciałeś jej przyjąć.
Pan Klemens przygryzł wargę. Trzebaż, aby córka właśnie uchyliła rożek, zasłony, którą on tak zręcznie, jak mu się zdawało, rozpostarł ponad czynnościami swemi. Usiłował jednak pokryć zmieszanie i ze swobodą zupełną spytał:
— Czy chcesz udzielić jej wsparcia, kochanie?
— Ona nie żąda wsparcia, ojcze — rzekła, opanowując wzruszenie. — Prosi o zaległe procenty od kapitaliku, który ci powierzyła. Mąż jej chorobą złożony, a nie ma go za co ratować; dzieci ile odziane i głodne... i tyle innych potrzeb...
Pan Klemens otoczył się obłoczkiem dymu, poczem odezwał się niedbale:
— Widzę, żeś na słowo uwierzyła Drobińskiej i niepotrzebnie bolejesz nad nią...
— To chyba aż nadto usprawiedliwione, ojcze — zauważyła Janina, lecz wnet zawahała się. Może Drobińska powiedziała nieprawdę, może to był pretekst do wyłudzenia od niej datku? Ludzie się nieraz rozmaitych chwytają środków...
— Ojczulku — pyta żywo, — więc Drobińska skłamała?
Pan Klemens znalazł się w kłopotliwem położeniu.
— Jak ty zaraz tragicznie wszystko bierzesz, Janiu! — rzekł wymijająco, szukając niby czegoś na biurku. — Czyż powiedziałem, że skłamała? Zachodzi atoli olbrzymia różnica w przedstawieniu kwestyi... Kobiety, jak zwykle, lubią przesadzać...
— Chodzi mi o sam fakt, ojcze — wtrąciła natarczywie Janina.
Pan Klemens udał zniecierpliwionego.
— Jaki fakt? — pyta. — I co tu w tem wszystkiem jest nadzwyczajnego? Drobiński, czy jak się tam nazywa, potrzebował ulokować gdzieś swój kapitał; traf ślepy sprowadził go do mnie... Znudzony jego prośbami, pieniądze wziąłem; procent naznaczył, jaki sam chciał; a postrzegłszy, iż jest jednym z niedołęgów, którzy radzić sobie nie umieją, ofiarowałem mu posadę u siebie w biurze i patrzyłem przez szpary na absurda, jakie popełniał. Dlatego też i ten ich kapitalik przyjąłem, aby go od rozproszenia po świecie ocalić.
— Więc ojczulek nie potrzebował tych pieniędzy? — spytała niespokojnie, powziąwszy nadzieję, że niesłusznie oskarżono jej ojca.
Roześmiał się z przymusem.
— Jakieś ty jeszcze dziecko, Janiu! — odezwał się żartobliwie. — Któż w dzisiejszych czasach nie potrzebuje pieniędzy?
Janina spuściła głowę. Nie wolno jej było wypowiedzieć słów, jakie cisnęły się na usta.
— Kochany ojcze — rzekła prosząco, — obiecałam pani Drobińskiej przesłać odpowiedź twoją w jak najkrótszym czasie. Czy mogę napisać, aby zgłosiła się jutro po pieniądze?
Pan Klemens pomyślał chwilę. Nużyła go ta rozmowa i ledwo się powstrzymywał, by nie wybuchnąć.
— Zostaw to mnie, kochanko! — odpowiedział zimno. — Drobińska nie powinna była niepokoić cię... To jest śmiałość nie do darowania. Jan dostanie burę, że ją wpuścił.
— Przyszła przecie upomnieć się o swoje pieniądze... — szepnęła Janina. — Cóż miała począć, gdy i w biurze i tutaj nie chciałeś widzieć się z nią?
Pan Klemens podniósł się, spojrzał na zegarek i rzekł:
— Mam jeszcze kilka pilnych listów do napisania. A tobie wypoczynku potrzeba. Nie zaprzątaj główki takim niewdzięcznym przedmiotem, jak interesa i to pieniężne w dodatku; zostaw to ojcu...
Wyciągnął ku niej ramiona i, całując blade jej czoło, dodał:
— Daj mi słowo, Janiu, że ani Drobińskiej, ani figur jej podobnych przyjmować nie będziesz... Dla interesantÓAv jestem zawsze w biurze...
Janina spojrzała na niego błagalnie.
— Co mam odpowiedzieć tej nieszczęśliwej kobiecie? Przyrzekłam wstawić się za nią do ciebie... ona istotnie potrzebuje pieniędzy... — dokończyła prawie ze łzami.
— Będzie je miała, córeczko — odparł lekko. — Nie prędzej jednak, aż ja sam uznam, że oddać je należy. W kwesty ach pieniężnych nie możemy rządzić się uczuciem.
W głosie jego było tyle nieugiętej stanowczości, że Janina odgadła, iż wszelkie prośby na nicby się nie zdały.
— Muszę porozumieć się z Anielką... — myślała, idąc do swego pokoju. Lecz Amelka znużona spała już i Janina z bólem swoim łamać się musiała sama. Widok puchów i błękitnych atłasów, koronkami oszytych, wzbudził w niej wstręt...
— O! — szepnęła z goryczą — niejeden żebrak na swojem twardem posłaniu spokojniej dziś zasypiać będzie, niżeli ja, której takie wspaniałe przygotowano łoże...
Nazajutrz panny Krasnohorskie, jadąc na spacer, wstąpiły do domu przy ul. Ogrodowej, gdzie skromniuchne mieszkanko zajmowali Drobińscy. Ubóstwo wyzierało tam z każdego kąta. Drobiński, któremu suchoty krótką już gościnę na tym świecie obiecywały, leżał w łóżku, jęcząc i pokaszlując. Gromadka dzieci osowiałych wywołała łzy w oczach Anielki, a cierpki uśmiech na twarzy Janiny. Wobec tej nędzy jakże bolesnym wyrzutem był dla niej bogaty apartament jej ojca!
— Ojciec przyrzekł mi uregulować rachunek z panią — mówiła Janina do Drobińskiej, — lecz teraz jest bardzo zajęty. Tymczasem niech ta drobnostka pani służy...
Zarumieniona, wsunęła w rękę Drobińskiej zaoszczędzoną przez siebie i Anielkę sumkę. Drobińska pojęła od razu stan rzeczy.
— Dziękuję! — szepnęła rozrzewniona. — Wszak wobec tego, co tu pani widzi, natręctwo moje jest usprawiedliwione?
Janina, milcząc, uścisnęła ją. Wzrok jej spotkał gorączkowe spojrzenie suchotnika; dreszcz nią wstrząsnął.
— Męża pani trzeba przedewszystkiem wywieić z Warszawy — rzekła. — Dzieci także potrzebują powietrza.
Drobińska westchnęła z cicha.
— Nie mam na to środków... — szepnęła.
— Będą! — zawołała Janina. — Poprosimy rodziców, aby zabrali państwa do Zarzecza na lato. Wioska ta do nas należy i z pewnością znajdzie się tam mieszkanie i warunki dogodniejsze, niżeli tutaj...
Pogładziła twarzyczki dzieci, uśmiechnęła się do chorego i wymogła na Drobińskiej, że pozwoliła przysłać „święcone."
Drobińska łzawemi oczyma ścigała oddalający się powóz.
— Dobre, poczciwe dzieweczki... — szeptała do siebie. — Chwała Bogu, że nie wdały się w ojca!
XVII.
Święta minęły wesoło, gwarno, huczno i strojno. Mnóstwo osób przewinęło się w salonach państwa Krasnohorskich, a „święcone," staraniem i gustem prezesa urządzone, zadowoliło najwybredniejsze wymagania.
Pan Klemens uśmiechał się, pieścił córki, nadskakiwał żonie.
— Zrobiłyście furorę, moje panny — powtarzał, — olbrzymią furorę! Damy żółkły z zazdrości, młodzież traciła głowy.
— Ale cóż znowu! mój Klemensie... — oponowała pani Helena, którą nietakt męża raził.
Anielka słuchała wykrzykników ojca ze zwykłą obojętnością, Janina z zagadkowym jakimś uśmiechem.
Gdy znalazły się same, spytała siostry:
— Jakże ci się podoba owa „śmietanka," której smak przedziwny ojciec tak wychwala?
— Są to ludzie intelligentni, ale trzymający się ściśle wszelkich formułek towarzyskich — odparła. — To ich czyni nieco sztucznymi. Zresztą, ty wiesz, Janiu, że jestem bardzo surowa. Z tutejszej młodzieży nie wyróżniłam żadnego. Popsuł mnie Dembiński...
Mówiąc to, spojrzała na siostrę.
Na ustach Janiny pojawił się grymas. Przyjąwszy milczeniem wzmiankę o Dembińskim, rzekła tylko:
— Ta galerya typów pozostawiła mi całkiem ujemne wrażenie. Na wszystkich niemal twarzach czytałam jeden wyraz.
— Jaki? — spytała Anielka.
— Obłudy! — z uśmiechem odparła Janina. — Zjadliwe błyski oczu przy najmilszym uśmiechu, jedwabne słówka z przymusem wymawiane. Kobiety starsze bawią się flirtem jak młode, a młode udają znudzone i doświadczone... Wolałabym już budować z tobą ochrony w Zarzeczu i pływać po jeziorze...
— Doprawdy? — zawołała radośnie Anielka. — I jabym pragnęła jak najprędzej być już w Zarzeczu.
Opowiadać zaraz poczęła, jak pięknem jest ciche życie na wsi, jak wobec czarów przyrody umysł się skupia i wzmacnia, jak można być pożyteczną dla siebie i dla drugich.
— Czy myślisz, siostrzyczko — mówiła z zapałem, — że taka Dembińska na przykład nie czuje się stokroć szczęśliwszą w swojej skromnej kamlotowej sukni i białym czepeczku, uwijając się w szpitalu zambrowskim i przy gospodarstwie, od niejednej z dam naszych, goniących rozpaczliwie dawno ubiegłą młodość, lub tracących czas na przymierzanie sukien i kapeluszy w mag"azynach, a siły na balach, rautach i t. p. Takie gorączkowe a bezcelowe życie nasyca chwilowo wyobraźnię, ale pewna jestem, że zostawia niesmak i nudę.
— Zgadzam się z tobą, Melo! Widzisz, najdroższa, jak z upływem czasu zmieniają się poglądy. To, co mnie dawniej nęciło, dziś wydaje mi się czczem i bynajmniej nie pociąga. Rozpacz mię ogarnia, gdy pomyślę, ile nas balów i wizyt czeka. Mówiła mi Tola Zabielska, że jest w programie „bal wiosenny," na którym obowiązki gospodyń pełnić będą same „pierwiosnki," rozumiesz? Będzie oczywiście awantura z metrykami...
Roześmiała się z dawną, dziecięcą pustotą.
— Złośliwa jesteś, Janiu! — odezwała się Anielka.
— Na tem nie koniec, kochanko! — opowiadała dalej rozweselona dziewczyna. — Będzie jeszcze bal „fiołkowy" na jakąś nowopowstającą instytucyę dobroczynną, potem loterya fantowa na odzież dla ubogich, przedstawienie amatorskie z żywymi obrazami, które wywołały ogólne między płcią piękną wzburzenie. Tola twierdzi, że komitet jest niesprawiedliwy i kieruje się sympatyami. Dodaj do tego wyścigi, majówki rozmaitych stowarzyszeń sportowych i w dodatku wieczorki tygodniowe u pani Malskiej. Oczywiście z tego melanżu wybieram te ostatnie. Zaciekawiają mnie zebrania kobiece i godzić się poczynam z myślą, że istotnie potrzebujemy wyzwolić się z pod jarzma, jakie nam narzucili mężczyźni.
Amelka się zadziwiła.
— Janiu, co ja słyszę? Wszak ty sama potępiałaś Malską... Mogę cię zapewnić, że uczone dowodzenia pani Malskiej ani jednej zdrowej myśli nie przysporzą umysłowi ludzkiemu.
— I ja tak myślałam, lecz przekonywana się teraz, że jej poglądy są poniekąd słuszne... — odparła Janina.
— Co też ty mówisz!... — irytowała się Amel ka. — Albo ona ma jakie poglądy? Zaczerpnęła ze słownika kilkanaście imponująco brzmiących wyrażeń, nauczyła się cytować zdania cudze, oto wszystko!
— Uprzedzasz się, Melo... — zaprzeczyła Janina. — Ona istotnie chce otworzyć kobiecie nową drogę, na którą już od dawna wejść była powinna. Czyż wiecznie mamy być zależnemi od woli i kaprysów mężczyzn? Wiecznie prowadzone na pasku? Brr! Ależ to wstrętna egzystencya!
W oczach Amelki odbiła się trwoga.
— Janiu, cóż to za nowy zwrot? — spytała ze smutkiem.
— Doświadczenie! — odparła trochę niepewnym głosem Janina.
— Wiesz, Janiu — zawołała energicznie Amelka, — takie pionierki nowych prądów i idei, jak Malska, kazałabym zamykać w domu obłąkanych. Na tej nowej drodze, którą kobiety chcą sobie wywalczyć, pani Malska przewodniczką być nie może. Że też ty sama, Janiu, dostrzedz tego nie chcesz...
Janina wpadła w zadumę. Łagodne światło zachodzącego słońca oblewało pokój cały różową łuną, łamało się w kryształowych flakonach, zdobiących jego gotowalnię, ożywiało delikatny róźowawy odcień pluszowych mebli i portyer, uwydatniło przepych i bogactwo zamieszkiwanego przez nią miluchnego kącika, w którym przecież obco jej było i smutno. Wrażenia i wspomnienia pokutowały w jej pamięci i prześladowały ją. Za wiele myślała, za głęboko czuła. Duch niespokojny szukał szerszych kręgów; młodość i rozbujała wyobraźnia kierowały go na błędną ścieżkę.
Amelka zbliżyła się cicho i ujęła rozmarzoną dziewczynę w objęcia.
— Dam ci lekarstwo na ból i zwątpienie — szepnęła słodko. — Zobaczysz, jak szybko cię uleczy...
Janina potrząsnęła głową z niechęcią.
— Dla mnie niema lekarstwa — rzekła, opierając głowę na ramieniu siostry. — Mam nieznośnie fantastyczny charakter. Jeżeli kogo w myślach swoich wywyższę, a ten ktoś ufność moją zawiedzie, nie znajduję ani iskierki pobłażania i tracę dla niego szacunek i sympatyę. Pozostaje mi potem dużo bólu, dużo goryczy.
Umilkła na chwilę i zapatrzyła się w konające zwolna blaski zachodzącego słońca.
— Gdybyś ty wiedziała, Amelko, w jakiem ja zaczarowanem kole się kręcę, jak myśl moja przygnieciona, przytłoczona, jak ogarnia mnie zwątpienie o wszystkich i o wszystkiem!... Tyś zachowała jeszcze skłonność do złudzeń, ale ja...
Zamyśliła się znowu, a z oddali, ze śródmieścia pracowitego i ruchliwego, tu, w ten zakątek arystokratycznej dzielnicy, przybiegał gwar jak gdyby oddalonego szumu morza.
Amelka chwytała go uchem i spoglądała na siostrę wzrokiem wyrzutu pełnym.
— Janiu! — odezwała się wreszcie. — Czy słyszysz ten gwar, który ciszę wieczoru przerywa? Pomyśl, ile tam setek tysięcy pracuje, troska się, zabiega i wszelkie zagadki rozwiązuje w sposób najprostszy i najkrótszy...
Janina ocknęła się z zadumy.
— W jakiż to, kochanie? — spytała szyderczo.
— Być pożytecznym sobie i drugim... Janina wybuchnęła śmiechem. Następnego dnia przy obiedzie pan Klemens uwiadomił żonę i córki, że wyjeżdża do Zarzecza. Wiadomość tę przyjęto ze zdziwieniem, bo właśnie nazajutrz miał się odbyć bal „wiosenny."
— Nie mogę zwlekać... — mówił. — Muszę wpaść i do Zambrówki, bo coraz więcej niepokojące odbieram stamtąd wieści. Strach, co z tą Orzelińską wyrabiają! Jakąś tam znowu, słyszę, awanturę z chłopami miała... Trzeba to raz skończyć! Zniszczą majątek... ona nieumiejętnością gospodarowania, chłopi rabunkiem.
— Przypuszczałam, że pani Orzelińska wyjdzie w tym roku za mąż — odezwała się stłumionym głosem Janina. — Przecież pan Dembiński...
— Ale dajże spokój, moja droga! — oburzył się pan Klemens. — Co jej po mężu, a jemu po żonie? Ona tak wspomnieniami przywiązana do swojego nieboszczyka, a on do szpitala, że im to najzupełniej wystarcza.
— I ojczulek myśli, że oni się nie połączą? Amelka zauważyła, że głos Janiny drżał lekko.
— Oczywiście, że nie! Gdyby nawet mieli ten zamiar, tobym nie pozwolił. Wszystkie szyki popsuliby mi co do Zambrówki. Dembiński, zamiast pisać recepty, wziąłby się pewno do gospodarowania... Postanowiłem, że Zambrówka musi mi zaokrąglić Zarzecze, i tak być musi. Jadę właśnie przekonać wdowę i namówić do możliwie szybkiego ukończenia ze mną interesu.
— Czyliż wobec wydatków, poniesionych na pobyt nasz za granicą, na kosztowne gospodarstwo w Zarzeczu i zbytkowne życie, jakie tu prowadzimy, kupno Zambrówki nie stanie się ciężarem? — zauważyła pani Helena.
Pan Klemens rozgniewał się.
— Nie lubię, kiedy kobiety wtrącają się do interesu. Nic nie rozumiesz i na niczem się nie znasz...
Pani Helena tym razem nie ustąpiła..
— To przecież łatwo zrozumieć — rzekła. — Gdy człowiek zbyt wielki ciężar weźmie na siebie, nie podoła mu, a wtedy następstwa bywają bardzo smutne...
Pan Klemens z ironią popatrzył na żonę.
— Tak mi właśnie zbrzydły mądre twoje rady i bezustanne jęczenie, że radbym jak najprędzej z Zambrowką skończyć. Nie pierwszy to raz sprzeczamy się o nią. Jaka to święta rzecz, kiedy kobiety nie wysuwają się z granic im zakreślonych!
— Nie przez prawo chyba, ojcze? — zagadnęła niespodziewanie Janina. — W takim razie byłoby to prawo okrutne...
Pan Klemens roześmiał się, pozbył się wnet gniewu i zauważył tylko:
— Dać prawo głosu kobiecie w interesach, to szalonemu włożyć miecz w rękę.
Janina nie dała się zbić z tropu.
— Więc kobiecie nie wolno byłoby wystąpić w obronie spokoju i dobra rodziny, nie wolnoby nigdy i w niczem objawić swojego zdania? A więc pan i niewolnica, nie zaś dwie istoty, związane sakramentem, wspólnością ducha i uczuć?
Teraz już pan Klemens śmiał się głośno, szczerze, ale niemniej z dumą przyglądał się córce. Podniecenie dodało uroku jej piękności.
— Brawo, brawo, duszyczko! — potakiwał z żartobliwem uznaniem. — Czy panienka przypadkiem nie pisze jakiego dzieła o wyzwoleniu z więzów uciśnionych niewiast, lub nie przygotowuje się do odczytu? To byłoby zabawne! Wiadoma rzecz, jak wy lubicie deklamować, moje panie! Że posiadacie bardzo żywą wyobraźnię, temperament wybuchający łatwo, umysł lekki i płochliwy, o tem już cały świat wie od dawna. Oczywiście niktby wam innych cnót zaprzeczać nie mógł, bo cierpliwością, sercem tkliwem i poświęceniem przewyższacie mężczyzn... Trzeźwy pogląd przecież na poważną stronę życia musicie nam pozostawić.
— A któż wychowuje tych dzielnych, energicznych mężczyzn? — odezwała się rezolutnie Janina. — Ojcowie są przeważnie zajęci poza domem, więc matki przedewszystkiem na dzieci wpływają... i jeśli umieją takie charaktery wyrabiać, to nie są chyba lekkie, płoche i trzeźwości pozbawione.
— O! panienka w nielada zapał wpadła — zauważył kwaśno pan Klemens. — Powiem ci, dziecko, że jest to greczyzna jeszcze dla ciebie. To, co mówisz teraz, zawdzięczasz pani Malskiej. Pomówimy o tem, kiedy sama wyrobisz poglądy i na tę i na inne kwestye.
Opuścił pokój rozgniewany, Jania twarz na piersiach matki ukryła.
— Ojciec jest niedobry, a ty jesteś święta, mateczko! — wybuchnęla ze zwykłą żywością.
XVIII.
Nad Zambrówką zebrały się chmury. Józiek lokajczyk, zajęty gracowaniem ścieżki koło pałacu, nauczał dodaną mu do pomocy pokojówkę Marysię, że skoro słonko „pobiega," deszcz spadnie bez ochyby. Istotnie, wśród puszystych, rozstrzępionych obłoków przebiegała kula słoneczna jakby krepą popielatą osłoniona i kiedy niekiedy tylko skośny jaki promyczek strzelił ku ziemi palącym blaskiem, dając sposobność Marysi do objaśnienia, że skoro słonko „przypieka," to deszcz jeszcze pewniejszy, niżeli gdy „pobiega." I byłaby się z pewnością wywiązała z tego sprzeczka, gdyby nie zjawienie się pani Orzelińskiej z koszyczkiem flanców, które też wnet w klombie sadzić poczęła. Oddawała się zajęciu temu z widoczną przyjemnością i wciągała w płuca ciepłe, wilgotne nieco powietrze, bo czuć już było deszcz, oczekiwany z upragnieniem.
Wkoło pałacu zazieleniało już ślicznie; drzewa w parku w świeże liście się ustroiły, na wysokiej topoli zamieszkał poważny bocian ze swoją połowicą i klekotem radość swoją objawiał.
Wiosna odświeżyła nawet znękany umysł Orzelińskiej. Skończywszy flancowanie, podniosła się i miły uśmiech twarz jej ożywił.
Z podwórza nadjeżdżał Oleś konno; czerstwy, rumiany, z daleka już powiewał ku matce kapeluszem. Trzymał się na koniu śmiało i zręcznie; z oczu tryskało mu zadowolenie. Przybył właśnie ze szkół na święta do matki, nad wszelki wyraz szczęśliwy, że może znów dosiąść konia i używać swobody.
— Mamo, mateczko! — wołał — co ja odkryłem, co ja znalazłem!... Z drogi, pierzaste hufce! — krzyknął, bo oto nadchodziła Zosia, przewodnicząc sporej gromadce małych kurcząt, poprzedzona przez wiernego Brylanta, który wprawiał zalotne kokoszki i poważne koguciki w nieustanną trwogę.
Za niemi mała, pucołowata Irenka toczyła się, jak kula, uzbrojona w gałąź topolową, wołając srebrnym jak dzwoneczek głosikiem: „sio, a sio!..." Sześcioletni Wacek harcował na drewnianym koniu, wydając wojenne okrzyki.
Rozpromieniony wzrok Orzelińskiej przenosił się kolejno z jednej twarzyczki dziecięcej na drugą, a była w nim i duma i miłość bezmierna. W chwilach takich zapominała, że jakiekolwiek troski na świecie istnieją.
— Jakież to odkrycie zrobiłeś, Olesiu? — spytała, zwracając się ku synowi.
— Ach, mamo! Ta nasza Zambrówka to już najpiękniejsza na świecie całym... Tu nigdy nie można powiedzieć, że się już wszystko widziało... Odkryłem coś nowego.
— Gdzie, co? — pyta zaciekawiona Zosia. Oleś wyprostował się z dumą i rzekł z powagą:
— Znalazłem pamiątkę po naszym drogim ojcu. Wdrapałem się na sam szczyt góry, którą wieśniacy nazywają Kamieniówką. Widok wspaniały roztacza się wokoło. Leżą tam mchem obrosłe kamienie i na jednym z nich właśnie odnalazłem litery, niezawodnie przez naszego ojca wyryte. Pamiątka taka najdłużej chyba przetrwa.
— Czy to daleko od Zambrówki? — zapytała Zochna. — Jabym też chciała zobaczyć...
— I jabym chciała... — szepnęła bezwiednie Orzelińska.
Oleś objął ją czule i patrząc w oczy matki, Wyrzekł:
— Ojczulek musiał cię bardzo, bardzo kochać, mateczko... Na kamieniu wyryte jest twoje imię i data...
— Jest data? — spytała.
— „Irenie Wacław, czerwca r." — oznajmił z dumą chłopiec. — Czy to pamiątkowa data, mateczko?
Orzelińską pochłonęły wspomnienia.
— Pamiątkowa data? O, tak!
Pamięć jej z drobiazgową dokładnością odtworzyła zdarzenia owego dnia czerwcowego, kiedy na ramieniu męża oparta przebiegała nazajutrz po ślubie okolice Zambrówki. A była wówczas młoda, ufna i szczęśliwa... W kochającem spojrzeniu Wacława czytała miłość gorącą, zapowiedź przyszłości o tęczowych barwach. Wacław był dla niej pierwszą i ostatnią miłością, niestety! i przyczyną najsroższych bolów i upokorzeń.
Rozmarzona wspomnieniami, uściskała syna, i zgromadziwszy dzieci obok siebie, długo opowiadała im o zmarłym ojcu, zamilczając o wadach, a wypiękniając zalety.
— Muszę stać się podobnym do ojca... — powiedział z powagą Oleś, gdy matka umilkła. — Będę gospodarował w Zambrówce, skoro jeno dorosnę... prawda, mamo?
„Podobnym do ojca..." Jakiż ból sprawiły jej te słowa! Zamyśliła się posępnie; wyraz jej twarzy uderzył Olesia i Zochnę.
— Mamusia tak posmutniała... — zauważyła dziewczynka, tuląc się do matki.
Oleś czynił sobie wyrzuty, że poruszył wspomnienia, które ją rozżaliły.
— Nie oddamy nigdy Zambrówki w obce ręce, mateczko — rzekł, chcąc ją pocieszyć.
— Dziecko drogie — odpowiedziała zwolna, spojrzeniem żalu ogarniając tulącą się do niej dziatwę, — trudno nam będzie utrzymać się przy Zambrówce. Trzeba cośkolwiek na przyszłość odłożyć, na edukacyę waszą, która niemało kosztować będzie.
Dziatwa sposępniała nagle.
Łagodnie, powoli opowiedziała im matka o zamiarach Krasnohorskiego, o wytrawnem, a tak ży~ czliwem dla nich zdaniu Dembińskiego, który pozbycie się Zambrówki za konieczne uważa.
— To niepodobna! — powtarzał co chwila Oleś.
Zochna łkała cicho. Cóżby się stało z jej gospodarstwem, z ogródkiem, który uprawiała sama?...
Serce matki boleść tę odczuwało podwójnie; czyż jednak był inny sposób wyjścia?
Tymczasem niebo chmurzyło się coraz bardziej i pierwsze krople deszczu spadły, wróżąc wiosenną ulewę. Orzelińska zabrała dzieci do pokoju; starając się je rozerwać, udawała wesołą, opowiadała zdarzenia z dziecinnych lat swoich, — ale słuchały jej pozornie tylko, wciąż jednej myśli oddane.
Oleś szczególniej był przygnębiony. Zambrówka była najmilszym jego sercu zakątkiem, przypominała mu na każdym kroku ukochanego ojca. Gdy matka na chwilę opuściła pokój, mocujący się dotąd z sobą chłopak zalał się łzami.
— Zosiu, Zosiu! czy to możliwe, żebyśmy wyrzekli się Zambrówki, żebyśmy obcemu ją oddali? Nie mogę znieść tej myśli, nie mogę! — powtarzał. —
Zambrówka od tylu lat należała zawsze do Orzelińskich, przechodziła z ojca na syna...
Zosia, ślepo przywiązana do brata, pocieszała go jak mogła:
— Mój drogi braciszku! może się jeszcze złe odmieni... Przecież i mama nie chciałaby z pewnością sprzedać Zambrówki...
Oleś przecież w głębi duszy czuł żal do matki. Zdawało mu się, że zbyt łatwo oswoiła się z myślą opuszczenia wioski rodzinnej, że prezes Krasnohorski olśnił ją świetnymi projektami, a Dembiński widzi wszystko w czarnych kolorach.
Zbyt rychło miał się przekonać, jak smutne w istocie rzeczy było położenie Zambrówki.
Koło południa zjawili się goście. Nieoczekiwani, niespodziewani, sprawili przybyciem swojem popłoch. „Komornik przyjechał..." — przelatywało z ust do ust. Służba ukryła się po kątach; śmielsi jeno przyglądali się z ciekawością bezmyślną lub udanem współczuciem. Komornik wezwał wdowę ,do zapłacenia jakiegoś, przez nieboszczyka zaciągniętego długu, o którym nawet nie wiedziała, — a że zapłacić nie mogła, więc opisał i zajął inwentarz, meble, co się tylko dało. Tem samem upadała nadzieja uiszczenia blizkiej już raty Towarzystwa, na której zaspokojenie Orzelińska gotowa była część inwentarza poświęcić. Położenie stawało się wręcz rozpaczliwem.
— Niema ratunku! — szeptała Orzelińska, po dniu nad wyraz męczącym idąc do pokoju dzieci. Chciała pokrzepić się ich widokiem, zapomnieć choćby na chwilę o nurtującej umysł trosce. I tu zawód ją spotkał: Dzieci siedziały zapłakane, osowiałe.
Postanowiła jednego jeszcze chwycić się środka. Nie próbowała dotąd zwracać się do sąsiadów ani o pomoc, ani o radę. Teraz przecież uczyni to, każe zamilknąć dumie; żałuje, że nie namyśliła się wcześniej...
Nocy tej nie zmrużyła powiek. Przepędziła ją, siedząc u okna, zasłuchana w monotonny plusk deszczu, rozmyślając, od kogo jutrzejszą wędrówkę rozpocznie.
Górki leżały najbliżej. Przypomniała sobie, że właściciel ich bywał częstym za życia męża gościem w Zambrówce, że wielokrotnie żądał sąsiedzkiej przysługi, że wreszcie był to człowiek bogaty, kto wie, czy nie najbogatszy w okolicy. Od niego tedy zacznie i już potem, przełamawszy pierwsze lody, objedzie bliższe i dalsze sąsiedztwo.
— Wszyscy kochali Wacława — powtarzała, chcąc wiarę w uczynność ludzką w sobie umocnić. — Niepodobna, aby ktokolwiek z. pomocą czy radą nie pośpieszył.
Nad ranem deszcz ustał. Słońce wschodziło jasne, pogodny błękit nieba zapowiadał dzień ciepły, więc Orzelińska wybierać się do drogi zaczęła.
O godzinie dziesiątej powóz stał już przed gankiem; Szerszyński, zaciekawiony, kręcił się koło pałacu. Intrygowało go, dokąd dziedziczka wyjeżdża.
Pożegnawszy dzieci, Orzelińska z dziwną otuchą wyszła na ganek, gdy we dwoje zgięty rządca przysunął się nieśmiało.
— Pani dziedziczka wyjeżdża?... — spytał z lisią pokorą. — Walenty sporo obroku wziął... Jeżeli pani dziedziczka długo zabawi, będzie kram z ludźmi... Wołają o zapłatę... kwartał się skończył...
— Niepotrzebnie mi pan przypominasz — odparła. — W zeszłym tygodniu jeszcze kazałam przyjść z książkami po zasługi.
Szerszyński uśmiechał się dwuznacznie.
— Wiedziałem, że pani dziedziczka nie ma pieniędzy... — odezwał się. — Prosiłem, żeby czekali... Im przecie wszystko jedno, czy dziś, czy jutro dostaną... — dodał dobrodusznie.
Orzelińska przygryzła wargę.
— Czym pana o to prosiła? Skąd pan wiesz, czy mam pieniądze lub nie? Skoro kazałam przyjść z książkami, powinieneś był dopilnować, aby się stawili. Reszta do pana nie należy.
Szerszyński się ukłonił.
— Dobre serce i przywiązanie do pani dziedziczki... — zaczął, ale mu przerwała:
— Proszę pamiętać, aby wszystko było w porządku do mego powrotu.
— Ciekawym, gdzie ona jedzie? — mruczał pod nosem rządca, idąc do przyjaciela i pocieszyciela, propinatora. — Muszę się mieć na baczności! Zambrówka to dojna krówka, panie dobrodzieju! Żeby tylko baba, uchowaj Boże, nie zrobiła głupstwa i nie sprzedała...
Skręcał już na mostek, za którym stała karczma, dostatnio wyglądająca, gdy na koniu w pełnym galopie przypadł do niego Oleś.
— Panie Szerszyński! — wołał z daleka. — Czy przejadę przez łąki do głównego traktu? Chciałbym matkę do Borówki przeprowadzić...
Szerszyński się obejrzał.
— Nie, przez łąki się nie przejedzie, bo dalej są trzęsawiska... Chociażby do gościńca koło figury jechać, to i tak panicz nie zdąży. Kawał drogi trzeba okrążać...
Oleś zasmucony zeskoczył z konia. Strumyk płynął opodal, więc mu przyszła ochota napoić ulubieńca kasztana. Szerszyński, rad sposobności, wziął go na spytki.
— Pani dziedziczka tak wcześnie wyjechała... — zaczął niby obojętnie rozmowę, wzrok ciekawy wlepiając w chłopca. — Stangret mówił, że pono w daleką drogę... Nabrał ci też obroku, bo nabrał... Będzie go pewno po karczmach sprzedawał, a koniska wrócą zabiedzone.
Oleś wnet się ożywił.
— Dałbym ja mu! — zawołał.
Szerszyński wskazał mu obaloną wichrem olchę.
— Przysiądźmy, paniczu! Powietrze takie pachnące... Kasztan sobie tymczasem młodej trawki skubnie...
Oleś usiadł. Od wczoraj miejsca sobie znaleźć nie mógł. Oddać Zambrówkę, oddać w obce ręce kasztana, do którego jak do przyjaciela się przywiązał, wydawało mu się rzeczą niemożliwą.
Szerszyński wymiarkował, że może od chłopca wszystkiego się dowiedzieć.
— Co to panicz taki zafrasowany? — spytał. — Młodości przystoją figle i wesołość... Starym oto frasobliwe myślenie zostawić.
Chłopca łzy już dławiły.
— Gdybyś pan wiedział, panie Szerszyński! — szepnął i zdjął go znowu nie tylko żal, lecz i wstyd. Co sobie ludzie i służba pomyślą, że oni chcą, muszą Zambrówkę sprzedać?
Staremu oczy zamigotały. Przysunął się bliżej.
— Niech panicz żalu w sobie nie dusi, bo niezdrowo — rzekł. — Lepiej wyrzucić wszystko z serca i z głowy... Komuż zresztą, jeśli nie mnie... Tyle lat państwu wiernie służę, jak pies...
Chłopak dał się wziąć na kłamaną czułość.
— Mój złoty, mój kochany panie Szerszyński — przemówił z boleścią, — okropne mam zmartwienie! Mama chce sprzedać Zambrówkę!...
Zasłonił twarz rękoma i nie zauważył, jak nieprzyjemnie zmieniła się dobroduszna twarz Szerszyńskiego.
— Sprzedać Zambrówkę? — powtórzył skrzywiony. — Czym ja dobrze słyszał, paniczu? Miły Boże! Jak też to panowie teraz kawałka ziemi chętnie się wyzbywają... Nie mogę uwierzyć, paniczu, żeby naszej pani taka brzydka myśl do głowy przyszła.
Oleś płakał już na dobre. Rad, że się przed kim użalić może, opowiedział Szerszyńskiemu, że Krasnohorski, dziedzic Zarzecza, chce Zambrówkę nabyć, że pan Dembiński mamę namawia, lecz że on, Oleś, jest temu przeciwny i pewny prawie, że takiego ciosu nie przeżyje.
— Jabym nigdy, nigdy nie sprzedał Zambrówki — zapewniał. — To jest nasze gniazdo rodzinne, pamiątka po ojcu. Ojciec z pewnością w grobie nawet krzywdę naszą czuć będzie.
— Oczywiście! — pomrukiwał stary. — Jakżeby! to jest święta rzecz, święta puścizna! Pani dziedziczka, jako żona, ma oczywiście prawo, ale dzieci mają pierwszeństwo, a jakże! I po co sprzedawać? Czy to gospodarstwo źle idzie? Czy ja nie pracuję, nie haruję od rana do nocy?... To, widzi panicz, wszystko przez te sąsiedzkie namowy... Dać, juści żaden nie da, ale wtrącać się z radą każdy potrafi...
— Mama mówi, że w Zambrówkę ciągle gotówkę trzeba kłaść, a my nie mamy pieniędzy... — szeptał zawstydzony chłopak.
— To się tylko tak gada, paniczu! — zawołał Szerszyński. — Wiadomo, że kobiecie łatwo wszystko wmówić... Co tu kłaść, gdzie tu kłaść? Zambrówka daje, ale nie bierze! Cóż to panicz dziecko, albo co? Tyle ludzi z niej żyje...
Oleś się zastanowił.
— Prawda — mówi, — ale długi są... Komornik wczoraj wszystko opisał...
— Et! — machnął ręką stary. — Ktoby tam sobie z komornika co robił! Nim sprzedadzą, co zajęte, można przecie pieniędzy dostać... A zresztą niech się pani dziedziczka broni... Tylko że to u nas ręce się zakłada bezczynnie i na kupca czeka.
Szyderczy ton mowy Szerszyńskiego nie uszedł uwagi chłopca.
— Mamie także żal Zambrówki — rzekł usprawiedliwiająco.
Szerszyński uśmiechał się złośliwie.
— To nieszczęście, że pani dziedziczka ani na gospodarstwie, ani na interesach się nie zna — odezwał się śmiało. — Jabym inaczej był wszystko poprowadził. Ale z państwem to zawsze tak!
Oleś spojrzał na niego obrażony.
— I pan też winien — rzekł odważnie. — Sam nieraz widziałem, jak chłopi koniczynę nam wypasali, kartofle z kopców kradli; jakem panu o tem mówił, toś pan tylko głową kiwał.
— Et! — żachnął się Szerszyński. — A ja paniczowi powiadam, niech panicz nie pozwala Zambrówki sprzedać... Cóż to, panicz dziecko i krzywdy swojej nie rozumie? Pani dziedziczce trzeba wszystko jak należy przedstawić i łzami i prośbą... Zawsze to przecie matka jest i dziecko swoje kocha. Dziedzic z Zarzecza chce kupić Zambrówkę, bo wie, jaki to smaczny kąsek; ale niech panicz nie pozwala...
— Mama mówiła, że i tak w czerwcu Towarzystwo sprzeda... — odezwał się zgnębiony chłopak.
— Et, paniczu! Z Towarzystwem niema strachu — odparł z pewną siebie miną stary. — Abramek na pniu jeszcze pszenicę i żyto kupi... Ratę się zapłaci i będzie spokój.
Oczy chłopca zaświeciły radością.
— Ach, panie Szerszyński — zawołał, — gdyby to tak można zrobić, jak pan mówi! Nie wiem, jakbym Panu Bogu dziękował. Tylko czy mama zechce?...
— To już do panicza należy — zakonkludował stary. — Choćby przez pamięć dla nieboszczyka pana, nie powinien panicz pozwolić... Pani dziedziczka jest miękka niewiasta i, jak każda, łez się boi... Niech panicz powie, że sobie co złego zrobi, a zaraz ustąpi.
Popatrzył na dumne czoło chłopca, w oczach dostrzegł wyraz zaciętego uporu i zadowolony podniósł się z siedzenia.
— Muszę już w pole pójść, paniczu — rzekł. — A pierwej trzeba do propinatora, o czynsz się upomnieć.
Ukłonił się Olesiowi i, rad z siebie, do karczmy pośpieszył.
— Ot, babskie gospodarstwo! — mruczał, idąc. — Dobrze, żem ja o sobie pamiętał. Byłaby i mnie i moje dzieci ładnie wykierowała. Trzeba się zawczasu za jaką dzierżawką obejrzeć.
Oleś tymczasem wjechał w olszynę i, zostawiwszy wolę kasztanowi, nie zważał, dokąd go poniesie. Wszystko, co mówił Szerszyński, utkwiło mu gwoździem w mózgu. Żal do matki pogłębiał się z każdą chwilą. Uwierzył święcie, że środki ratunku istnieją, że przy dobrych chęciach przy Zambrówce utrzymać się można. Jeśli zatem sprzedana będzie, to z winy matki, która słucha rad nieżyczliwych i zniechęciła się do gospodarstwa. Do serca jego zakradła się po raz pierwszy niechęć ku matce, ślepo dotąd kochanej i szanowanej.
Kasztan tymczasem niósł go przez zarośla, przez zagajniki młode, pieśnią ptasząt rozbrzmiewające. Drożyna, którą jechał, podnosiła się av górę coraz wyżej, słońce posuwało się szybko ku południowi. Oleś, sam nie wiedząc kiedy, znalazł się na górze Kamieniówce wobec spokojnej, dziwną uroczystością oddychającej przyrody, z zawieszonym nad głową najcudniejszym błękitem, z widokiem na rzekę, doliny i sioła, na Zambrówkę, wychylającą się z drzew zieleni, tak piękną i tak mu drogą.
Zeskoczył z konia i wkrótce potem do omszałego głazu przytulił twarz rozgorączkowaną.
„Irenie — Wacław..." czytał, wpatrzony w litery, ręką ojca wyryte. Ojca tego czcił i kochał; pamięć o nim nie wygasła dotąd w jego sercu. Jasne chwilki, z nim przeżyte, zachował jako najdroższe wspomnienie. Ojciec nauczył go konnej jazdy, ojciec ofiarował mu kasztana. Zambrówka była kolebką ojca — wszędzie go widzi, oddycha tem powietrzem, którem i on oddychał; wszyscy go tu znali, kochali. I on miałby ją porzucić, oddać w obce ręce co ma najdroższego? Nigdy!
Zdawało mu się, że potrafi stanąć do walki choćby ze światem całym, że prośbami swojemi zmiękczy postanowienie matki, wywalczy dla Zambrówki przyszłość jasną i pewną.
XIX.
Krasnohorski w szczęśliwą dla siebie chwilę przybył do Zarzecza; gdyż Orzelińska powróciła ze swej wycieczki bardziej jeszcze rozgoryczona i ostatecznie już zrezygnowana.
Właściciel Górek z chłodną, pańską grzecznością, z przymusem nieledwie, wysłuchał jej opowiadania. Siwe, o stalowym połysku jego oczy patrzyły na Orzelińska z wyrazem, który aż nadto jasno wskazywał, że wszelkie sprawy tego świata są mu najzupełniej obojętne.
— Radzić komuś w interesach jest zbyt wielką wobec własnego sumienia i ludzi odpowiedzialnością — wyrzekł wreszcie, gdy skończyła. — Żeby się pani przy Zambrówce utrzymać mogła, o tem mowy być nie może... Towarzystwo sprzeda ją za kilka miesięcy, bo pani przecież brak pieniędzy na zapłacenie raty...
O tem, aby nic nieznaczącą dla siebie kwotę pożyczyć, nie pomyślał nawet.
Orzelińska prosić wręcz nie umiała, pożegnała więc wkrótce niegościnne Górki, dążąc do Borówki.
— Szanowna, kochana sąsiadka! — wołał Borowski, ujrzawszy ją z ganku. Z powozu wysadził, po rękach całował z rozrzewnieniem i czułością. Konie wnet do stajni odesłał, krzycząc na furmana, aby im owsa bez sieczki dali, zwołał żonę, dzieci i służbę, by godnie i z sercem wylanem rzadkiego a miłego gościa przyjęli.
— Cóż? Jakże tam? — pytał, gdy już Orzelińska na najwygodniejszem miejscu w salonie posadził. — Ciężko idzie z gospodarstwem, co? Ot, bieda kobiecie samej, nieprawdaż? Każdy szarpnie, każdy dokuczy... Chciałem, Bóg świadkiem, chciałem dopomódz, czy radą, czy jak... Ale cóż! człowiek wiecznie zapracowany, skłopotany... Niechno pani dobrodziejka popatrzy... Jest o czem myśleć!
Istotnie Borowski dzieci sobie nie żałował. Pomimo, że dwoje najstarszych obdarzyło go już wnukami, ostatnie latorośle rodu Borowskich po ośm, dziewięć lat liczyły. Trzeba było zabiegliwości niesłychanej, aby ten drobiazg po Bożemu wychować i wyposażyć jakoś na drogę życia.
— Niech szanowna sąsiadka wierzy — usprawiedliwiał się po kilkakroć, — żem o Zambrówce nigdy nie zapominał. Wybierałem się codziennie niemal pojechać, w interesach się rozejrzeć, choćby słowem przyjaznem pokrzepić. Prawdę mówiąc, ten dzionek Boży taki skąpy, taki króciutki, nigdy nie starczy na to, co zrobić trzeba, i tak szybko minie, że się nawet człowiek nie obejrzy.
— Czy pan przypuszcza, że mogłabym nie pozbywać Zambrówki? — spytała.
Stary się zamyślił i zafrasował.
— Nie godziłoby się gniazda rodzinnego opuszczać... — szepnął. — Dzieci są... Spadkobiercy najpierwsi... To przecie pamiątka po ojcu, jedyna...
Orzelińskiej łzy w oczach zabłysły.
— I ja tak myślę — odparła. — Bywają przecież okoliczności smutne, gdy lepiej cośkolwiek uratować, aniżeli wszystko postradać.
Borowski tarł dłonią czoło zasępione.
— Rozumiem, pojmuję!... — powtarzał, z żalem przyglądając się bladej twarzy kobiety. — Gdyby się znalazł ktoś życzliwy a możny, gdyby sąsiedzi chcieli, wspólnemi siłami możnaby coś zrobić... Proponowałem, radca z Kaszubówki radził toż samo; niech każdy z sąsiadów coś odłoży, zepchnąć co pilniejsze... Odebralibyśmy sobie potem ratami, ale procentów nie ściągali, komorników nie nasyłali... Łatwiej byłoby wybrnąć... Ot, nie dalej, jak w miesiącu zeszłym, obchodziliśmy srebrne gody w Oświęcinie. Zjazd był ogromny, ja tedy radcę kochanego do pomocy zaprosiwszy, dalejże do sąsiadów kołatać... „To wstyd — mówię, — to hańba, żeby oto wdowie i sierotom nie pomódz. Patrzymy na jej krzywdę, widzimy, że ginie, a nasze obywatelskie sumienie śpi spokojnie..." Czy pani myśli, że chcieli słuchać? Zakrzyczeli mnie, zakrzyczeli radcę. Sobki, egoiści, i tyle.
Zerwał się z fotela i przebiegał pokój, podrażniony, zirytowany.
Borowska, cicha, dobroduszna kobietka, odezwała się łagodnie:
— Oniby radzi od wszystkiego się usunąć i na jednego ciężar złożyć... Niech, mówią, Dembiński pomaga...
— Kto? — spytała zdumiona Orzelińska.
— Dembiński. Ten poczciwy doktor z Zambrówki. Przyjaciel, mówią, niech pomaga!
Krew gorącą falą uderzyła do twarzy Orzelińskiej. Domyśliła się wszystkiego. Borowski żonę ofuknął.
— Et, co tam plotki powtarzasz, Zebciu — rzekł. — Dembiński sam na kawałek chleba ciężko pracować musi... Cóżby tu on jeden poradził?...
Gdy w parę godzin potem Orzelińska opuszczała Borówkę, w miejscu, gdzie u figury Zbawiciela krzyżowały się białe wstęgi bitego wśród zielonych pól gościńca, zatrzymała konie. Jechać dalej, czy wracać do domu? Na prawo, pod lasem, błyszczały w słońcu złocone wieżyczki pałacu; to jedna z najbogatszych posiadłości w kraju. Gdzie okiem rzucić, rozsiane tu i owdzie wioski, śmiejące się dostatkiem i spokojem; okazałe dwory, bogate nadrzeczne łąki, stada bydła i koni... spokój, dobrobyt! W promieniach wiosennego słońca było to wszystko świeże i miłe, i dziwną tęsknotę budziło w sercu patrzącej. Ale nadzieja w niej zamilkła. Po co kołatać do serc zimnych i zamkniętych? po co dumę upokarzać? Kilka słów, niewinnie przez Borowską rzuconych, zniechęciło ją ostatecznie. Zambrówka musi być sprzedana...
— Jedź do domu, Walenty! — rozkazała służącemu.
W zmęczonych źrenicach wdowy błysnął promyk nieledwie radosny, gdy za powrotem zastała u siebie Krasnohorskiego. Nie zauważyła natomiast bladej twarzy Olesia i wyrazu zaciętego uporu, jaki się w oczach jego malował. Obojętny zwykle na interesa, oddany nauce lub rozrywkom, dzisiaj nie odstępował matki i Krasnohorskiego, wytężając wzrok i słuch, czując niespokojne bicie serca i trwogę. Krasnohorski odgadł nieprzyjazne dla siebie usposobienie chłopca; starał się rozweselić go, lecz bez skutku.
Wieczorem przyjechał z matką Dembiński. Zobaczywszy niespodziewanie Krasnohorskiego, ożywił się nagle i zaniepokoił.
Dostrzegła to matka i westchnęła. Nie omieszkała przecież z całą serdecznością dopytywać się o kochane panienki, a w szczególności o Janinę.
— Kaprysi, wciąż kaprysi, szanowna pani — opowiadał Krasnohorski z pobłażliwym uśmiechem. — Choroba dziwnie ją zmieniła... Taka się stateczna, poważna panna z niej zrobiła... Ucieka od zabaw, od gwaru... Oczywiście pozwalamy jej na wszystko... Trudno choćby na chwilę zapomnieć, że w tak okropny sposób mogliśmy ją stracić.
— Wdzięczność nigdy nie wygaśnie w naszych sercach — dodał, ściskając dłoń doktora. — Wspominamy kochanych państwa bardzo często... Żona moja i dziewczęta pragną jak najrychlej do Zarzecza przyjechać...
Twarz Dembińskiego rozpromieniła się.
Orzelińska przyglądała mu się bacznie. Odgadła tajemnicę. Z opowiadań Dembińskiej znała i panią Helenę, i poważną Anielkę, i o głębokim charakterze i uczuciach Janinę. Zrozumiała wszystko w jednej chwili i zatrwożyła się... Prezes Krasnohorski wydawał jej się dumnym, zimnym człowiekiem, Janina — niepowszednią wprawdzie istotą, ale czy potrafi i czy zechce poznać i ocenić doktora?
Krasnohorski nie zważał na nikogo, ogarnięty chęcią nabycia Zambrówki. Krótką noc majową spędził, rachując, snując rozległe na przyszłość plany.
Dembińscy późno odjechali. Orzelińska zwierzyła się im ze swoich trosk i prosiła o radę. Wobec nadto ujawniającej się niecierpliwości prezesa, wartość Zambrówki podnosiła się nieco. Należało z tego korzystać.
— Pani stanowczo nie wytrwa... — przekonywała Dembińska, którą wielokrotnie ogarniała żałość, gdy patrzyła na bezowocne wysiłki Orzelińskiej. — Trzeba też i zdrowie dla dzieci ochraniać... Nic tak nie zjada, jak zgryzota i ciągły niepokój.
— Dzieci właśnie rozpaczają na myśl o opuszczeniu Zambrówki... — szepnęła Orzelińska. — Z trwogą patrzą na Krasnohorskiego, a z żalem, czuję to, na mnie. Jakie to bolesne!
— Popłaczą i zapomną... — pocieszała ją Dembińska. — Teraz oczywiście nie wiedzą, co dla nich korzystniejsze... Jakże ty myślisz, Edwardzie?
Dembiński ocknął się z zadumy.
— Dla Zambrówki niema innego ratunku — rzekł. — Zjawienie się w obecnej porze prezesa uważam za łaskę Opatrzności.
Północ dobiegała, gdy Orzelińska, przed udaniem się na spoczynek, weszła do pokoju dzieci. Wacio i Irenka zasypiali spokojnie, zaróżowieni snem, uśmiechnięci... Łóżeczko Zosi stało puste, a przez uchylone zlekka drzwi do sypialni Olesia przeglądało światło palącej się dotąd lampy.
— Oleś chory i Zosia przy nim czuwa... — pomyślała przerażona, biegnąc ku drzwiom. Wtem podniesiony głos syna zatrzymał ją.
— Nigdy, nigdy nie przypuszczałem — mówił, — aby mama zdolną była wyrządzić nam taką krzywdę. Byłem przekonany, że mama na równi z nami czci i szanuje pamięć naszego ojca...
Zamilkł na chwilę, bo w głosie czuć było ogarniające go coraz więcej wzruszenie, przed którem się bronił...
Zosia łkała głośno.
— Nie mów tak o naszej mamusi... — prosiła — nie mów... Cóż ona pocznie, jeśli pieniędzy nie ma i ludzie tacy niedobrzy... Sam widzisz, jak mamie dokuczają...
— Ty się na tem nie znasz, bo jesteś kobieta — odezwał się chłopiec. — Zawsze słyszę, że kobiety radzić sobie w niczem nie potrafią... Szerszyński też mówił, że mama gospodarować nie umie i dlatego musimy stracić Zambrówkę. Ja tego nie przeżyję! — wybuchnął z taką rozpaczą, że słuchająca wykrzyku tego matka zachwiała się...
— O! — szepnęła zbielałemi usty — brzemię moje za ciężkiem się staje... Pierworodne dziecię sądzić ją zaczyna, słucha podszeptu nikczemnego człowieka, czyni ją odpowiedzialną za przeszłość pełną zgryzot, przeszłość, w której nie ona przecież winowajczynią była. I nie może powiedzieć nic na swoją obronę, niczem fałszywego sądu dziecka złagodzić...
W zmąconym jej umyśle zarysowała się postać męża w pełni męskiego wieku i zdrowia, ojca czworga ślicznych dzieci, których był przecie opiekunem najpierwszym, a które jednak do uczciwego i pożytecznego życia przywiązać go nie potrafiły. Wrodzona cierpliwość, słodycz jej, uległość, zbuntowały się... Bezmiarem goryczy wezbrało jej serce, wyrzuty cisnęły się na usta... Trwało to chwilę. Żal rozpłynął się w łzy rezygnacyi i cichego smutku. Zanadto kochała, by złorzeczyć.
Po namyśle, odeszła cicho, nie mając siły widzieć teraz dzieci. Potrzebowała zastanowić się, przetrawić ból, coś przedsięwziąć... Wszak Oleś nie był już dzieckiem; powinien pojmować rzecz głębiej. W wybuchu jego boleści zdawało się jej, że odkrywa gwałtowne, egoistyczne cechy charakteru ojca, które tylu klęsk były powodem.
Niemniej postanowiła nieodwołalnie sprzedać Zambrówkę. Pewną jest, że dla Olesia będzie to ciężkie przejście, że długo nurtować w nim będzie żal, niechęć i oburzenie, — ale ma nadzieję, że trzeźwy kierunek wychowania i twardy trud życia pokonają kapryśny, wybuchowy temperament chłopca. Będę cierpliwą i bardzo oględną — przyrzekała sobie i otucha wstępowała w jej serce. Jakkolwiek dla wszystkich dzieci żywiła jednakie przywiązanie, Oleś, jako najstarszy, przypominał jej krótkie, lecz najmilsze chwile pogrzebanej na zawsze przeszłości, mogła już z nim pomówić rozsądnie, dumna była z jego zdolności i, choć sama może nie wiedziała o tem, miała dla niego więcej pobłażania i tkliwości.
Teraz postanowiła wyrzec się wszelkiej słabości; aby sobie i jemu oszczędzić bólu, jutro zaraz odeśle go do profesora, u którego Oleś mieszkał podczas miesięcy szkolnych. Jej samej także potrzeba spokoju, skoro Krasnohorski przybył z zamiarem ukończenia interesu, który o całej ich przyszłości postanowi. Wiedziała, że czeka ją już tylko ciernista droga upokorzeń i pracy, często niepokonanemi najeżona trudnościami dla kobiety, do walki z losem nieprzygotowanej. Musiała jednak na siebie tylko liczyć, bo nie miała nikogo, ktoby jej dopomógł i wsparł niepewne kroki. Nie osłabiało to jej odwagi. Najpotężniejszą dźwignią czynu była myśl, że są istoty, które opieki jej potrzebują, istoty droższe nad wszystko a słabe. Ona więc oszczędzać się nie będzie i ufa, że Bóg jej pobłogosławi na nowej drodze.
— Trzeba mi tylko być zdrową ciałem i duchem — powtarzała w noc bezsenną.
Majowy poranek wesołym blaskiem słońca zbudził mieszkańców Zambrówki. ' Powietrze było przejrzyste, przesiąkłe wonią wiosny, świeże barwy wabiły oko, śpiew radosny rozbrzmiewał przedziwną harmonią, chociaż złożyły się nań głosy najpospolitszych śpiewaków. Krople rosy porannej iskrzyły się na kwiatach i liściach wszystkiemi kolorami tęczy, wietrzyk wkradł się między osypane kwieciem jabłonki i grusze i białoróżowym kobiercem strząśniętych listeczków zaścielał ziemię.
Nawet pałac zambrowski ruiną swoją nie raził, spowity cały w fantastyczne sploty bluszczu, dzikiego wina i powoju, ukryty nieledwie w bogato liściem obrzuconych drzewach. Przed biurkiem, założonem papierami, siedzi Orzelińska. Ubiegła noc pozostawiła jednak ślady na bladej, wyrazistej jej twarzy. Wokoło ust błądzi smętny uśmiech, w oczach przebija głębia tęsknoty... Kończyła właśnie wykaz obciążających Zambrówkę długów, gdy drzwi uchyliły się zlekka i zalękniona Zosia wsunęła się do pokoju. Twarzyczkę miała bladą, oczy od płaczu zaczerwienione. Orzelińska położyła pióro i spojrzała na córkę.
— Pójdź do mnie, Zochno... — rzekła łagodnie, wyciągając ku dziecku ramiona.
Zosia, wybuchając płaczem, rzuciła się ku matce.
— Mamo, czy to prawda, że Oleś odjeżdża? Wszak jeszcze do soboty miał pozostać z nami? — Pytała pośród łkań, z wyrzutem patrząc na matkę.
Orzelińska pogładziła głowę dziewczynki.
— Oleś musi jechać, a ty, Zosiu, niepotrzebnie się tak roztkliwiasz... — wyrzekła, pokonywając ogarniające ją samą wzruszenie.
Lecz Zosia rozpłakała się jeszcze rzewniej i, kryjąc twarz na piersiach matki, wyszeptała:
— Oleś jest bardzo smutny i zagniewany. Oleś nie spał noc całą, płakał i mówił takie brzydkie, okropne rzeczy... Ach, mamo, jakie okropne!... — dodała, wstrząsając się pełnym przerażenia ruchem.
Orzelińska drgnęła.
— Cóż tak okropnego mówił Oleś? — spytała obojętnie na pozór.
— Powiedział że się utopi, albo zabije, jeśli mama Zambrówkę sprzeda... — wyszeptała z obawą.
— Uspokój się, Zochno — odezwała się po chwili matka, z trudem chwytając powietrze. — Przesłyszałaś się pewno... Oleś jest rozsądny i kocha matkę... Oleś oczywiście zażartował z ciebie... Ale żart to brzydki i nie powinien był uczynić tego...
Zosia przecież zaprzeczyła energicznie.
— Nie, mamo, nie żartował... — odezwała się z przekonaniem. — Oleś naprzód bardzo płakał i skarzył się, że mama nas nie kocha, ani Zambrówki, ani tatusia i...
— Dosyć, dziecko! — zawołała z przybranym spokojem Orzelińska.
Odsunęła córkę łagodnie i powstała.
U drzwi, wszedłszy niepostrzeżenie, stał już Oleś. I on był blady i zmieniony. Wyniosłe, bujną czupryną okolone czoło podnosił hardo, z uporem zaciskał usta. Orzelińska, rzuciwszy nań okiem, poznała, że chłopak chce się wyłamać od posłuszeństwa i uległości, że zbyt rychło niepodległości zapragnął.
— Dlaczego mama wyprawia mnie z domu? — spytał Oleś trochę niepewnym głosem, bo spokojna twarz matki zaimponowała mu.
Orzelińska nie odpowiedziała. Uporządkowała papiery na biurku, odesłała Zosię z kluczami do śpiżarni, po czem dopiero zwróciła się do syna.
— Nie mam potrzeby się tłómaczyć, dowiesz się sam później... — rzekła niedopuszczającym uwag głosem. — Czyś gotów do podróży? Walenty już zaprzęga...
Wzięła parasolkę i skinęła na syna.
— Przypuszczam, że zechcesz pożegnać się z grobem ojca... — przemówiła łagodniej. — Pójdziemy oboje.
Wyszła, Oleś postępował za nią w milczeniu. Pieszczony wprawdzie, ale nawykły do posłuszeństwa, mimo chęci oporu, nie mógł się od razu z karbów jego wyłamać.
Na cmentarzu wiosna umaiła zielenią groby, kwiaty zakwitły, rój drobnych muszek brzęczał monotonną piosenkę, jak gdyby do snu kołysał i zachęcał dusze znękane. Przy grobowcu Orzelińskiego srebrnolistne brzozy zwieszały bogate warkocze, wyniosłe tuje i świerki smętny cień rzucały, białe narcyzy i wonne fijołki roznosiły woń po powietrzu.
Matka i syn w milczeniu przyklękli. Żaden odgłos burz i trosk życiowych nie dochodził tu do nich ze świata, nad głowami mieli błękit przejrzysty, wokoło kojącą ciszę.
Po krótkiej modlitwie, Orzelińska powstała i łagodnie, powoli odkryła przed synem starannie dotąd ukrywaną tajemnicę śmierci ojca. Nie obciążając pamięci nieboszczyka wyrzutami, targnięcie się na życie przypisując rozstrojowi umysłu, wzywała syna, aby naśladując ojca w dobrem, panował nad namiętnościami, unikał słabości i wybuchów nierozsądnego gniewu, aby, jako najstarszy, starał się rodzeństwu ojca zastąpić.
— Musisz być mocnym i za niego i za siebie... — mówiła, walcząc z ogarniającem ją wzruszeniem, bo widziała, jak młodzieńcza postać syna gięła się pod ciężarem smutnej prawdy. — Tu, wobec prochów twego nieszczęśliwego ojca, dowiedz się, że Zambrówka sprzedaną być musi, lecz tobie pracą odkupić ją wolno, nieposzlakowanym honorem i uczciwością przywrócić dobrą sławę imieniu. Nikt z tych, którzy ojcu twemu zaufali, nie powinien odejść zawiedziony. Czy mnie pojmujesz, synu?
Teraz dopiero głos jej się złamał i po bladej twarzy obfite łzy popłynęły.
Nazajutrz w mieście powiatowem sporządzono akt regentalny sprzedaży Zambrówki. Prezes Krasnohorski tak zręcznie umiał pokierować interesami, że obarczonej czworgiem dzieci wdowie pozostały jedynie , rubli, jako reszta wartości bogatego niegdyś dziedzictwa.
CZĘŚĆ DRUGA.
I.
Pociąg kuryerski z szumem i łoskotem wpadł na stacyę. Z okna wagonu II klasy wyjrzała blada twarzyczka Cecylii Zielińskiej. Oczekujące na peronie Amelia i Janina z serdecznem powitaniem ku niej podbiegły.
— Jesteś, jesteś nareszcie, najmilszy zbiegu! — mówiła Janina.
— Czy stryj twój pozostał w Berlinie? — pytała Amelka, ze współczuciem przyglądając się zmienionej, wychudłej postaci młodej dziewczyny, która w czarnej, żałobnej szacie wydawała się jeszcze wątlejszą i drobniejszą.
Przy boku panien zjawił się w tej chwili hrabia Brunon.
— Czy mogę paniom w czemkolwiek dopomódz? — spytał, uściskiem dłoni witając zdumione niespodziewanym jego widokiem panny. — Więc podróżowaliśmy razem, panno Cecylio, nic o tem nie wiedząc? Nieskończenie żałuję... Byłbym się może przydał pani...
Ściskał przyjacielsko rękę osłupiałej panienki, spojrzeniem uwielbienia obejmując zarumienioną lekko twarz Anielki.
Drobna dłoń Cecylii drżała w jego uścisku.
— Nie przypuszczałam... — szeptała nieśmiało. — Więc pan także jedzie z Berlina?
— Tak, pani! Jeździłem tam w interesie firmy... Wdzięczny jestem pryncypałowi mojemu za ten pomysł. Inaczej upłynęłyby znowu nieskończenie długie miesiące, nimbym panie ujrzał...
Głębokie oczy jego, w twarzy Amelki utkwione, płonęły uczuciem rozradowania.
Cecylia słuchała, nic nie pojmując. Firma" pryncypał — były to wyrazy obce dotąd w arystokratycznym słowniku hrabiego. Co to znaczy? Jakże on się zmienił! Zmężniał, spoważniał... Przybyło mu energii w ruchach i spojrzeniu; nawet strój, do przesady przedtem wykwintny, teraz był skromny, choć elegancki.
Służący panien Krasnohorskich nadszedł z uwiadomieniem, że bagaż panny Zielińskiej odebrany.
Panienki pośpieszyły do karety.
— Czy mogę oznajmić odwiedziny pańskie rodzicom, hrabio? — odezwała się uprzejmie Janina. — Pan już o nas zapomniał... Ktoby przypuścił, że mieszkając w jednem mieście, nie widzieliśmy się rok cały...
— Panie wyjeżdżały, ja mam dosyć zajęcia... — odparł hrabia.
— Nie tłómacz się, hrabio... W kółku nowych zajęć i znajomości zapomniałeś o dawnych — mówiła z niezwykłą przedtem dla Brunona życzliwością. — Wszak to zwykła kolej rzeczy...
Brunon uśmiechnął się melancholijnie.
— Zazdroszczę tym, którzy potrafią zapominać... — odparł żartobliwie na pozór, lecz oczy jego, na Amelkę wciąż zwrócone, nadawały słowom głębsze znaczenie.
Cecylia, pomieszana, stłumiła westchnienie. Jakże pięknym jej się wydał po paru latach niewidzenia, jak kochania godnym! Gdy w chwilę potem kareta potoczyła się po bruku, Cesia przytuliła głowę do ramienia Amelki, szepcąc:
— Jakżem szczęśliwa, że jestem znowu z wami!...
— A my byłyśmy w obawie, że stryj cię nie puści od siebie — rzekła Janina. — Czy bardzo odczuł Stratę żony?
Cecylia zawahała się z odpowiedzią.
— To jest... oczywiście... ale widzisz, Janiu, stryjenka tak długo i ciężko chorowała, tak nam było boleśnie patrzeć na jej męczarnie...
— Pojmuję... — odparła Janina. — W takich razach egoizmem byłoby pragnąć przedłużania cierpień... Zresztą, wszak to już kilka miesięcy upłynęło...
Kareta zatrzymała się przed pałacykiem Krasnohorskich.
— Jesteś u siebie — wyrzekła pani Helena, po macierzyńsku witając Cecylię. — Bądź przekonaną, że masz tu serca życzliwe i kochające. Ale jakże ty zmizerniałaś, Cesiu!
Dziewczęciu łzy w oczach zabłysły. Odwykła już od pieszczot i życzliwego słowa. Pani Helena, widząc jej wzruszenie, zwróciła się do córek:
— Odprowadźcie Cesię do jej pokoju, niechaj przed obiadem wypocznie.
Westchnienie poruszyło jej pierś, gdy ścigała okiem drobną, wychudzoną postać znikającej we drzwiach Cecylii.
Dziewczęta tymczasem, trzymając się za ręce, do pokoju Cesi pobiegły. Tyle miały sobie do opowiedzenia! Prześcigały się przytem, by jak najwięcej oznak przywiązania przyjaciółce okazać.
— Jakżem wam wdzięczna!... — szeptała sierota z goryczą, której nie mogła ukryć. — Ofiarujecie mi tak wiele... Mnie, nieposiadającej już nic, nic z tego, co w waszym świecie ma wartość jakąkolwiek... Wdzięczną jestem, powtarzam, ale i głęboko upokorzoną. Odbierać łask tyle, nic wzamian nie dając...
Amelka pocałunkiem zamknęła jej usta.
— Cesiu, ani słowa więcej! — zawołała. — Niedobra jesteś, niepoczciwa!
— Dziwaczka, jak zawsze! — dorzuciła Janina. — Wstydź się!...
Karciła Cecylię, pieszczotą wynagradzając szorstkie nieco słowa.
— Czyż nie jest upokorzeniem przyjmować od rodziców waszych tyle dobrodziejstw? Wy jeszcze nie wiecie wszystkiego, moje drogie — mówiła, pochylając czoło. — Na całym szerokim świecie nie mam już nikogo, nie mam dachu nad głową, ani kawałka powszedniego chleba. Jeśli nie nauczę się pracować, mizerna moja osoba nie ma racyi bytu... Stryj się żeni... — dokończyła cichutko. — Żeni się z gospodynią, która się zajmowała domem podczas choroby stryjenki...
— Cesiu, czy to być może? — spytała Anielka, nie mogąc uwierzyć temu, co usłyszała.
Na ustach Janiny pojawił się sarkastyczny uśmiech.
— Czemuż cię to dziwi, Melo? — wyrzekła, wzruszając ramionami. — Mężczyzna jest tak słabym, że bardzo szybko da się obłąkać choćby najniegodniejszym uczuciom.
— To oburzające! — zawołała Cesia. — Starzec przecież nad grobem stojący, od którego należałoby spodziewać się rozsądku, godności... W kilka miesięcy po śmierci żony... To oburzające!
Cesia płakała cicho, Janina wzburzona przebiegała pokój.
— Jeżeli już na rozsądek blizko letniego starca rachować nie można, to cóż dopiero mówić o młodych? — wyrzekła z ironią.
— Nie chcę temu wierzyć, Cesiu — odezwała się Amelka. — Z pewnością ten plan rozchwieje się, gdy stryj zastanowi się...
— Nie... — odparła stanowczo Cesia. — Dlategom przyśpieszyła wyjazd... Ta pani, która wkrótce miejsce stryjenki zastąpi, powiedziała mi aż nadto wyraźnie, że pobyt mój w domu stryja nie podoba jej się i radzi, abym zawczasu myślała o sobie... Ach, jaka to okropna kobieta! Nie oszczędziła mi niczego, żadnej przykrości, żadnego upokorzenia!
— Czy mówiłaś o tem stryjowi? — spytała Amelka.
Cecylia uśmiechnęła się smutnie.
— Stryj jest zupełnie zawojowany... Wierzy święcie we wszystko, w co ona wierzyć mu każe.
Przed wyjazdem moim stryj uczuł się trochę dotkniętym, posłyszawszy, jak z dotkliwą ironią odezwała się do mnie w te słowa: „Niech panna nie myśli, że jej tu pozwolę rządzić... Niech się panna weźmie do pracy i na stryja majątek nie patrzy... Ja go nie pozwolę okradać..." Nie umiem wam opisać, co się ze mną działo... Wstyd mi wyznać, ale obejście tej kobiety doprowadziło mnie do takiej rozpaczy, że chciałam... postanowiłam...
Zająknęła się i spuściła oczy.
Janina i Amelka zrozumiały ją.
— Biednaś ty, biedna, Cesiu!... — szepnęła Amelka, a Janina ze zwykłą energią dodała:
— Głupiutka! Ach, gdybym ja była na twojem miejscu... Ale cóż stryj na to?
— Stryj? Gniewał się z początku... Wtedy właśnie poznałam, jak mało mogę liczyć na niego. Zakrzyczany przez nią, zmilkł i wieczorem dopiero, z nieobecności jej korzystając, wsunął mi dwa storublowe banknoty ze słowami: „Schowaj to, dziecko... Niech ona nie widzi..." Wierzajcie mi, to była najokropniejsza w mojem życiu chwila.
Dziewczęta słuchały pognębione.
— Przyszłość jest w twoich ręku, Cesiu — przemówiła wreszcie po długiej chwili milczenia Amelka. — Masz zdolności wrodzone i wykształcenie; jesteś przytem prawą i dobrą dziewczyną i, byłeś wyrobiła w sobie energię, łaski niczyjej potrzebować nie będziesz...
— Czy to nie złudzenie, Melo? Właściwie nie umiem nic i do niczegom niezdatna. Stryjenka powtarzała mi to zawsze...
— I wmówiła w ciebie, ty nierozsądne dziecko! — zawołała Jania, całując ją. — Jakie to szczęście, że zakres działalności kobiecej rozszerzył się obecnie. Coraz mniej szykan, coraz mniej ścieśnień doznajemy. Droga nauki, droga pracy zarówno dla nas, jak dla mężczyzn otwarta. Każda z nas powinna czuć się obywatelką, każda obowiązki swoje rozumieć i wypełniać.
— To bardzo piękne! — wyrzekła Cesia z odrobiną ironii. — Czy nie przypuszczasz jednak, że uczucia nasze będą wyśmiane, godność obrażona, nasze bohaterstwo i wysiłki poczytane za histeryczny objaw niezdrowego stulecia? Ileż ja to już razy słyszałam!...
Janina oburzyła się.
— Dobro i prawda muszą zwyciężyć! — zawołała z zapałem. — Pójdźmy do celu prosto i ochoczo, a przekonamy się, że i dla kobiet samotnych lub popychanych koniecznością zarobku istnieje cicha, spokojna przystań. Będziemy obiedwie pracowały, Cesiu, bo i mnie duszno w tych pięknych, wywoskowanych salonach; dokucza mi nuda wśród banalnych rozrywek, rozstałam się już dawno z marzeniem o domowem ognisku...
— Janiu! — szepnęła Amelka — nie masz prawa tak mówić. Jesteś kochaną, i to kochaną przez człowieka ze wszech miar godnego szacunku i zaufania. Cóż cię odpycha od niego? Kaprys i nieszczęsne poglądy pesymistyczne, jakimi cię napoiła Malska i jej podobne, kilka przykładów z życia, które przecież nie mogą stanowić ogólnego prawidła.
Cesia łagodne, błękitne oczy ze zdumieniem utkwiła w twarzy Janiny. Jakto? więc istniała istota, wyrzekająca się dobrowolnie uczucia miłości i rozkoszy rodzinnych? Wszak jednym z najżywszych i najczystszych źródeł szczęścia ludzkiego jest właśnie miłość małżeńska, miłość macierzyńska.
Postać Brunona zamajaczyła w jej wyobraźni. Wspomnienie o nim krzepiło ją wielokrotnie w ciągu długich nieskończenie miesięcy, osładzało gorzkie chwile sieroctwa. Delikatna, baczna na wszystko uprzejmość jego, wytworna grzeczność dobrze wychowanego człowieka dla niej posiadały czar jakiś odrębny i otwierały pole do złudzeń i marzeń. Pragnęła spytać o niego, dźwięk jego imienia posłyszeć, lecz wahała się, onieśmielona.
Amelka, jak gdyby myśli jej odgadując, o hrabiego zagadnęła:
— Czy uważałaś, Cesiu, jak się hrabia zmienił? I nie tylko powierzchownie. Wyznaję, że nigdy nie przypuszczałam, aby potrafił zagłuszyć w sobie pychę rodową i arystokratyczne nawyknienia...
— Jestem niesłychanie zdziwioną... — wyszeptała Cecylia z rumieńcem. — Hrabia jakoś inaczej teraz wygląda...
— Jak przystało na przemysłowca... — uzupełniła Janina.
— Przemysłowca? Cóż ty mówisz? Nie wystawiajcież mojej ciekawości na długą próbę... — prosiła Cesia z rzadką u niej żywością.
— Wyobraź sobie, kochanko — rzekła Anielka, — że hrabia, ten gładki, wytworny salonowiec, jest obecnie buchalterem jednej ze znanych i szeroko w kraju rozgałęzionych firm handlowych. Sprzykrzyło mu się nareszcie robienie długów, życie z dnia na dzień, bez przyszłości... więc zmienił się z gruntu.
— Może to chwilowa tylko zmiana... — roześmiała się Janina. — Nie dowierzam takim zepsutym paniczom. Pewnego pięknego poranku przyjdzie recydywa...
— Nie zarażaj innych swoim szkaradnym pesymizmem! — zawołała żywo Amelka. — Dlaczego hrabia nie miałby zasmakować w życiu pracowitem, spokojnem?... Zapewniam cię, Janiu, że skoro raz już uczynił krok na przód, nie cofnie się... Zerwał z przeszłością na zawsze...
— Czy hrabia częstym jest u was gościem? — spytała nieśmiało Cesia.
— Bynajmniej — odparła Amelka. — Słyszałaś przecie, jak mu Jania czyniła wyrzuty. Hrabia w ciągu ubiegłego roku ani razu nie był u nas...
— Dźwiga się moralnie i materyalnie — żartowała z udaną powagą Janina. — Wiecie, moje drogie? Mam mocne podejrzenie, że w tym niespodziewanym przewrocie bożek miłości odegrał poważną rolę...
Amelka, zmieszana, odwróciła głowę. Cesia z nieokreśloną trwogą spojrzała na Janinę.
— To prawdopodobne! — szepnęła. — Czy znacie przedmiot uczuć hrabiego Brunona?
Amelka wzruszyła ramionami.
— Wiesz przecie, że Jania ze wszystkiego żartować lubi... — odezwała się, przysuwając stoliczek z herbatą do kanapki, na której Cesia odpoczywała. — Pij, póki gorąca... Masz tu i ulubione swoje ciasteczka... — Jak to dobrze, żeś ty już z nami, Cesiu najdroższa! — dodała.
Myśl Cesi była gdzieindziej. Co skłoniło Brunona, że porzucił dotychczasowy tryb życia? Kim była ta, która popchnęła go do pracy? Nie słyszała prawie, co mówiła do niej Amelka, nie zauważyła badawczego spojrzenia Janiny.
Lokaj wniósł bilet.
— Jadzia, Jadzia! — zawołała, czytając go Anielka. — Powiedziałyśmy jej wczoraj, że przyjeżdżasz... Poczciwa, przybiegła cię powitać, Cesiu... Wprowadź panią Jedłowiecką do salonu — rozkazała służącemu.
Cecylia z uśmiechem spojrzała na Janinę.
— Więc pozwoliłaś się wyprzedzić Jadzi? — spytała żartobliwie. — Ona najprędzej znalazła sobie wymarzonego bohatera z brodą i romansowemi oczyma?... Bardzo przystojny jest pan Jedłowiecki.
— Skądże ty go znasz? — spytały panienki.
— Odwiedził mnie, będąc w Berlinie przed kilku miesiącami. Jadzia wówczas przysłała mi fotografię swoją i męża.
— To poczciwie z jej strony — rzekła Janina. — Jadzia bardzo korzystnie się zmieniła.
— Oczywiście kochają się bardzo i Jadzia znalazła szczęście? — spytała Cecylia.
Jania wybuchnęła śmiechem.
— O! czas to dopiero pokaże... Obecnie Jadzia o niczem poważnie nie myśli, nad niczem się nie zastanawia. Tem przykrzejsze będzie przebudzenie.
— Nie słuchaj jej, Cesiu! — zawołała Amelka. — Wypij herbatę i przychodź do nas...
W salonie młoda pani Jedłowiecka opowiadała pani Helenie o doskonałości swego małżonka.
— Czy pani uwierzy? — mówiła z głębokiem przekonaniem. — Kucharka przypaliła wczoraj leguminę, a do kompotu dodała cynamonu, którego mój Czesław nie cierpi... Byłam pewną, że się rozgniewa, że będzie mi czynił wyrzuty... nieprawdaż? Boć ja przecie, jako dobra i kochająca żona, powinnam o wszystkiem pamiętać". Tymczasem mój małżonek odsunął półmisek z leguminą, mówiąc oględnie: „Zbyt mocno się zrumieniła" i ani słowa więcej.
Janina, wchodząc, posłyszała ostatnie wyrazy i roześmiała się.
— Jakto? Więc w kilka miesięcy po ślubie idealny małżonek już umie odróżnić zbyt zrumienioną leguminę? Ależ to okropne! Mając ubóstwianą kobietę pry swoim boku, pojąc się czarem spojrzeń jej i uśmiechów, zwraca uwagę na taką grubą prozę, jak cynamonowe kompoty i przypalone biszkopty... Cóż to będzie z wami za lat dziesięć, Jadwisiu?
Całowała przyjaciółkę, śmiejąc się serdecznie.
— Biednaś ty i żałuję cię!... Oni wszyscy nie warci ani miłości naszej, ani poświęcenia. Jakże mi cię żal, Jadwiniu! Prędzej czy później rozczarujesz się... Zobaczysz!
Ale pani Jadwiga z oburzeniem zaprotestowała:
— To ja raczej żałować cię powinnam, Janiu. Trujesz się pesymizmem, jak inni morfiną, a następstwa będą jedne i też same, przekonasz się! Powoli wchłaniasz w siebie truciznę, aż wreszcie nastąpi...
— Rozkład! — przerwała pompatycznie Janina. — Ogólny koniec wszechrzeczy. Czy możesz mi zaprzeczyć?
Młoda, kochająca i kochana małżonka, której uśmiechała się wkrótce nadzieja macierzyństwa, uczuła żal do przyjaciółki. Po co przypomina jej, tak ufnej i szczęśliwej, kres istnienia, któreby ona na wieczność całą przedłużyć chciała? Po co ją rozgoryczać niewiarą, kiedy ona chce wierzyć, musi wierzyć i bez wiary tej żyćby nie potrafiła?
— Co się z tobą zrobiło, Janiu? — mówi po chwili, korzystając z wyjścia pani Heleny. — Pamiętasz ów pożegnalny wieczorek, kiedy to, opuściwszy pensyę, zebrałyśmy się u was? Rwałaś się do życia, pragnęłaś wyjść za mąż jak najprędzej.
— Ale teraz nie pragnę... Miłość nie znajdzie nigdy przystępu do mego serca, bo je trwoga aż nadto opancerzyła. Czyż ja nie widzę, nie czerpię z życia smutnych przykładów? Niema szczęśliwych małżeństw, niema miłości! Illuzye!...
Śmiała się nerwowo, mnąc wachlarz z piór, którym rozpaloną twarz kiedy niekiedy chłodziła. Jadwiga z żalem patrzyła na nią.
— A jednak — odezwała się łagodnie — bez tych, jak je nazywasz, illuzyi, życie nasze byłoby bardzo smutne. Otaczają nas one ze wszystkich: stron i zrywać ich bezkarnie nie możemy. Lepiej się łudzić i tym sposobem zachować równowagę ducha, roztaczając wkoło siebie dobro i piękno,
niżeli rozgoryczać się i zatruwać życie sobie i innym. Coby też biedny mój Czesław powiedział, gdyby, powróciwszy do domu po pracy, zastał żonę kwaśną, filozofującą, w rozterce samą z sobą? To dopiero byłaby przyjemna niespodzianka!
Zerwała się z fotela i zarzuciła ręce na szyję Janiny.
— Staraj się i ty pokochać, Janiu... — szepnęła. — Oprócz miłości małżeńskiej jest jeszcze coś, co przywiązuje kobietę najsilniej, najgoręcej... źródło nieprzebrane słodyczy i rozkoszy... coś, co każe nam zapomnieć o sobie, poświęcić się nieograniczenie. Wkrótce... — śliczny rumieniec oblał twarz młodej kobiety i oczy łzami zabłysły — wkrótce, Janiu, przekonam cię, jaki to piękny cel każda z nas ma przed sobą...
Ukryła zapłonione oblicze na piersi Janiny, dumna i szczęśliwa.
Cesia z Amelką, trzymając się za ręce, wbiegły do salonu. Nastąpiły serdeczne powitania, uściski. Jadwiga ubolewała nad Cesią, pieściła bladą dzieweczkę i pocieszała.
— Będziemy razem pracowały, razem się cieszyły i kłopotały — dowodziła. — Na sobotnich moich zebraniach Cesia znajdzie niewątpliwie rozrywkę, a nawet pożytek dla umysłu.
— To prawda! — potwierdziła Amelka. — Z początku lękałam się tych rozmów uniwersyteckich, zwłaszcza, że je prowadzą przeważnie ludzie niezbyt młodzi...
— Dumna jestem, że mąż mój przewodniczy uczącej się młodzieży — odezwała się Jadwiga. —
Bawi mnie, ilekroć usłyszę, jak mię nazywają: „pani profesorowa..." Anim przypuszczała kiedykolwiek, że mizerna moja osóbka potrafi w poważnym profesorze uniwersytetu wzbudzić zajęcie i...
— Pozwól sobie, duszko! — roześmiała się Janina — i z rozradowanej piersi wyrzuć potężne słowo: miłość! To bardzo wzruszające!
— Niepoprawna! — rzekła Jadwiga, grożąc nieprzejednanej dziewczynie. — Uwierzysz ty kiedyś i zegniesz hardą postać wobec tego, który całą twoją istotą zawładnie. Wtedy przypomnę ci...
Ale Jania zasłoniła uszy rękoma.
— Dosyć, dosyć, Jadziu, bo ucieknę! — zawołała.
I istotnie wkrótce odbiegła; a gdy w salonie rozbrzmiewał śmiech i ożywiona gawęda, ona smutną twarzyczkę przycisnęła do szyby i patrzała przed siebie, nic nie widząc.
Z powodu Cecylii omal nie przyszło do żywej pomiędzy panem Klemensem a żoną sprzeczki. Pani Helena oświadczyła mężowi chęć zatrzymania sieroty u siebie na czas nieograniczony, co tenże przyjął z nieukrywaną niechęcią.
Póki Cecylię uważał za jedyną sukcesorkę bogatych krewnych, był jej rad w swoim domu; obecnie rzeczy się zmieniły, więc nie wysilał się na grzeczności, a nawet pańskie tony względem sieroty przybierał.
— Pozwól powiedzieć sobie, Heleniu — mówił do żony, mocno niezadowolony, — że pomiędzy rodziną bardzo często wynikają nieporozumienia., na które zważać nie należy. Panna Cecylia, nic nie posiadając, powinna była wyrzec się dumy, śmiesznej w jej położeniu, i w domu stryja pozostać. Mając ją na oku, widząc jej przywiązanie, nie tak łatwo dałby się tamtej kobiecie owładnąć. I w testamencie nie pominąłby panny Zielińskiej... Ręczę za to! Szalona dziewczyna, i dlatego...
— Klemensie! — przerwała pani Helena — więc przypuszczasz, że to biedne dziecko mogło było pozostać nadal pod takim niegościnnym dachem, pod opieką przewrotnej, bez wychowania kobiety? Sam wiesz, jakie wyjątkowe okoliczności do wyjazdu ją zmusiły... po prostu wypędzono ją.
— Egzagerujesz, duszko! — odezwał się pan Klemens. — A zresztą dom nasz nie jest instytucyą dobroczynną... Jeżeli chcesz wiedzieć moje zdanie, to ci powiem otwarcie, żem nierad z tej zażyłości dziewcząt naszych z panną Zielińską. Ni z pierza, ni z mięsa...
— Lubiłeś ją dawniej... — mówiła, tłumiąc oburzenie, pani Helena. — Skoro nie mamy nic do zarzucenia ani jej charakterowi, ani wychowaniu...
— Romanse! — mruknął pan Klemens. — Panna Zielińska jest to sobie najzwyczajniejsze stworzenie i wy dopiero uczyniłyście z niej bożyszcze. Ja przedewszystkiem uważam ją za istotę nieszczęśliwą, bo mającą pojęcia przewrócone i wyegzaltowane poglądy; dlatego, powtarzam, nierad jestem z obcowania jej z dziewczętami. I tak już, dzięki tobie, Heleniu, realnego nie trzymają się gruntu.
Pani Helena znała dostatecznie swojego małżonka, każdy jednak z jego strony objaw moralnego ubóstwa ranił ją dotkliwie.
— Zrób to dla mnie, Klemensie, i przy córkach naszych nie poruszaj tego przedmiotu — rzekła. — O przyszłości Cesi sama pomyślę, ale na to czasu potrzeba. Teraz starajmy się tylko nie dać jej uczuć, że coś dla niej robimy. Znam twoją wrodzoną grzeczność i takt, więc mam nadzieję, że uprzejmem obejściem pokryjesz swoje uprzedzenia. Biedne dziecko, niema już teraz nikogo na świecie...
Cesia poznała się na zimnej grzeczności pana Klemensa. Nie lubiła go nigdy, w gładkiem obejściu odczuwając fałsz. Na razie jednak, nie wiedząc, co z sobą pocznie, musiała przyjąć w domu jego gościnę, którą tkliwe serce pani Heleny i przywiązanie Amelki i Janiny osładzały.
— Czy uważasz, Melo, jak ojciec jest niegrzeczny dla Cesi? — pytała Janina, której bystrego oka nic nie uszło... — Niekiedy bywa impertynencki... Dziwi mnie to, bo ojciec zawsze dla wszystkich niemal jest uprzejmy.
Amelka zasępiła się. Zdjął ją żal o swoje „dzieciątko."
— Przykro mi, bardzo przykro... — ozwała się po chwili. — Cesia oczywiście cierpi nad tem, choć się nie skarży... Nie pojmuję, czemu ojciec tak się dla niej zmienił. Byłam pewną, że ją lubi...
— I mnie się tak zdawało... — odparła zadumana Jania. — Dla Brunona, którego ja teraz dopiero szanować zaczynam, był również wczoraj jakiś kwaśny... Ojciec widocznie ceni ludzi wedle ich stanowiska... — dodała z odrobiną ironii.
— Nie zastanawiajmy się nad tem — wtrąciła żywo Amelka. — Ojciec musi mieć swoje powody, chociaż my o nich nie wiemy. Trzebaby jednakże pomyśleć o przyszłości Cesi i uwolnić ją od zależności.
W tym celu wybrała się do Jadwigi. Rozmyślając nad sposobem odmalowania w żywych kolorach smutnej doli przyjaciółki, tego samego wieczora jeszcze zadzwoniła do mieszkania państwa Jedłowieckich.
Pani Jadwiga siedziała właśnie przy fortepianie, grając łagodną jakąś melodyę o minorowych dźwiękach, której prosty motyw ludowy przewijał się w waryacyach i pasażach nie z wyszukanym wprawdzie artyzmem, ale z uczuciem i zrozumieniem.
— Zastałaś mnie przy „Kołysance" — mówiła, witając Amelkę. — W dodatku ułożyłam ją sama, podług melodyi, zasłyszanej na wsi... Tytuł kompozytorki zawdzięczam mojemu małżonkowi, bo, wyobraź sobie, twierdzi, że muzyka moja uspokaja go i łatwiej pozwala mu pracować. Dumną z tego jestem, a jeszcze więcej zdziwioną. Pamiętasz, Melo, do jakiej niecierpliwości doprowadzałam zawsze naszą nauczycielkę muzyki? Nie tylko zdolności nie posiadałam żadnych w tym kierunku, ale i chęci...
Amelka patrzyła na nią z niekłamaną życzliwością, bo też ślicznie dziś wyglądała. Od ponsowego, krepą przybranego szlafroczka odbijała delikatnie twarz jej ściągła o cerze bladej i wielkich, ciemnych oczach. Piękną niktby jej z pewnością nie nazwał, każdy przecież nieodmiennie zgodzić się musiał, że jest bardzo sympatyczną i żywą, co jej dodaje dziewczęcego uroku.
— Cóżbym oddała za to, gdyby Jani wróciła dawna żywość! — odezwała się Amelka, nagle posmutniawszy. — Na pensyi byłyście bardzo podobne do siebie...
— Wieczyste utrapienie profesorów i guwernantek... — rozśmiała się Jadwiga. — Ale istotnie Jania niezmiernie się zmieniła. Czemu? Zastanawiałam się już nieraz nad tem...
— Jania, niestety! staje się podobną do teraźniejszych panien — odezwała się po chwili. — Straciły wiarę, rozgoryczały i zdaje im się, że im z tem do twarzy. Wiesz, Melo? zastanawiałam się często nad różnicą pojęć i wychowania matek naszych i nas... One zachowały przez życie całe młodość i pogodę ducha, optymistyczne zapatrywania i prostą a głęboką wiarę. Drobne, domowe uciechy i wypadki potrafią dziś jeszcze żywiej ich interesować, niż nas najwyszukańsze rozrywki. Jania, na przykład, z całą dobrą wiarą zapewniała mnie, że już ją nic, nic zgoła nie bawi... Czy to nie smutne?
— Poruszyłaś przedmiot nieustających moich obaw, Jadwiniu — odparła Amelka z westchnieniem. — I wyobraźże sobie, że Cesia dąży tą samą drogą... O niej to właśnie pomówić chciałam z tobą. Cesia jest bardzo nieszczęśliwą i upokorzoną. Stosunek ze stryjem zerwany, innej rodziny nie posiada, jak nie posiada żadnych środków do życia. Gnębi ją przymusowy, bezczynny pobyt u nas, cierpi jej duma...
— To istotnie bardzo smutne — rzekła Jadwiga. — Ale pogardzałabym Cesią, gdyby się na takie istnienie zgodziła. Droga użytecznej pracy otwarta przed nią. Cesia może i powinna zdobyć sobie byt samodzielny... Chociaż nazwałabym się szczęśliwą, gdybym ją mogła za mąż wydać...
Zamyśliła się, a po chwili rozkoszny uśmiech na jej twarzy zaigrał.
— Już ja nie spocznę, dopóki Cesi za mąż nie Wydam. Zaraz dziś pomówię z Czesławem. Jestem pewną, że weźmie to gorąco do serca... Musi mi ułożyć listę kandydatów, kwalifikujących się do małżeństwa. Zamążpójście to najpewniejsza i najkrótsza droga do szczęścia... Tak, tak! Rozpoczynam swaty: w sobotę urządzam nadzwyczajne przyjęcie, Czesław sprowadza obiecujących młodzieńców, Cesię do tego ważnego aktu przygotuję sama... Tyś za poważna, Melo, Janka mężczyzn nie lubi, a tymczasem, moje panie, wierzcie mnie, starej mężatce, że odrobina kokieteryi jest niezbędnie potrzebną. Czy myślisz, żem nie kokietowała Czesława? Troszkę, troszyneczkę, ale zawsze... Mój poważny małżonek potrzebował tego... Sam mi opowiadał, żem najmniejszego wrażenia na nim nie uczyniła, gdy mnie po raz pierwszy zobaczył... I bylibyśmy przeszli obok siebie, nie przeczuwając, że duchy pokrewne w nas mieszkają, gdyby nie to, żem się postarała z najlepszej strony mu się, przedstawić.
Amelka roześmiała się serdecznie.
— I przyznajesz się do tego otwarcie, trzpiotko?
— Czemużby nie? — odparła wesoło. — To były przecież rzeczy niewinne... Często kwiatek umiejętnie wpięty, uśmiech, spojrzenie, ujarzmią serce pana stworzenia.
Zerwała się i uchyliła portyery, oddzielającej gabinet męża od jej buduaru, dokąd się na pogawędkę z Amelką schroniła.
— Czesławie! pójdź do nas na chwilę — zawołała milutkim głosem do pochylonego nad biurkiem męża.
Czesław Jedłowiecki wszedł do buduaru. Był to wysoki, niezbyt młody mężczyzna, o myślącem czole i surowem obliczu, któremu powagi dodawała jeszcze długa, ciemna broda.
— Jestem pani bardzo wdzięczny za odwiedzenie nas — mówił, ściskając dłoń Amelki. — Moja maleńka rozerwie się trochę... Pozostawiam ją zbyt często osamotnioną...
Jadwiga wspięła się na palce, by dosięgnąć ramienia męża, i grożąc paluszkiem, rzekła:
— Pan profesor unieszczęśliwia swoją żonę... Kocha więcej książki, a biedna żona usycha wśród czterech ścian...
Uśmiech rozjaśnił twarz Jedłowieckiego, która wnet stała się ujmującą i piękną.
— Czesławie! — mówiła Jadwiga — znasz Cesię Zielińską? Ona biedna została teraz bez dachu i chleba. Musimy dla niej obmyślić i jedno i drugie, albo pomagając do wywalczenia samej bytu niezależnego, lub, cobym wolała, wydając ją za mąż. Musisz mi zaprosić na sobotnie przyjęcie wszystkich twoich znajomych, trwających dotąd w celibacie. Czy zgadzasz się, mój jedyny?
Jedłowiecki pogładził główkę żony.
— Czy koniecznie? — spytał. — Sądzę, że ze Względu na słabe zdrowie twojej przyjaciółki, pierwsza połowa projektu byłaby odpowiedniejszą; druga może dać jej same zawody i ciernie.
Wywiązała się sprzeczka, Anielka i Jadwiga przyznały jednak dowodzeniom pana Jedłowieckiego zupełną słuszność.
II.
Pan Klemens od dni kilku czuł się niedobrze. Dokuczał mu ból głowy, doznawał dziwnej ociężałości; stracił apetyt, wstrząsały nim dreszcze, po których znowu rozpalało się ciało. Nie poddawał się chorobie — i chociaż pani Helena prosiła, aby pozostał w domu, słuchać o tem nie chciał.
— Nie mam czasu — odpowiadał zniecierpliwiony. — Tyle interesów, tyle projektów mam na głowie...
— Zambrówka przysporzyła ci niemało kłopotu — westchnęła pani Helena. — Czy tylko podołasz wszystkiemu?
Pan Klemens na mgnienie oka zawahał się. W samej rzeczy Zambrówka, nabyta z długami, zaniedbana, bez inwentarza, pochłonęła już niemało. Prezes, chociaż sam przed sobą przyznać się do tego nie chciał, lękał się, czy nie za wiele ryzykował.
— Nie biorę nigdy ciężarów nad siły — odezwał się wreszcie do przyglądającej mu się z obawą żony. — Bądź spokojna! Podołam trudnościom.
— Wierzyłabym temu, gdybyś posiadał gotówkę... — szepnęła pani Helena.
— Posiadam więcej niż gotówkę, bo spryt i energię... — odpowiedział zniecierpliwiony. — Nie nudź mnie, proszę cię!...
Pani Helena oparła dłoń na ramieniu męża.
— Kochany Klemensie! — odezwała się — przyznasz chyba, że nader rzadko ci się uprzykrzam... Od pewnego atoli czasu zauważyłam troskę na twojej twarzy... Czy tylko nie nazbyt hazardownie uganiasz się za powiększeniem fortuny? Należałoby więcej liczyć się z funduszami i z tem, co ludzie powiedzą. Szybkie nasze wzbogacenie daje powód do domysłów...
Pan Klemens wzruszył ramionami.
— Opinia ludzka nic mnie nie obchodzi — odparł niedbale. — Świat kłania się zawsze możnym i nie bada, jaką drogą do majątku doszli.
— Mylisz się!... — wtrąciła pani Helena. — Słyszałam, że o kupnie Zambrówki odzywają się niechętnie. Boli mnie to, Klemensie, choćby ze względu na córki nasze... Nie gniewaj się, lecz powiedz mi nareszcie, w jaki sposób myślisz pozbyć się długów, na Zambrówce ciążących? Podobno i Orzelińska nie spłacona jeszcze...
— Plotki! — wybuchnął pan Klemens. — Babskie plotki! No, i oczywiście zazdrość... Los rzadko komu sprzyja tak, jak mnie... Nigdy jeszcze nic nie straciłem i nie zawiodłem się na niczem...
Może... może tylko na tobie, Heleniu — uśmiechnął się niby żartobliwie, ale pani Helena wiedziała od dawna, że takie jest naprawdę jego przekonanie.
— Za późno już, niestety! zastanawiać się nad tem... — rzekła, pokrywając przykrość, jaką jej odezwanie się męża sprawiło. — Więc Orzelińska odebrała wszystko, co jej się z Zambrówki należało? Myśl o niej spać mi nie daje...
— Mogę cię zapewnić, duszko, że pani Orzelińska nie rości sobie żadnych pretensyi — odparł poważnie. — Zyskała więcej, niżeli przypuszczała. Śmiało rzec mogę, że gdyby nie ja, byłaby wyszła z Zambrówki o kiju żebraczym. Czy ci to wystarczy, Heleniu?
Pani Helena ucałowała czoło męża.
— Dziękuję ci, Klemensie — szepnęła wzruszona. — Ale jakiś ty rozgorączkowany? Tak wyglądasz, jak gdybyś zwalczał w sobie chorobę. Poślę po doktora Zarzewskiego...
— Uprzejmie cię proszę, przestań się mną opiekować... — szorstko już teraz przemówił. — W zdrowego wmówiłabyś chorobę. Nic mię nie boli, czuję się tylko zmęczonym, a mam jeszcze dużo pisaniny...
Było to grzeczne wyproszenie małżonki; pani Helena poznała się na tem.
— Bądź uważnym, Klemensie — rzekła, odchodząc. — Oby tylko upór nie wyszedł ci na złe!... Pozwolisz, że przed udaniem się na spoczynek zajrzę jeszcze do ciebie...
Pan Klemens nic nie odrzekł, ale w myśli postanowił zamknąć się na klucz przed troskliwością żony.
— Głowa boli mnie istotnie... — mruknął do siebie po odejściu pani Heleny. — Coś mi dolega, to prawda... Ale co? Zaziębiłem się chyba...
Wypił parę, szklanek wody selcerskiej i położył się na sofie z cygarem, które przecież wnet odrzucił.
I ono mu dziś nie smakowało. Nie mogąc pisać, ani sprawdzać rachunków, pozwolił sobie na rzadki zbytek: marzył. Opanowywany gorączką umysł pracował, nasuwając jego wyobraźni dawno minione obrazy i zdarzenia.
Widział siebie maluczkim, ze zgiętym karkiem, zerem, z którem się nikt nie liczył.
— Czem zwyciężyłem? — myślał, a poczucie dumy pierś mu podniosło. — Wolą. Ujarzmiłem myśl, czucie, spętałem język, stałem pokorny i cichy wobec wielkich, aż w duszy wszystko zamilkło, prócz żądzy stania się im równym. Sam własnemi rękoma zbudowałem wspaniały gmach mego powodzenia. Słusznie powiedziano, że ludzkość składa się ze zwycięzców i zwyciężonych. Pośredniej warstwy niema. Mogłem zostać nic nieznaczącym pionkiem na szachownicy życia... przesuwanie się zręczne w jego szrankach zapewniło mi wygraną. Czym przytem kogo nie skrzywdził? Eh! Gdyby kto inny nie padł, padłbym ja. A więc sam instynkt samozachowawczy uprawnia do poświęcenia innych własnemu szczęściu. Czym je osiągnął?
Sięgnął po szklankę, chcąc nalać sobie wody, ale ręka mu drżała, w głowie czuł szum i zamęt.
— Co się ze mną dzieje? — szepnął.
Mara choroby stanęła przed nim nagle, wiodąc za sobą myśl o nieuniknionym końcu wszystkiego. On był przecie spójnią, która ten gmach wspaniały, jak nazywał swoje przedsięwzięcia, trzymała w całości. Gmach ten miał jeszcze braki i próżnie, które on tylko mógł zapełnić. Budował, aby używać... miałżeby odejść, zdobywszy tyle?... odejść i zamienić się w garstkę prochu?
Duszę jego począł szarpać bunt i wściekłość. Poczucie bezsilności wobec praw świata mózg mu rozsadzało. A więc byłby zwyciężonym, nie zwycięzcą? O, przekleństwo! Chciałby krzyczeć, mocować się z niewidzialnym wrogiem, który przychodzi odbierać wszystko!... Chciałby porwać się z nim za bary, zdławić go, zdeptać pod stopami. Uczuwał, że stać mu się może okropna krzywda, której nic nie wynagrodzi i przeciw której bronić się nie potrafi.
W parę godzin potem pani Helena zapukała do gabinetu męża. Cisza, panująca wewnątrz, uspokoiła ją. „Śpi — pomyślała. — Może to tylko lekkie przeziębienie? — Odeszła do siebie i udała się na spoczynek.
Nazajutrz czekała na męża ze śniadaniem, lecz czas upływał, a pan Klemens się nie zjawiał. Zaniepokojona, posłała Amelkę do ojca. — Jaśnie pan — objaśnił lokaj — śpi jeszcze. Aż mi dziwno, bo drzwi zamknięte na klucz, czego nigdy nie bywało. A przecie o tej porze zwykle jaśnie pan już w biurze.
Amelka przywołała matkę. Gdy stukanie i wołania nie pomogły, wszczął się popłoch. Kiedy otworzono drzwi przemocą, pan Klemens leżał na sofie nierozebrany, twarz miał czerwoną, oczy szkliste, któremi wodził niespokojnie wokoło. Posłano po lekarza.
— Ospa! — rzekł do przerażonej pani Heleny i córek. — W tej dzielnicy właśnie panuje...
Spojrzał na świeże twarzyczki panien i szepnął pani Helenie:
— Przedewszystkiem należy wyprowadzić te młode panie i sprowadzić dozorczynią.
Lecz dziewczęta o opuszczeniu chorego nie pozwoliły mówić. Znękana pani Helena uległa ich błaganiom i pozwoliła przy ojcu zostać. Ospa wybuchnęła z taką gwałtownością, że uległ jej nawet silny pozornie organizm pana Klemensa. Kilku lekarzy, nieodstępujących łoża chorego, wysilało swój rozum i wiedzę, aby nieść ratunek, ale napróżno. Siódmego dnia nie mogli już dłużej taić, że chwile chorego są policzone.
W rozpaczliwem oczekiwaniu strasznego gościa nadeszła noć. Chory ani na chwilę nie odzyskiwał przytomności. Po szamotaniu się całodziennem, leżał teraz bezwładny i cichy.
Anielka, czuwaniem wyczerpana, bezwiednie zadrzemała na sofie.
Pani Helena, zatonąwszy spojrzeniem w wizerunku cierpiącego Chrystusa, błagała dla chorego o jeden chociażby błysk myśli jaśniejszej, któraby pozwoliła duszy odejść odkupioną przez skruchę w krainę wiekuistego światła.
Wpatrzona nieruchomie w tak piękną niedawno, a dziś straszną twarz ojca, z ponurym ogniem w oczach i zaciśniętemi wargami, stała Janina. Przypominała sobie, jak surowo sądziła ojca, jak ostatniemi laty unikała jego pieszczot, i nawet w tej chwili nie mogła wzbudzić w sobie takiej miłości i takiego żalu, jakie, czuła, że miećby powinna.
Chory poruszył się niespokojnie. Pani Helena zerwała się i przybiegła do łóżka.
— Precz! — krzyczał, wyprężając ramiona, jak gdyby pragnął zrzucić z siebie coś, co go dusiło. — Precz, żmijo!
Chciał wyskoczyć z łóżka. Pani Helena z Janiną pochwyciły go.
— Nie chcę, nie chcę! — krzyczał, odpychając je. — Nie chcę tam iść... Ratunku!
Wyczerpany padł na łóżko.
Nad ranem odzyskał przytomność. Lekarz dał poznać pani Helenie, że koniec się zbliża.
Wkrótce potem rodzina i domownicy poklękli u drzwi pokoju chorego, aby być świadkami pojednania się jego z Bogiem.
Ku wieczorowi rozpoczęła się cicha agonia. Janina, trzymając ziębnącą dłoń ojca, patrzyła w wypogadzające się rysy. Obecność śmierci koiła zwolna burzę w jej sercu. Pełnem miłości dotknięciem gładziła chropowatą twarz ojca. Wreszcie pochyliła się i złożyła na niej pocałunek ostatni.
Gdy powieki umierającego zamknęły się łagodnie na sen wieczny, pani Helena nie widziała już tego. Z milczącą rozpaczą pomagała ułożyć w łóżku rozpaloną od gorączki Amelkę.
III.
— Waciu, Irenko, dość tej zabawy! Ciocia będzie się gniewać... Taki hałas robicie!
— Mateczko, kiedy my się tak ładnie bawimy... Cóż to cioci przeszkadza?
— Cioci wszystko przeszkadza... — zauważyła z grymasem Irenka.
Zosia, zajęta robótką, podniosła głowę.
— Skoro wiesz o tem, nie powinnaś narażać mamy na wymówki cioci, a siebie na napomnienie — wyrzekła z powagą.
Dziewczynka zarumieniła się. Nie zważając na zasępioną minkę Wacia, usiadła przy siostrze.
— Nam to nawet bawić się nie wolno, jak innym dzieciom... — szepnęła z dąsem.
Zosia spojrzała na nią z wyrzutem.
— Ty zawsze o sobie tylko myślisz, Irenko — rzekła półgłosem. — Spójrz na mamę...
Orzelińska znowu głowę nad robotą pochyliła i nie zwracała już na dzieci uwagi. Oczy jej, czerwonemi obwódkami otoczone, przypatrywały się z natężeniem delikatnemu deseniowi, który służył za wzór do istotnie pięknego haftu. W całej postaci przebijało zgnębienie, z twarzy wszelkie pozory młodości i ożywienia zniknęły.
Kilka miesięcy nocy niespanych, zawodów i troski o przyszłość pozostawiło niestarte ślady.
— Ciocia idzie!... — zawołał nagle Wacek, wyglądając na podwórze oknem.
Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła niemłoda kobieta, o rysach twarzy ostrych i surowem wejrzeniu. Wielki ogrodowy kapelusz rzuciła na stół zniecierpliwiona i opadła ciężko na krzesło.
— Znowu rabaty podeptane! — odezwała się twardym głosem do Orzelińskiej. — Tyle razy prosiłam cię, moja kochana, abyś zabroniła dzieciom pustoszyć ogród. Na ulubionej mojej jabłonce dwóch jabłek brak... Wiem aż nadto dobrze, gdzie winowajcy szukać...
Odwróciła się do Wacka, druzgocząc go wzrokiem. Orzelińska popatrzyła na syna badawczo. Niedawno jeszcze z oburzeniem odparłaby uwłaczające i jej i dziecku podejrzenie. Chłopiec spuścił oczy i zarumienił się. Wzrok matki, smutny i pełen wyrzutu, upokorzył go i zabolał. Irenka z wyzywającą minką rzuciła ukośne na ciotkę spojrzenie.
— Wacio był głodny — odezwała się rezolutnie, — bo ciocia nie pozwoliła mu dać śniadania za to, że nieumyślnie nadeptał kota.
Ciotka zerwała się z krzesła.
— Tegoby tylko brakło, żebym w moim własnym domu znosiła zuchwalstwo — zawołała z gniewem. — Śliczne wychowanie! Oto, do czego prowadzi pobłażliwość matki!
— Kochana Karolino!.. — próbowała uspokoić ją Orzelińska, ale to nie było łatwem.
— Nieznośne, krnąbrne dzieciaki! — powtarzała. — cię za głowę niedługo wezmą... nic sobie z ciebie nie robią, nie słuchają... Ślamazarna jesteś i nie umiesz dziećmi kierować...
Rumieniec oblał twarz Orzelińskiej.
— Irenka i Wacio będą ukarani — ozwała się po chwili. — Zosia dopilnuje, aby żadne z nich nie wychodziło dziś z pokoju.
Zasmucone dzieci odeszły. Orzelińska opuściła robotę na kolana. Wzrok jej, przyćmiony wzruszeniem, nie mógł odróżnić delikatnego deseniu haftu.
— Kochana Karolino — rzekła po chwili łagodnie, lecz z mocą, — wszystkie uwagi przyjmę z uległością, byleś mi ich wobec dzieci nie udzielała. To jest bardzo dotkliwe! Wczoraj zarzucałaś zmarłemu ich ojcu, że zniesławił nazwisko, a mnie, żem nie umiała uratować chociaż części majątku...
— Alboż nieprawda? — zawołała pani Karolina. — Chyba nie przesadziłam; prawdy niema się co wstydzić. Niech dzieci wiedzą właśnie, że rodzice źle postępowali; będą się strzegły pójść tą samą drogą.
— Można przecież inaczej wpływać na nich...
— Wszystko jedno! — mruknęła niechętnie pani Karolina. — Narobiliście głupstw, i oto tamten biedak życie sam sobie skrócił, a ty nic nie posiadasz i cudzej łaski potrzebujesz...
— Zbyt często mi to przypominasz, Karolino — szepnęła z żalem Orzelińska.
Pani Karolina udała, że nie słyszy.
— Gdybym ja została w takich jak ty warunkach po śmierci męża, inaczejbym interesami pokierowała — rzekła. — Po pierwsze, nie płaciłabym karcianych długów męża; głupcy nazywają je honorowymi, ale skarżyć o nie do sądu nie można, więc nie było potrzeby płacić. Wyrzuconymi dla szulerów pieniędzmi zaspokoiłabym Towarzystwo Kredytowe i podatki, zamiast sprzedawać zboże na pniu. To ci zaraz na wstępie grunt pod nogami poderwało. Po drugie, byłabym natychmiast odprawiła rządcę i połowę parobków, bo z nim trzymali i razem kradli. A po trzecie, byłabym krótko w ręce wszystko wzięła, dobrała odpowiednich pomocników i wszystko poszłoby jak po maśle.
— Niepodobna było dojść z nimi do ładu, wierzaj mi, Karolino — łagodnie wtrąciła znowu Orzelińska.
— Wierzę — roześmiała się ironicznie pani Karolina. — Alboż ciebie nie znam? Gdzie ty dziesięć razy przeszłaś i nic nie dopatrzyłaś, tam dość było jednego mego spojrzenia. Nie mówię bynajmniej, że ci się nie chciało pracować. Byłam przecież u ciebie kilka tygodni i widziałam, że siebie nie żałujesz, ale, prawdę powiedziawszy, całe to twoje bieganie nic nie było warte. Urodziłaś się wielką panią i taką umrzesz. Zawsze wolałaś sama stracić rubla, niż żeby kto inny kopiejkę stracił przez ciebie. Służba i rządca robili, co chcieli, chłopi Wypasali łąki i zboża, a wszyscy razem kradli. A ty co? Byle cię winowajca zaczął przepraszać, żoną, dziećmi drobnemi się zastawiać, wszystko przebaczyłaś. I szło też coraz gorzej, bo zbytnie pobłażanie najgorsze skutki pociąga za sobą. Moja kochana, czegobym na twojem miejscu nie zrobiła w Zambrówce!
Orzelińska, pomimo przygnębienia, starała się bronić:
— Wacław, wiesz o tem przecie, nie pozwalał mi wtrącać się do gospodarstwa i interesów.
— Powinnaś była pokonać jego uprzedzenia, Ireno — odparła energicznie pani Karolina. — Biada małżeństwu, gdzie żona uważaną jest jako wykwintny sprzęt lub bezmyślna istota, nieumiejąca trzeźwo i porządnie patrzeć na powszednie a przecież tak ważne sprawy życia. Powinniście byli wzajemnie się dopełniać, wzajemnie kształcić i urabiać. Łagodny ale rozsądny wpływ kobiety wiele zdziałać może. Jakiem prawem ma ona się usuwać od udziału w troskach, od pracy wspólnej?
Orzelińska łzę otarła.
— To słuszne, to sprawiedliwe! — szepnęła. — Bóg widzi, że chciałam, pragnęłam...
— Oczywiście, ale to się na nic nie zdało — przerwała pani Karolina. — Trudno zmienić nawyknienia swoje, charakter. Gdzież, jeśli nie w Zambrówce, można było mieć zyski? Łąki śliczne, paszy w bród; cukrownia i kolej pod bokiem, a więc zbyt produktów łatwy. Za samo gospodarstwo nabiałowe mogłaś mieć z , rubli rocznie. Warzywa, owoce dałyby drugie tyle... A u ciebie co? Ogrodnik się z sadowym zmawiali i wypuszczałaś sady za bezcen, warzywa na swoją rękę sprzedawali poza twojemi oczyma. Ot i wyszłaś z dziećmi bez niczego. A wszystkiemu winno delikatne wychowanie. Rodzice patrzyli na ciebie, jak na święty obrazek, o niczem nie myśleli, tylko żeby jedynaczkę dla salonów wyedukować. Na dużo ci się przydała twoja gra na fortepianie i parlowanie obcymi językami? Ani dzieci, ani siebie tem nie nakarmisz. A gdyby ci byli zamiast tych głupstw fach jaki w rękę dali, to z temi , rubli, co ci zostały, zapewniłabyś spokojny byt sobie i dzieciom.
Zadyszana długą mową, pani Karolina umilkła i spojrzała z ukosa na kuzynkę.
Orzelińska siedziała nieruchoma; tylko niezwykle szybki oddech i rumieńce, które się na wychudłą, mizerną twarz jej wybiły, o głębokiem świadczyły wzburzeniu.
Pani Karolina, mimo czerstwości serca, uczuła trochę litości i wyrzut sumienia.
— No, no, nie trzeba się znów tak bardzo przejmować — odezwała się. — Trudno! Tyś przecie nie winna. Co w mocy twojej, od tego się nie uchylasz... Ot i teraz ślęczysz po nocach nad tymi głupimi haftami, z których korzyści mało. Próbowałaś, nie leniąc się, i tego i owego, a że ci się nie udaje, cóż robić!...
Pokiwała głową, podjęła kapelusz ze stołu i, brząkając kluczykami, wyszła z pokoju.
Orzelińska została samą. Ściśniętej piersi ulżyło westchnienie; niepowstrzymywane już teraz łzy popłynęły obficie.
— Prawda, wszystko prawda! — powtarzała. — I cóż z tego, że dzieci moje kocham nad wszystko, że się nie oszczędzam i chwytam roboty każdej, któraby im korzyść jakąś przynieść mogła? Nic nie umiem i oto usuwa mi się grunt pod stopami, cięży łaska krewnej, tak upokarzająca, bolesna! Chwilami powątpiewam, czyli to ja istotnie potrafiłam wyzbyć się dumy, tej dumy, dozwolonej najuboższemu, gdy chce sam sobie tylko zawdzięczać wszystko; czy to ja jestem, która teraz pochylam, czoło, gdy codzień obrzucają mnie gradem wyrzutów, karcą, jak dziecko, przy dzieciach, zabijając w nich miłość i szacunek dla rodziców. A ja stoję bezsilna, bo wraz z gorzkiemi słowy dają im przytułek, skoro mnie brak uzdolnienia, abym spełniła należycie powołanie swoje, jak brakło mi niegdyś siły do wywalczenia sobie wpływu na męża. Czyż nie powinnam była nie załamywać rąk bezczynnie, ale ze stanowczością ująć ster interesów, być nieugiętą, gdy chodziło o przyszłość nieszczęśliwych dzieci? Uległość, słodycz, poddanie się woli męża, ufność bezwzględna!... Ależ tak, tak! Byle nie wtedy, gdy ten, który ma być kierownikiem, przykładem, który ma prawo pierwszego głosu w rodzinie, obłąkać się pozwoli namiętności, głuchej i ślepej na krzywdy, jakie wyrządza. Czemuż tak ściśle określono zakres moich myśli i obowiązków? czemu nie nauczono mnie pojmować lepiej stanowiska wspólniczki losów mężczyzny?
Pochyliła głowę pod naciskiem myśli. Spojrzała na delikatne hafty, które wykończyć musiała, i z oczyma załzawionemi podjęła robotę.
— Nawet na smutek i cierpienie pozwolić sobie teraz nie mogę... — wyszeptała z gorzkim uśmiechem. Wraz z falą ciepłego, jesiennego powietrza doleciał jej uszu ostry głos pani Karoliny. Orzelińska drgnęła.
— Czy znów co nowego? — wyrzekła z obawą. Pani Karolina, stryjeczna siostra nieboszczyka Orzelińskiego, przygarnęła wprawdzie owdowiałą kuzynkę i jej dzieci, ale uczyniła to raczej dla zadowolenia próżności, aniżeli z potrzeby serca.
Wszak świat będzie o tem wiedział, dziwił się, uwielbiał! Takie poświęcenie! Spokój i ład domowy zburzony, i koszt... Tylu nawyknień, tylu wygód wyrzec się musiała dla tej wdowy i jej dzieci.
Pani Karolina stetryczała w samotności, bo męża w parę lat po ślubie pochowała i była bezdzietną. Szczebiot dziecięcy drażnił ją, gniewał uśmiech, nie rozumiała wymagań istot młodych, którym swoboda, jak roślinom słońce, potrzebna była.
Stąd bezustanne wynikały kwasy i nieprzebrane źródło udręczeń dla Orzelińskiej. Co jednak miała począć? O prowadzeniu własnego domu marzyć nie mogła.
— Byle tylko Oleś skończył gimnazyum i uniwersytet! — mówiła, krzepiąc się nadzieją.
— Szewcem zrób syna, stolarzem, ślusarzem... — dowodziła natomiast pani Karolina. — Szlachectwo i fumy wielkopańskie powinnaś była w Zambrówce zostawić.
Smętny uśmiech przewijał się wtedy po ustach Orzelińskiej. Pomiędzy panią Karoliną a pozostałą rodziną istniało z dawna nieporozumienie wskutek mezaliansu, jaki uczyniła, poślubiając Nikodema Mrówkowskiego. Nie mógł on chlubić się rodowodem, lecz posiadał wcale ładny folwarczek i serce poczciwe, a pretensyi do świata żadnych. Do samej śmierci dziwił się temu, że go pani Karolina Orzelińska wybrała. Wprawdzie szlacheckie fanaberye ojca zjadły posag córki, ale zawsze ród piękny i gdzież tam jemu, Mrówkowskiemu, do szlachcianki karmazynowej, choćby ubogiej!
Panna Karolina umiała jednak zręcznie kawalera ośmielić. Ksiądz proboszcz roli swata się podjął, bo lubił oboje, a poczciwość pana Nikodema wysoko cenił. Pobrali się więc wkrótce, ku wielkiemu zgorszeniu nieboszczyka Wacława Orzelińskiego i reszty familii, z wyjątkiem ojca panny Karoliny, który już wtedy, z podagrą wojując, obojętnie wszelkie sprawy traktował.
Wybór ten dowodził, że pani Karolina rozsądnie na życie patrzeć umiała. Brzydka była, bezposażna, a latka biegły... Na cóż miała czekać? Kroku swego zresztą nie żałowała nigdy. Opłakawszy zupełnie szczerze przedwczesną śmierć małżonka, folwark sprzedała i osiadła w miasteczku, gdzie nie potrzeba było szukać o milę kościoła, gdzie poczta przychodziła regularnie, apteka i lekarz byli na zawołanie, a we środy i piątki na kawę poobiednią z sucharkami zbierały się przyjaciółki, z pełnemi torebkami nowin.
Pani Karolina Mrówkowska, posiadając ładny domek na przedmieściu, ze starannie utrzymanym ogrodem, cieszyła się poważaniem ogólnem. A żywiła właśnie chęć, aby ją ludzie chwalili i podziwiali. Ubodzy w mieście zawdzięczali tej słabostce smaczny krupnik i porcye chleba, wydzielane z kuchni filantropki co niedziela i święto, sieroty w ochronie strojną choinkę wigilijną i t. d. Raz nawet, podczas epidemii, pani Karolina ofiarowała rubli na miętę i herbatę dla chorych w szpitalu, za co otrzymała publiczne w gazecie podziękowanie. To ostatecznie skłoniło jej serce ku pięknym czynom miłosierdzia.
„Zabierz dzieciaki i przyjeżdżaj do mnie, kochana Ireno, skoroście już Zambrówkę przeszastali..." — napisała wkrótce potem do Orzelińskiej. Ta na razie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Poczucie bezsilności i opuszczenia walczyło w niej z dumą, która nakazywała ofiarowaną w takiej chwili gościnę odrzucić.
— Niech pani jedzie — namawiała Dembińska. — Wypocznie pani, łatwiej potem przyjdzie coś na przyszłość obmyślić. I tęsknota po Zambrówce tymczasem się ukoi.
— Chleb łaskawy... — szeptała Orzelińska. — Nie nawykłam...
— Tymczasem gościna tylko — perswadowała staruszka. — Niech pani na skrupuły nie zważa i cięższem jeszcze nie czyni smutnego położenia. Co robisz, robisz dla dobra dzieci; należy o tem pamiętać.
Pojechała. Pani Karolina powitała kuzynkę serdecznie, ale z wyniosłością, zaraz na wstępie ujawnioną.
— Domek mam obszerny i wygodny — mówiła. — Ogród mój za wzór najlepszym ogrodnikom stawiają... Niechajże dzieci wiedzą o tem, że nic tam ruszyć, ani popsuć nie można. Za owoce doskonale mi płacą, bo, jak ci wiadomo, Ireno, nie jestem arystokratką, która się oskubywać ludziom pozwoli... Dzieciom więc zrywać owoców nie wolno...
— Dzieci moje są tak wychowane, iż, bez zapowiadania nawet kochanej kuzynki, niczego w ogrodzie nie ruszą i nie zepsują... — wyrzekła dotknięta Orzelińska.
„Gdybym tu przybyła jako właścicielka Zambrówki, z pewnością Karolina nie ośmieliłaby się uczynić mi podobnej uwagi" — pomyślała z goryczą.
Tego samego dnia jeszcze, przy podwieczorku, spożywanym w towarzystwie przyjaciółek, pani Karolina wielokrotnie wystawiała na próbę cierpliwość wdowy.
— Nie wytrzymam tutaj — myślała po upływie kilku tygodni Orzelińska. — Ulegać kaprysom, upokarzać się, słuchać w milczeniu, gdy co chwila wymawia dobrodziejstwa, tyranizuje dzieci... to niepodobna! Ubóstwo raczej, praca, choćby najcięższa.
Żadnego przecież sposobu zaradczego nie potrafiła dotąd obmyślić. A tymczasem utrzymanie Olesia w Warszawie, opłacenie pensyi dla Zosi i rozmaite bieżące, nieuniknione wydatki uszczuplały fundusik, przejmując ją trwogą nieopisaną.
— Gdybyś miała gruntowniejsze wykształcenie, mogłabyś założyć pensyjkę — mówiła pani Karolina, której powiększone wydatki ciężyć już zaczynały. — Pieniądze ci się rozejdą....
Orzelińska wstrząsnęła głową z rozpaczą.
— Uczyłam się w domu, przy guwernantkach, nie mam patentu... Może raczej magazyn strojów założyć, czy sklep jaki?
Pani Karolina wybuchnęła śmiechem.
— Alboż ty masz pojęcie o handlu? Kiedy cię poprosiłam, abyś zastąpiła mię w ogrodzie, toś pozwoliła wybrać najpiękniejsze gruszki, a nadgniłe pozostały niesprzedane. I jak ci jeszcze za płacili!
— Nie przypuszczasz chyba, Karolino — usprawiedliwiała się Orzelińska, — abym na szkodę twoją działać chciała. Istotnie, targować się nie potrafię...
Wiem, wiem! Dlatego, moja kochana, córki twoje posagu nie będą miały.
Dzień każdy, w ten sposób przeżyty, był dla wdowy męczarnią.
— Co ja pocznę? co ja pocznę? — pytała samej siebie. Po dzisiejszej sprzeczce postanowiła, bądźcobądź, znaleźć sposób wyjścia. Obejście pani Karoliny mogło niekorzystnie na dzieci wpłynąć. Czy tylko już nie wpłynęło?... Nagana, jaką otrzymał Wacek, upokorzyła ją niezmiernie.
— Dzieci w takich nieprzyjaznych warunkach zaczynają tracić ambicyę — rozmyślała, odrzuciwszy robotę i ze wstrętem nieledwie przyglądając się swoim drobnym, wydelikaconym rękom. — Czy onby to dawniej był uczynił? Ale dawniej usuwałam je od szkodliwych wpływów, czuwałam nad niemi i dzieci moje głodem nie były nigdy karane... — wybuchnęła ze łkaniem, które jej pierś rozpierało. Czuła, że dzieje im się krzywda, a nie miała dość siły, by jej zapobiedz.
Gdy w parę godzin potem Zosia przybiegła do matki, zastała ją we łzach, z głową rozpaloną i wypiekami na policzkach.
Miotające nią uczucia odbiły się i na delikatnej robocie, którą z pośpiechem wykończała. Piękny haft inaczej na papierze, a inaczej na batyście wyglądał. Peniuar, od dni kilkunastu z mozołem haftowany, okazał się niemożliwym do oddania właścicielce. Więc nawet do ręcznej pracy potrzeba swobody myśli?
Zosia z przerażeniem spoglądała to na matkę, to na batyst.
— Co teraz zrobimy, mateczko? — pytała, tuląc się do matki. — Pani Wolska taka grymaśna...
Ale Orzelińska nie była zdolną nad niczem się zastanawiać. Dzień dzisiejszy dopełnił miary jej znękania.
Gdy dnia następnego właścicielka peniuaru zadzwoniła do mieszkania pani Karoliny, serce Orzelińskiej zabiło trwogą. Oglądała właśnie batystowy kaftanik, a spostrzegając tu i owdzie niedokładności, czyniła sobie wyrzuty.
— Roztkliwiałam się nad położeniem swojem, jak dziecko bezradne, i oto zostałam ukaraną — myślała. Na delikatność lub wyrozumiałość pani Wolskiej liczyć nie mogła. Przymioty te nieznane były niegdyś pannie sklepowej, a dziś jednej z bogatszych obywatelek w mieście.
— Pani przypuszcza, że ja ten peniuar wezmę? — mówiła Wolska zaperzona, każdy szczegół oglądając z uwagą. — Jak te róże wyglądają! I liście krzywe zupełnie... Bardzo się dziwię, że są takie osoby, które się podejmują roboty, nie mając o niej pojęcia. Czy pani nie wstyd oddawać mi coś podobnego?
Potrząsała batystem tuż przed oczyma Orzelińskiej, która stała przy stole, opierając się o poręcz fotela, bo czuła, że nogi uginają się pod nią.
— Pani ma słuszność — odezwała się wreszcie. — Na usprawiedliwienie swoje to tylko powiedzieć mogę, że siły mnie zawiodły, ale nie lenistwo lub nieznajomość przedmiotu.
— Mnie tam wszystko jedno — zawołała rubasznie Wolska. — Kto płaci, ma prawo wymagać starannej roboty. Pani mi zrobiła zawód i stratę... Za materyał powinnaś mi pani zwrócić...
— Uczynię to — odparła z godnością Orzelińska.
Pani Karolina uśmiechnęła się szyderczo.
— Tak, tak! — szepnęła. — Właśnie tobie przystoi bawić się w panią. Przeproś ją i kwita.
Orzelińska nie chciała tego uczynić; pojmowała, że musi deseń odrobić powtórnie, oczywiście na batyście za swoje pieniądze kupionym. Westchnęła głęboko, bo żal jej było czasu straconego i materyału.
— Postaram się złe naprawić — odezwała się. — Niech pani będzie spokojną. Wyjątkowo nie dopatrzyłam... Miałam mocny ból głowy...
Wolska, nagrymasiwszy, wyniosła się nareszcie.
— Niechże pani pamięta — mówiła na odchodnem, — żeby to było starannie zrobione. Inaczej nie przyjmę. Pieniędzy, chwała Bogu, u mnie nie brak, ale akuratność we wszystkiem lubię. Te szwaczki to nas teraz za głowy trzymają. Pani bo chociaż materyału nie ukraje dla siebie, ale inne!
Orzelińska wciąż stala nieruchoma, osłupiała. Obudził ją dopiero ostry wybuch śmiechu pani Karoliny, którego syczące dźwięki burzę zapowiadały.
— No i cóż, arystokratko? — pytała. — Dobry interes zrobiłaś, nieprawdaż? Jużby za ten pański pomysł które z dzieci obuwie miało... Ale po co ty masz o tem myśleć! Wszak znajdzie się taki, co da, gdy ty już ostatni grosz przeszastasz.
— Nie mogłam postąpić inaczej — odezwała się przykro dotknięta Orzelińska.
— Właśnie! — syknęła z oburzeniem pani Karolina. — Fumy pańskie przedewszystkiem. Ale w takim razie nie trzeba łaski od nikogo przyjmować, moja kochana. Wolska jest bogata i choćbyś jej łokci batystu zmarnowała, nie zubożeje. Nakrzyczałaby się, nagrymasiła, w rezultacie przebaczyłaby i wzięła peniuar jaki jest... Potrzebowałaś zaraz oświadczać się, że kupisz i wyhaftujesz drugi.
Orzelińska przycisnęła rękę do czoła.
— Kochana Karolino — szepnęła zmęczona, — ponieważ stało się już...
— A ty masz worek pełny — wtrąciła, przerywając, pani Karolina, — więc wyrzucaj pieniądze za okno, bo ci tak duma twoja nakazuje. Ale pozwól sobie powiedzieć, że kto nie ma dachu nad głową, powinien znieść niejedno...
— Czyż ja mało znoszę? — wyszeptała bezwiednie Orzelińska.
Pani Karolina, usłyszawszy te słowa, obrzuciła kuzynkę gradem wyrzutów.
— Otóż to wdzięczność! — wołała, na nic już nie zważając. — Sprowadziłam je, otoczyłam opieką, przygarnęłam wtedy, gdy wszyscy opuścili, chociaż mi ludzie mówili, że głupstwo robię. I mieli słuszność! Obcemu dopomódz, to przynajmniej podziękuje... Swoi najgorsi.
— Cóż ja takiego powiedziałam? — odezwała się Orzelińska. — Wyrzucasz mi ciągle łaskę i dobrodziejstwa twoje...
— Czy nie mam prawa? — przerwała pani Karolina. — Jeżeliś taka pani i słuchać nie chcesz, trzeba było trzymać Zambrówkę. Zawsze ci to powtarzać będę: ciężką krzywdę wyrządziliście oboje dzieciom, wyzuwając ich z ojcowizny.
Cierpliwość Orzelińskiej wyczerpała się.
— Dosyć tego! — zawołała. — Widzę, że chcesz mi odebrać to jedno, co mi jeszcze pozostało: przywiązanie i szacunek dzieci moich. Przypatrz się ich zdumionym twarzom. Gdyby nawet tak było, nie masz prawa szarpać bezustannie pamięci zmarłego ich ojca, nie masz prawa czynić mi niesłusznych wyrzutów. Czy ktokolwiek z rodziny zwrócił się do mnie po śmierci męża? Czy pośpieszył z radą, pomocą? A kiedyś mi gościnność chwilową w domu swoim ofiarowała, cóż mnie spotyka? Czyś mi kiedykolwiek odrobinę serca okazała? Męczarnią jest mi pobyt w twoim domu. Nie mogę znieść tego dłużej.
Wybuchnęła łkaniem. Dzieci podbiegły ku niej zasmucone, wylękłe.
Pani Karolina wzruszyła obojętnie ramionami.
— Skoro uważasz, że pobyt w moim domu jest ci niedogodnym... — rzekła niedbale.
W głębi duszy rada była takiemu obrotowi rzeczy. Kapitalik Orzelińskiej zmniejszał się; pani Karolina tedy obawiała się zbyt wielkiego dla siebie ciężaru w przyszłości.
W tydzień potem wynajęta bryczka zajechała przed dom pani Karoliny. Na ganku Wacek z Irenką, ubrani już do drogi, radośnie klaskali w dłonie.
— Jak to dobrze, Irenko, że ciocia sobie tu sama zostanie! — mówił chłopiec. — Przynajmniej w Warszawie będziemy się bawić do woli, jak dawniej w Zambrówce.
Irenka wspięła się na palce do ucha brata.
— I mama nie będzie tak często płakać — szepnęła, — bo jej ciocia dokuczać nie będzie.
Wacek pokiwał główką.
— Tak, tak! Ale wiesz co, poprosimy mamy, aby nam nigdy nie gotowała tej kartoflanej zupy, którą ciocia codzień na obiad i kolacyę dawała... Takie szkaradzieństwo!
— Mówiła mi Magdusia, że ciocia jest bardzo zła i bardzo skąpa... — odezwała się Irenka.
Zosia wbiegła na ganek.
— Chodźcie pożegnać się z ciocią; zaraz jedziemy! — zawołała.
— Ja tam cioci nie pocałuję — odezwała się z uporem Irenka. Zosia skarciła ją surowo.
Orzelińska z panią Karoliną ukazały się we drzwiach. Ta ostatnia miała minę niepewną, zakłopotaną. Dopiero w chwili odjazdu krewnych poczuła, iż źle postąpiła. Nie mogła utaić przed sobą, że obejściem swem wypędziła wdowę i sieroty, którym, bądźcobądź, mogła ulżyć gorzkiego losu.
— Bardzo mi przykro — mówiła, kryjąc oczy przed smutnem spojrzeniem Orzelińskiej. — Ale niepotrzebnie uniosłaś się. Ja jestem prędka i nie umiem gładkich słówek prawić...
Grzelińska nie odpowiedziała. W myśli jej powstał żal do samej siebie. Jakkolwiek pod dachem tym nie szczędzono jej bolesnych przykrości, nie powinna była może wyrzekać się go przez wzgląd na dzieci. Lecz stało się! W milczeniu uścisnęła krewne i wraz z dziećmi wsiadła na bryczkę. Konie ruszyły z miejsca.
Miasto spowite było w mgły jesienne, chmury opuściły się nizko, zapowiadając deszcz blizki. W topolowej alei, która od miasta ku szosie wiodła, wiatr szumiał, strząsając resztki zwiędłych liści na gromadkę wygnańców, jadących w świat nieznany po nowe zawody i gorycze.
IV.
Pani Helena Krasnohorska siedziała przy biurku, z czołem na ręce opartem, przeglądając stosy piętrzących się przed nią ksiąg rachunkowych i weksli. Ściągnięte brwi i głębokie zmarszczki na czole o natężeniu umysłu świadczyły. Ciężkie bo zadanie zostało jej do rozwiązania po śmierci męża. Jakkolwiek niepokoiło ją z dawna życie na wielką stopę, nie przypuszczała jednak, aby w ich interesach panował taki chaos, jaki znalazła. Natarczywi wierzyciele zgłaszali się jeden po drugim, a że Krasnohorski gotówki nie zostawił, sprzedaż Zambrówki i Zarzecza zdawała się nieuniknioną. Co gorsza, gnębiła panią Helenę myśl, czy suma ze sprzedaży osiągnięta na pokrycie wszystkich należności wystarczy. Prawa jej natura cierpiała nad tem dotkliwie, aczkolwiek ona sama i córki, dzięki emeryturze, miały zapewniony byt, skromny wprawdzie, lecz spokojny. Szło jej jednak o to, aby nikt nie powiedział, że nieboszczyk nadużył pokładanego w nim zaufania. A tymczasem Zarzecze i Zambrówka mogą nie wystarczyć na zaspokojenie wierzycieli...
— Ach! — szeptała zgnębiona — jak można było budować przyszłość na pożyczkach i łatwowierności ludzkiej! Co teraz począć wobec tylu słusznych pretensyi?
Wejście Amelki przerwało jej dumania. Smukła postać dziewczęcia wydawała się jeszcze smuklejszą w żałobnej szacie.
— Mamy gości, mateczko — wyrzekła dźwięcznym głosem. — Przyjechał pan Dembiński. Zostawiłam go z Janią w salonie, bo zdaje mi się, że Dembiński ma coś do powiedzenia Janeczce. Gdyby tylko nie była tak upartą... Lękam się, że Jania odrzuci nieopatrznie szlachetne, wiernie oddane jej serce. A mogłaby być tak szczęśliwą!
W głosie jej zadrżała nuta rzewnego smutku, która nie uszła czujnej uwagi pani Heleny.
— Jesteś trochę blada, moje dziecko — wyrzekła tkliwie.
Amelka przytuliła się do piersi matki.
— To jeszcze pozostałość po chorobie — szepnęła, ukrywając cierpieniem zmienione rysy.
Matka ogarniała ją wejrzeniem głębokiego żalu. Zaczynała pojmować powód zmiany, jaką od dłuższego już czasu zauważyła w Amelce. Biedne dziecko walczy snadź w cichości z cierpieniem złamanego serca, przez dumę kobiecą skrywając boleść przed wzrokiem wszystkich. Amelka odgadnęła myśl matki.
— Mateczko — odezwała się, — wydaje ci się, że córka twoja jest bardzo nieszczęśliwą... a tymczasem ja zupełnie pogodziłam się z losem. Potrafię stworzyć sobie światek cichej pracy i spokojnych rozkoszy. Dziś już myśl sama o czekającem mnie zajęciu napełnia mię giębokiem rozradowaniem. Zobaczysz, mateczko, że stokroć szczęśliwszą będę od wielu kobiet, dźwigających kajdany przymusowego lub niedobranego związku. Rozjaśnij czoło, mateczko najdroższa! Córka twoja nie należy do słabych istot, które jedna przeciwność zdruzgotać może.
Westchnienie ulgi podniosło pierś pani Heleny. Patrząc na ożywioną twarz Anielki, słuchając jej słów, tchnących szczerością, uspokoiła się nieco.
Amelka pociągnęła ją do salonu.
— Oderwałam mamę od rachunków — przemówiła swobodnie, witając gościa. — Mateczka bardzo pomizerniała... nieprawdaż, panie Edwardzie?
Dembiński z synowską czcią rękę pani Heleny do ust przycisnął.
— Za mało się szanowna pani oszczędza — wyrzekł.
— Wkrótce będę już mogła odpocząć — odparła. — W tych dniach skończę z Zambrówką, którą nabywa właściciel Górek. Zarzecze zaś kupują chłopi na parcelacyę.
— A cóż się stanie z pałacem i parkiem? — spytał Dembiński.
— Park i pałac mają już swoje przeznaczenie — odezwała się żywo Amelka, uśmiechając się do Cesi.
— Czy wolno wiedzieć, jakie?
— Owszem, zwłaszcza, że nieraz będzie nam potrzeba światłej twej rady, doktorze. Otwieramy z Cesią pensyonat dla panien według najnowszych wymagań hygieny. Warunki mamy po temu odpowiednie. Pałac obszerny, pokoje widne i wysokie, rzeka, park rozległy, zdrowe powietrze... Chcemy zakład nasz uczynić prawdziwym domem wychowania, przygotowującym kobietę do obowiązków, jakie życie na nią wkłada. Będzie tam oddział gospodarstwa wiejskiego, ogrodnictwa, jedwabnictwa, gospodarstwo nabiałowe, pszczelnictwo, kucharstwo i wiele innych. Radabym jak najprędzej wziąć się do dzieła. A ty, Cesiu? — zagadnęła przyjaciółkę.
Cesia ocknęła się nagle z zadumy. Dembiński spojrzał na nią z uśmiechem.
— Panna Cecylia myślą była w obłokach i napróźnoby pani usiłowała ściągnąć ją na ziemię — odezwał się żartobliwie.
Cesia zarumieniła się.
— Istotnie, zadumałam się... ale wszak wiesz, Amelko, że całą duszą podzielam wszystkie twoje zamiary i chęci.
Amelka szukała jeszcze wzrokiem Jani.
— Gdzież jest Jania? — spytała. — Zdawało mi się, że razem z tobą, Cesiu, weszła do salonu...
— Panna Janina była tu, ale tylko w przelocie — wtrącił Dembiński z goryczą, którą pochwyciło delikatne ucho Anielki.
— Jania jest w ogrodzie — odezwała się Cesia; — obiecała wrócić, gdy się orzeźwi cokolwiek. Od rana już dokucza jej ból głowy.
Dembiński zwrócił się ku Amelce.
— A jakiż udział weźmie panna Janina w przedsięwzięciu pań? — zapytał.
Amelka zawahała się. Czuła, że to, co powie, sprawi mu głęboką boleść. Wyręczyła ją Cesia.
— O! Jania ma szerokie zamysły... — rzekła. — Wybiera się do Paryża na uniwersytet.
Dembiński drgnął gwałtownie.
— Pani żartuje chyba? — wyrzekł zmienionym głosem.
Amelka spuściła oczy.
— Są to owoce propagandy pani Malskiej i jej podobnych — wyrzekła. — Jania nasłuchała się tyle o podrzędnem stanowisku kobiet, o ich prawach do równości z mężczyznami, że w końcu, niestety! uwierzyła.
— Mnie zamiar Jani niesłychanie dziwi — odezwała się Cesia. — Co innego Natalka Białecka. Posiada umysł wyjątkowy, jakby męski, i tak ukochała naukę, że poza nią żadnych nie ma pragnień.
Ale wesoła, trzpiotowata Jania, rwąca się do życia, gdyśmy opuszczały pensyę, najmniej chyba z nas wszystkich okazywała chęci wtargnienia w krainę wyższej wiedzy. Nieraz rozmyślam nad tem, co sprowadziło taką w niej zmianę?
Ciche westchnienie poruszyło pierś Amelki. Ona wiedziała, co tę młodziutką, pełną wiary i zapału istotę zatruło pesymizmem w zaraniu życia. Ach! i ona przeszła to samo, tylko snadź silniejszą była od siostry i wyrozumialszą.
Ona w sercu swem posiadała nieprzebrane skarby pobłażliwości i przebaczenia dla słabych i upadłych, Janina zaś nie chciała się liczyć z ułomnością natury ludzkiej. Intuicyjnie odgadywała Amelka cały proces psychiczny, jaki odbywał się w umyśle siostry od chwili powrotu z pensyi, i ze smutkiem stwierdzała, że śmierć ojca pogłębiła jeszcze jej cierpienie, dorzucając na ich szalę wyrzuty. Czyż nie odebrała mu cząstki swej miłości i należnego szacunku?
Dembiński również pogrążył się w myślach. Przed oczyma jego wyobraźni przesuwały się postacie kobiet, widywane w uniwersytecie paryskim, kiedy odbywał tam studya. Jakże niewiele z pośród nich ożywiał prawdziwy zapał do nauki i szczera chęć służenia społeczeństwu! Nowatorskie zachcianki, pragnienie samodzielności, kaprys lub chęć współzawodnictwa z tymi, których nie chciały uznać za wyższych od siebie — oto co przeważnie popychało je w objęcia nauki. A ileż z tych niepowołanych padło w połowie drogi! Ale i te rzadkie wyjątki, które na szacunek zasługiwały, dalekie były od ideału kobiety, jaki w duszy wypieścił. Jedne bezwiednie, pod wpływem otoczenia i odmiennych warunków, inne umyślnie zatracały powoli w sobie wszystko, co w oczach mężczyzny urok kobiety stanowi. Czyżby jego ukochane dziewczę, które pragnął uczynić towarzyszką swego życia i pracownicą użyteczną, lubo w innym zakresie, chciało porzucić ich wszystkich, by szukać nowych dróg dla siebie, dróg, z których łacno zejść na manowce? Przejęty trwogą o przyszłość ukochanej, oskarżał siebie, że wahał się tak długo. Z tłumionem wzburzeniem zwrócił się do pani Heleny, którą obwiniał w myśli o brak wpływu na córkę.
— Czy pani pochwala zamiar panny Janiny? — spytał wprost, nie mogąc pokonać mimowolnej w głosie szorstkości.
Pani Helena ocknęła się z zadumy.
— Niestety! — odparła ze smutkiem — jest to dla mnie boleść dotkliwa, lecz sprzeciwiać się Jani nie będę. Czyniłam, co mogłam, aby ją odwieść od tego projektu, ale woli swojej narzucać jej nie chcę. Skoro tego pragnie, niech sama o przyszłości stanowi. Ma już rozum i jest odpowiedzialna za własne czyny.
— Zgadzam się z tem w zasadzie — rzekł po chwili namysłu, — jednakże widząc, jak często młodzież błądzi omackiem, szukając prawdziwej drogi, sądziłbym, że bezpieczniej byłoby dla panny Janiny pozostać pod opieką pani. Czyż i tutaj nie znalazłaby pola do użytecznej działalności, jak panie obiedwie? — nadmienił, zwracając się do Cesi i Anielki.
— O! to zupełnie co innego... — odezwała się Cesia. — Jania jest młode orlę, chce spróbować skrzydeł, pociąga ją świat odmienny od tego, który zna dotąd.
Anielka spojrzała ze współczuciem na pobladłą twarz Dembińskiego.
— Zdaje mi się, Cesiu, że tylko część prawdy odgadłaś — wyrzekła. — Jania...
Ta, o której mówiono, weszła do salonu.
— Lupus in fabula... — zdaje się, że o mnie państwo mówicie — odezwała się z uśmiechem. — Słyszałam swoje imię...
— Tak, mówiliśmy o twoim wyjeździe... — odparła Amelka. — Pan Dembiński, zarówno jak my wszyscy, jest temu przeciwny...
— O! to rzecz postanowiona — wyrzekła niedbale Janina. — Skoro już od mateczki uzyskałam pozwolenie...
Przytuliła się do matki z pieszczotą.
— Ale jaką walką okupione... — szepnęła pani Helena, nie tak cicho jednak, by nie usłyszał Dembiński.
Na twarz Janiny padł cień smutku. Wzrok Dembińskiego pogonił ku niej, pełny pytań i obaw.
— Co panią skłania do tego postanowienia, jeśli wolno spytać?
— Nuda i bezbarwność tego wszystkiego, co nazywamy życiem — wymówiła z cichem westchnieniem, — Porwana wirem pracy umysłowej w ognisku cywilizacyi, przestanę zastanawiać się nad niem.
Turkot powozu przerwał rozmowę. Amelka wyjrzała oknem.
— Rejent i adwokat przyjechali, mateczko.
— Każ ich wprowadzić do mego gabinetu... — odezwała się pani Helena. — Przygotuj papiery i czekaj na mnie, kochanko.
Amelka wybiegła, pani Helena zwróciła się do Dembińskiego.
— Czy nie wie pan, gdzie przebywa obecnie pani Orzelińska? — spytała. — Potrzebuję pewnej informacyi przy sprzedaży Zambrówki.
— Owszem; dziś właśnie otrzymałem list od niej... — rzekł, dobywając z pugilaresu ćwiartkę papieru.
Janina mocno się zarumieniła. Drobnem pismem zapełnione kartki magnetycznie przyciągały jej wzrok ku sobie. Jednocześnie uczuła dotkliwy ból w sercu. Dembiński przeczytał parę ustępów.
— Sympatyczna to dla mnie kobieta — wtrąciła pani Helena.
— Bardzo zacna — rzekł Dembiński. Janina uśmiechnęła się.
— Idealna, anielska — dorzuciła z ironią. — Jakże szczęśliwym będzie ten, z kim losy swoje połączy.
Odwołano panią Helenę. Dembiński usiadł przy Janinie i głęboko zajrzał jej w oczy.
— Pani Orzelińska jest właśnie taką kobietą, jaką mężczyzna radby znaleźć w wybranej towarzyszce życia — rzekł z uczuciem, — chociaż nie jeździła na uniwersytet... — dodał żartobliwie.
Ciemny rumieniec oblał twarz Janiny.
— Bez wątpienia — odparła szydersko. — Ja, przeciwnie... nie posiadam ani jednego z przymiotów, cenionych przez pana, i dlatego właśnie idę na uniwersytet.
Cesia wybuchnęła śmiechem.
— Widzę, że zanosi się na sprzeczkę — zawołała wesoło. — Nie chcę służyć" za świadka, więc uciekam.
Dembiński z Janiną pozostali sami. Raz przecież Janina musi go wysłuchać.
Słowa jednak więzły Dembińskiemu na ustach. Janina miała twarz niezwykle surową, ciemne jej oczy błyszczały zimnym połyskiem, uśmiech ironiczny przewijał się po ustach.
Wspaniała jej uroda rozwinęła się w całej pełni. Smutne przejścia ostatnich miesięcy nie wpłynęły ujemnie na zdrową, bujną naturę — przeciwnie, wyidealizowały jej rysy, kładąc na nich więcej duchowy wyraz.
Dembiński, wpatrzony w nią, zapomniał o wszystkiem. Pod jego spojrzeniem twarz Janiny łagodnieć poczęła zwolna. Czuła, że to milczenie zawiera w sobie coś niepokojącego, — przybierając więc ton obojętny, odezwała się pierwsza:
— Widzę, że pan nie pochwala mego projektu... Dlaczego?
Dembiński odzyskał władzę nad sobą.
— Wiele dałoby się powiedzieć przeciw niemu — rzekł, — lecz wobec stałości czy uporu pani byłoby to próżną stratą słów. Zresztą nie jestem w zasadzie przeciwnikiem dążności kobiet do sięgania po dyplom uniwersytecki. Sądzę jednak, że pani nie potrzebuje szukać nowych dróg, nowych warunków, by stać się użyteczną. Gdybyś pani zechciała tylko...
Głos mu drżał lekko i wzruszenie wybiło się na twarz.
— Gdybyś zechciała tylko... — powtórzył z prośbą gorącą, — mogłabyś stworzyć całe niebo szczęścia, a może... może i sama być szczęśliwą. Najszczytniejsze obowiązki, jakie Stwórca przeznaczył kobiecie, mogłabyś spełniać w obrębie domowych progów i wytworzyć wkoło siebie nieskończenie więcej dobra, niż podejmując sztandar rzekomego wyzwolenia kobiet.
Janina wstrząsnęła głową z uśmiechem.
— Nie czuję w sobie najmniejszych zdolności ani chęci do wypełniania wzniosłych zadań, które mi pan wskazujesz — wyrzekła. — Daleką jestem od roli kapłanki domowego ogniska, uosobionej dla pana w pani Orzelińskiej. Brak mi również chęci podzielenia z Amelką i Cesią ich pracy, duma zaś moja i energia nie pozwalają mi zostać pasożytem społeczeństwa. Jestem zresztą dosyć zahartowana, aby mężnie przenieść rozłąkę z ukochanymi i stawić czoło przeciwnościom.
Dembiński pochylił się ku niej; cień smutku zaległ mu czoło.
— Panno Janino — odezwał się, dłoń jej ujmując, — mój rozum po wielekroć w ostatnich czasach składał broń przed uczuciem, ale widząc cię tak obojętną, nie miałem odwagi przemówić. Dziś jednak musi stanowcze słowo paść między nami.
Janinie pociemniało w oczach. Czy ona się nie myli? Czy istotnie na ustach człowieka, drogiego jej — choć sama przed sobą przyznać tego nie chce — drży to wszechpotężne słowo, którego ona lęka się usłyszeć, a jednak pragnęłaby z całej duszy?
— Panno Janiu! — szeptał już, nie władnąc sobą Dembiński — wszak spojrzenie moje każde mówiło, że cię kocham... Czym ja się mylił, wierząc, że, mimo pozornej obojętności, mimo tej dumy, którą się opancerzyłaś, tli w sercu twojem malutka iskierka uczucia dla mnie? My nie możemy rozejść się bez cierpień i krzywdy wzajemnej...
Janina siedziała nieruchoma. Czuła, że dusza jej tonie w bezgranicznem szczęściu, że chciałaby trwać tak wiecznie, lub rozpłynąć się w nieskończoność, byle nie wracać do rzeczywistości, która zimnem dotknięciem zbudzi ją ze snu czarownego po to, by za tę chwilę zapłaciła bezmiarem cierpień.
Dembiński przeląkł się jej milczenia.
— Panno Janiu — spytał, — więc to było tylko złudzenie?
— Nie wiem... — wybiegło szeptem z pobladłych ust Janiny. — Nie umiem zdać sobie sprawy z moich uczuć, lecz nie mogę uwierzyć, choćbym pragnęła.
Dembiński chłodne jej rączki do ust przycisnął.
— Czemu, panno Janiu? Czy popełniłem kiedykolwiek coś takiego, co usprawiedliwiałoby twoją niewiarę?
Janina nie odpowiedziała. Ona wie, dlaczego ufać mu nie może, chociaż za nic nie powiedziałaby tego. Wszakże tamta, Orzelińska, ma dawniejsze jeszcze prawa do jego serca, pierwej niż ona słyszała z ust jego słodkie wyznania. A zresztą, czemuż on miałby być lepszym od innych? Wszyscy oni kłamią, politowania godni niewolnicy wiecznie zmiennych pragnień i namiętności. Czyż ona sama nie opłaciła poznania rzeczywistości utratą najdroższych skarbów serca?
Pod wpływem tych myśli rozkoszne upojenie, wywołane wyznaniem Dembińskiego, zniknęło bez śladu. Rozkochana dziewczyna ustąpiła miejsca surowemu sędziemu.
— Kochałeś pan już kiedy? — spytała nagle, z niepokojem oczekując odpowiedzi. — Jeżeli w takiej chwili znajdzie dość odwagi, by wyznać prawdę, zdobędzie przynajmniej mój szacunek — myślała gorączkowo.
Dembiński głęboko zajrzał jej w oczy.
— Nie, panno Janiu — rzekł z prostotą. — Nigdy i nikogo, prócz ciebie.
— A więc kłamstwo, wszędzie i zawsze kłamstwo!... — szepnęła głucho.
Wysiłkiem woli przywołała sztuczny uśmiech na usta.
— Wierzę panu — wymówiła niedbale. — Stałość w uczuciach jest przecież koroną cnót męskich.
Dembiński spojrzał na nią uważnie. Coś w jej głosie uderzyło go niemile. Była przytem bardzo blada, chociaż oczy błyszczały nienaturalnym ogniem.
Zapanowało przykre milczenie, które przerwała wreszcie Janina.
— Winnam panu odpowiedź... — odezwała się, nie patrząc na Dembińskiego — jakkolwiek żałuję bardzo, że nie wypadnie po jego myśli. Wdzięczną jestem za zaszczytny dla mnie dowód szacunku z pańskiej strony, lecz drogi nasze rozejść się muszą, gdyż nie mogę odwzajemnić się uczuciem. Nie wierzę w miłość wierną i stałą, a zdawkowa moneta, ofiarowywana zwykle kobietom, nie ma dla mnie żadnej wartości. Próżnobyś pan chciał mnie nawracać — mówiła żywo, widząc, że Dembiński chce jej przerwać, — przekonania mego nic nie zmieni. Nie ja jedna zresztą tak sądzę. Jedni wcześniej, drudzy później dochodzą do tego samego rezultatu. Chwila szału, długie lata zobojętnienia, wreszcie konieczne przyzwyczajenie... oto co daje idealnie przez poetów opiewany związek dwóch dusz ludzkich.
— Nie mam już zamiaru przekonywania pani — rzekł złamanym głosem Dembiński. — Znam nie od dzisiaj ten niezwalczony upór.
— Mylnie pan to uporem nazywasz — przerwała Janina. — Jestem pewną przytem, że i pan we własnej osobie powiększysz w niedalekiej przyszłości zastęp żywych przykładów, na których dowodzenia moje gruntuję.
Dembiński powstał z krzesła i stanął przed Janiną poważny, spokojny na pozór.
— Nie mówmy już o tem — przemówił. — Widzę, że. jestem pani zupełnie obojętny, bo gdyby było inaczej, głos serca zagłuszyłby wszystko. Ja zaś nigdy nie nazwałbym swoją kobiety, o której przywiązaniu zwątpiłbym choć na chwilę. Muszę znieść mężnie utratę najdroższych mych nadziei. Ale serce rwie mi się w piersi bólem i żalem nad tobą, panno Janiu, bo droga życia, przez ciebie wybrana, nie da ci szczęścia, ani nawet spokoju. Próżno gonić będziesz za prawdą po szerokim świecie, skoro nie umiałaś dojrzeć jej wokoło siebie.
Po raz ostatni podjął rękę Janiny, opuszczoną bezwładnie, i do ust przycisnął gorąco.
— Bądź zdrowa!... — wyszeptał.
Janina pozostała bez ruchu, utkwiwszy wzrok we drzwiach, za któremi zniknął Dembiński. Zdawało jej się przez chwilę, że usłyszy on rozpaczliwy krzyk jej serca i wróci — a wtedy ona, na nic już niepomna, wyzna mu, że go kocha, kocha wszystkiemi siłami duszy. Zerwała się i pobiegła do okna.
Dembiński szedł przez park ku jezioru, z głową podniesioną, nie oglądając się poza siebie.
— Wszystko skończone!... — szepnęła głucho. — Własnemi rękoma zdruzgotałam szczęście... Zamknęłam jedną kartę życia... Dokądże zawiedzie mię droga, którą wybrałam? Czyżby on miał słuszność, że popełniam omyłkę w wyborze?
V.
W pałacu zarzeckim ruch panował niezwykły. Robotnicy uwijali się po pokojach, ustawiając ławki, tablice, zawieszając mapy. Były to już ostatnie przygotowania przed otwarciem roku szkolnego w nowo otworzonym pensyonacie Amelii Krasnohorskiej i Cecylii Zielińskiej. Cztery tysiące rubli, jakie stryj, dręczony widocznie wyrzutami sumienia, w sekrecie przed nowozaślubioną małżonką ofiarował Cesi, pozwoliły uszczęśliwionej sierocie stanąć na czele zakładu, jako rzeczywistej wspólniczce.
Sierpniowe słońce poprzez splątane łodygi palm i rododendronów, zdobiących okna gabinetu Amelki, rzuciło gorące promienie. Park, jezioro, łąki i pola kąpały się w powodzi złocistych blasków, w powietrzu unosiła się delikatna woń dojrzewających owoców. Czuć już było zbliżającą się jesień, z jej łagodnym, melancholijnym urokiem, który w duszy Amelki budził smutek rzewny i niewysłowioną tęsknotę. Rzadko teraz pozwalała sobie na chwilę marzeń, dziś przecież wyjątkowo czarowi dnia letniego oprzeć się nie mogła.
Siedziała przy biurku z czołem na dłoni opartem, wpatrując się w rysy Janiny, wybornie uchwycone na fotografii, świeżo przysłanej z Paryża.
— Dziwnie los pokierował tem wszystkiem — myślała, — inaczej zupełnie, niż ja wymarzyłam sobie. Dembiński, chociaż ukrywa to starannie, nosi na czole znamię troski. Jania daleko, samotna... Moje najdroższe marzenie, by widzieć ich razem, kochających się i szczęśliwych, rozwiało się przez niewytłómaczony kaprys Jani.
Pani Helena przerwała jej zadumę.
— Amelciu — rzekła, wchodząc z listem w ręce, — Dobrzyniecka dziś przyjeżdża... Pisze mi, że chce ci powierzyć córki swoje... Oto i początek zrobiony.
Amelka ożywiła się.
— Doprawdy, mateczko? Jakżem rada i dumna z tego! — wyrzekła. — Pani Dobrzyniecka należy do rozumnie postępowych matek, więc zapewne nie będzie się sprzeciwiała wychowaniu córek według przyjętego przeze mnie systemu. Ach, oby to już jak najprędzej sale naszego pensyonatu zapełniły się młodemi główkami! obym mogła urzeczywistnić najgorętsze moje pragnienia!
— Daj Boże, aby wszystko poszło po myśli — odezwała się pani Helena.
— Ufam, że tak będzie, mateczko — z uśmiechem rozradowania odparła Anielka. — Czuję w duszy siłę wielką, która pozwoli mi wytrwale iść do celu. Czyż nie jestem twoją córką, moja dzielna mateczko? Potrafiłaś w tak krótkim czasie energią swoją cudów dokonać. Wyrzekłaś się wielu, bardzo wielu rzeczy, do których od dzieciństwa nawykłaś, poświęciłaś swój posag, byle pamięć ojca oczyścić, spłaciwszy ciążące długi. Przy pomocy, jaką będziemy miały z twej strony, mateczko, przy twoim zmyśle ekonomicznym, zwyciężymy największe trudności. Mam nadzieję, że w ciągu lat kilku będę mogła spłacić resztę długu bankowego, który cię jeszcze nęka.
— Gdybyż to Jania była z nami! — westchnęła pani Helena. — Jania... to wieczna moja tęsknota i niepokój!
Amelka przygarnęła się do matki.
— Nie smuć się, mamo — rzekła. — Charakter Jani znam na wskroś... To najczystsze złoto i wytrzyma próby ogniowe.
Chcąc od smutnego przedmiotu myśl matki oderwać, zwróciła jej uwagę na urządzenie swego gabinetu. Prostota łączyła się tam z wytwornym smakiem. Dębowe meble, ciemnym Utrechtem kryte, odbijały dobranym kontrastem od perłowego ścian obicia, biblioteczka dębowa, kwiaty i rośliny nadawały kącikowi temu pozór nader miły. Gabinet uprzedzał korzystnie o właścicielce, która pożyteczne z pięknem połączyć umiała.
W parę godzin potem kareta pocztowa zatrzymała się przed pałacem. Pani Helena z uczuciem niekłamanej radości powitała koleżankę i przyjaciółkę lat dziecinnych.
— Oto moje córki — mówiła pani Dobrzyniecka, z dumą macierzyńską przedstawiając dwie młodziutkie panienki, przyglądające się z ciekawością Amelii. — Mam nadzieję, że nie sprawią pani zbyt wiele kłopotu. Za prawdziwe dobrodziejstwo dla siebie uważam otworzenie takiego zakładu. Nie mogę myśleć bez żalu o tych drobnych, częstokroć wątłych istotach, przepędzających najważniejsze dla rozwoju fizycznego lata w wilgotnych murach, bez słońca, powietrza i swobody, obarczonych przytem pracą umysłową. Pani taka młodziutka, a pojęłaś te rzeczy jak najdoświadczeńszy pedagog — zwróciła się serdecznie do Amelii. — Przy takim programie powiększy się niewątpliwie zastęp zdrowych moralnie i fizycznie kobiet, których, niestety!
wobec panującej nerwowości i niedokrewności coraz mniej posiadamy. Było zawsze marzeniem mojem zapewnić córkom racyonalne warunki kształcenia, ze szczególną uwagą na fizyczną stronę wychowania.
— Szczęśliwą jestem — odezwała się Amelia, — że poglądy nasze tak się zgadzają. Oby więcej było takich jak pani matek!
— Istotnie — przemówiła pani Helena, — w wychowaniu naszych dzieci wzgląd na hygienę bywa zwykle ostatnim. A przecież zdrowie jest najważniejszą podstawą istnienia.
Pani Dobrzyniecka podeszła do okna.
— Prześliczna okolica! — zawołała, ogarniając spojrzeniem rozległą panoramę. — Jadąc od stacyi kolei, zapominałam chwilami wobec powabów natury o niegodziwie trzęsącej karetce.
Po obiedzie Amelia z Cecylią oprowadziły panią Dobrzyniecką po całym zakładzie, pokazując rozmaite urządzenia. Nowe ich pupilki zachwycone były przyszłemi ochmistrzyniami. Piękność i powaga Amelii, łagodność Cesi podbiły młodziutkie ich serduszka. Pani Dobrzyniecka była niezmiernie temu rada.
— Widzę, że moje dzieweczki tęsknić tutaj nie będą... — mówiła serdecznie, ściskając na pożegnanie dłoń Amelii. — Z całego serca powodzenia życzę! Przykład pani posłuży niejednej do naśladowania. A chociaż, jako rzecz nowa, wywoła bez wątpienia głosy niechętne i uśmiechy niedowierzania, niech się droga pani tem nie zraża. Jestem pewną, że twój system doczeka się uznania i przyniesie niemałą korzyść społeczeństwu.
Dzień ten przyniósł jedną jeszcze niespodziankę. Przed wieczorem przyjechała właścicielka Górek i Zambrówki, wraz z trzema niezgrabnemi dziewczętami, które przyglądały się wszystkiemu impertynencko, robiąc do siebie różne miny. Matka ich była uszczęśliwioną, że trzy swoje latorośle będzie mogła oddać pod kierunek panny Krasnohorskiej, której w skrytości ducha zazdrościła od dawna wytworności obejścia i paryskiego akcentu.
— Bo to widzisz, kochaneczku — mówiła wielokrotnie do męża, — Klimunia, Laurka i Henryczka mogą dużo od tej pannicy skorzystać. Już ty mi wierz, bo ja się znam na tych rzeczach. Zarozumiała, niesympatyczna, ale dystyngowana i ma pańskie maniery. A naszym dziewczętom właśnie poloru brakuje.
— Drogo sobie pewno każe za ten polor zapłacić — mruknął niechętnie przewidujący małżonek.
— To trudno! dziewczęta jak dziczki rosnąć nie mogą. Uroda jest, posag jest, a jednak do zrobienia odpowiedniej partyi przeszkadzałby im zawsze brak salonowego ułożenia — dowodziła z zapałem matka Klimuni, Laurki i Henryczki.
Małżonek, tym argumentem przekonany, już się nie sprzeciwiał, chociaż w myśli piorunował na emancypacyę panny Krasnohorskiej, którą od dawna za postępowe idee wyśmiewał.
— Pani będzie łaskawa pamiętać — mówiła, pusząc się, właścicielka Górek do słuchającej ją uważnie Amelii, — aby córki moje kształciły się stosownie do pozycyi, jaką w świecie zajmują. Nie należy ich utrudzać zbytecznemi naukami, bo dobre to dla tych, które, jak pani na przykład, zmuszone są pracować na siebie.
Mówiąc to, rzuciła skośne spojrzenie w stronę siedzącej opodal pani Krasnohorskiej, aby się przekonać, czy pocisk trafil celu.
Amelka uśmiechnęła się nieznacznie.
— Moja metoda wychowania stosować się musi jednakowo do panien w pozycyi i bez pozycyi — odezwała się grzecznie, lecz stanowczo. — Przedewszystkiem zamierzam w wychowankach moich rozwijać siły fizyczne i kształcić ich umysł. Salonowe przymioty uważam za rzecz drugorzędną.
Właścicielka Górek spojrzała na nią z oburzeniem.
— Co też pani mówi! Dla panien bogatych i należących do towarzystwa, jak moje córki, ogłada i talenta salonowe są najważniejszą rzeczą. Laurka ma głos piękny i powinna dobrze śpiewać, Henryczka do muzyki ma zdolność. Proszę więc pani, aby usiłowania swoje zwróciła w tym głównie kierunku. Nie idzie za tem, abyś Henryczkę zamęczała etudami, których ona nie lubi. Jakieś efektowne morceaux de salon, elegancka półeczka, misterny walczyk... to i dosyć dla arystokratycznej panny. Co do Klimuni, nie objawia dotąd żadnego wyraźnego talentu, ale to już do pani należy. Przekonaną jestem, że skoro pani popracujesz nad nią, to się talent do malarstwa może wyrobić. To nie trudna rzecz! W Anglii córki lordów wszystkie malują. To bardzo przyjemnie dla matki pokazywać gościom w salonie malowidła której z córek. Nawet mój mąż, który sprzeciwia się nowomodnemu kształceniu panien, zgadza się na malowanie.
Amelka przerwała, jej z ledwie hamowaną niechęcią:
— Tak się różnimy w pojęciach z łaskawą panią, że prawdopodobnie nie dojdziemy do porozumienia. Chcąc nadać właściwy kierunek wychowaniu kobiet, należy zwracać ich umysł do rzeczy ścisłych, nie zaś błyskotliwych. Niech łaskawa pani o tem nie zapomina, że córki jej będą salonowemi pannami zapewne tylko lat parę, matkami zaś i obywatelkami całe życie. Na kobiecie spoczywa odpowiedzialność za zdrowie moralne i fizyczne społeczeństwa i dlatego podstawą jej wykształcenia winny być wiadomości z dziedziny hygieny, ekonomii, chemii, fizyki...
Właścicielka Górek przerażonym ruchem podniosła ręce do uszu.
— Co, co, co? — wołała zdumiona. — To, widzę, mój mąż miał racyę, twierdząc, że pani moim dziewczętom modną emancypacyą przewróci w głowach. Nie znały tego matki i babki nasze, a wychowywały zdrowych synów i tęgie córki. Już ja tam kwituję z tej modnej edukacyi... Jeżeli pani możesz zastosować się do moich instrukcyi...
— Nie, łaskawa pani! — odparła stanowczo Amelia — od wytkniętego kierunku nie zboczę ani na jotę.
Matka trzech pociech, mających być ozdobami salonów, zamyśliła się mocno. Pozostawienie ich u panny Krasnohorskiej posiadało swoje dobre strony. Po pierwsze, będzie je miała blizko; po drugie, taniej to wyniesie, aniżeli kształcenie w wielkiem mieście; po trzecie, wykwintne obejście Amelii tak się niesłychanie różniło od szorstkich manier jej córek, że można było na niejedno przystać, byle pod takim wpływem je zostawić. Przypomniała sobie, jak na pierwszym balu w Zarzeczu panny Krasnohorskie zaćmiły wszystkie panny okoliczne. Pod wpływem tych myśli odezwała się kwaśno:
— Ha! trudno! taki już widać porządek teraz na świecie! Niechże tam już będą te hygieny i inne wymysły, choć, mojem zdaniem, to tylko próżna strata czasu. Byle mi tylko pani przyrzekła, że język francuski i angielski, muzyka, malowanie, taniec, będą na pierwszym planie. Od tego nie odstąpię.
Amelia pomyślała chwilę. Rozsądek jej szeptał, że reform nie przeprowadza się przebojem, że trzeba umieć cierpliwie walczyć z uprzedzeniami.
— To mogę pani przyrzec — rzekła, — nie leży bowiem w moich zamiarach pomijać wymienione przedmioty, które i ja za potrzebne do uzupełnienia edukacyi uważam.
Ugodzono się o wynagrodzenie, przyczem bogata właścicielka Górek, Zambrówki i kilku innych folwarków nie omieszkała targować się do upadłego. Pożegnała w końcu zmęczone panie zarzeckie, pozostawiając za sobą niezbyt przyjemne wrażenie.
— Trudny orzech do zgryzienia będziemy miały z wychowaniem tych panienek — odezwała się Cesia po ich odjeździe.
— I ja się tego lękam — zauważyła pani Helena. '
— Jakoś to będzie! — powiedziała z otuchą Amelka. — Wolałabym tylko, żeby rodzice mieszkali cokolwiek dalej. Łatwiejby nam było zniweczyć ich niekorzystne wpływy...
Czuła się znużoną i zapragnęła rozerwania myśli.
— Pojadę do Zambrówki, mateczko — rzekła. — Dawno już u pani Dembińskiej nie byłam. Wieczór piękny orzeźwi mię nieco. A może i ty pojedziesz, Cesiu?
Ale Cecylia odmówiła. Przejażdżka wodna o wieczornej porze nabawiała ją zwykle kaszlu.
Słońce utonęło już za ciemną krawędzią lasu, gdy Amelia wypłynęła na jezioro. Cicha noc księżycowa czarem swoim budziła w duszy dziewczyny rozmarzenie i pragnienia nieokreślone. Oczy jej, ślizgając się po gładkiej, przezroczystej toni wodnej, wpatrywały się w tajemniczą głębię, lub z tęsknotą wybiegały ku dalekiemu horyzontowi, zacierającemu się zwolna we mgle wieczornej.
Spokoju, rezygnacyi, które dopiero daje wiek późniejszy, wyrobić w sobie jeszcze nie mogła, a młode, gorące serce domagało się praw swoich: podziału uczuć. Póki jej się zdawało, że Janina kocha Edwarda, w przywiązaniu do nich obojga milkły jej własne bole i gorycz zawodu. Ale teraz całą siłą podnosiło się w jej sercu pragnienie osobistego szczęścia. Z zadumą na pobladłej twarzy zjawiła się w pokoju pani Dembińskiej.
Stojąca na stole lampa łagodnem światłem obrzucała pochyloną nad robotą głowę staruszki.
Jak tu było miło, jak spokojnie! Poprzez białe muśliny poruszanych wiatrem firanek przekradał się jasny promień księżyca, obrzucając łagodnym blaskiem zawieszony na przeciwległej ścianie portret Edwarda. Światło lampy, osłonionej zieloną umbrelką, dochodziło tutaj bardzo słabo, a w oświetleniu księżyca twarz ukochanego wydawała się jej jeszcze piękniejszą.
Pani Dembińska nie zauważyła wejścia Amelii. Stosy białego płótna piętrzyły się przed nią na stole; w rękach staruszki migała szybko igła. Zawczasu już przygotowywała podarunek gwiazdkowy dla dzieci w ochronce, której była opiekunką.
Amelka przyglądała jej się z zajęciem. Piękną była ta twarz szlachetna, obramowana szlarkami czepeczka i rzadką pogodą ducha jaśniejąca. Życie, spędzone pożytecznie, nie szarpane nerwami, oszczędziło jej rysy, nie ryjąc brózd starości, a tylko siateczką zmarszczek pokrywając oblicze.
Amelia rozmarzonem spojrzeniem obejmowała kolejno pochyloną głowę staruszki i myślącą twarz Dembińskiego, która wychylała się ku niej z ram portretu. Czegoby ona nie oddała za to, żeby jej dozwolono w tem cichem życiu mieć jakiś udział!...
Posunęła się ku Dembińskiej, witając ją z tkliwością córki.
— Stęskniłam się do Zambrówki — wyrzekła, całując rękę siwowłosej kobiety.
Dembińska powitała ją z żywem zadowoleniem.
— Aa! przypomniałaś sobie wreszcie o nas, kochanko... Jakżem ci wdzięczna! Edward bardzo teraz zajęty... Prawie zawsze samą mnie zostawia... A starość ma to do siebie, że tęskni do widoku młodych twarzy.
— Pani nie powinna o starości mówić — zauważyła Amelia. — Pomimo srebrnych włosów, usposobienie pani pozostało miodem... a umysł taki świeży, że niejedna z tegoczesnych panien pozazdrościćby mogła. Ale czemże to pan Edward taki zajęty?
— Każdą wolną chwilę poświęca pisaniu — odparła Dembińska. — Pragnie koniecznie w tym roku jeszcze wydrukować swoje dzieło.
— A więc to jest zapewne przyczyną zmiany, jaką od pewnego czasu zauważyłam w panu Edwardzie — rzekła Amelka, siadając przy stole.
— Istotnie — potwierdziła Dembińska, potrząsając smutnie głową, — humor Edwarda zmienił się niesłychanie. Nie uwierzysz, kochanko, jaki się stał w ostatnich czasach drażliwy i jak zmizerniał.
Amelka stłumiła westchnienie. Nie trudno jej było przyczynę tego odgadnąć.
— Dawno miałaś list od Jani, Amelciu? — spytała Dembińska. — Tak długo nie byłaś u mnie... czemu się zresztą nie dziwię, przy takim nawale zajęć... że nic nie wiem, jak tam sobie Jania poczyna między obcymi.
— To już drogiej pani wiadome zapewne — odrzekła Amelka, — że Jania zamieszkała u ciotecznego brata mamy, który od lat piętnastu mieszka w Paryżu i nawet ożenił się z Francuzką?
— Tak, wspomniała mi o tem twoja matka; ale więcej nic nie wiem. Jakże, czy Jania sympatyzuje z krewnymi? Czy znajdzie przy ich domowem ognisku choć trochę tego ciepła, do którego nawykła?
— Jak dotąd, Jania jest zadowoloną — odparła Amelka, — chociaż wiele na to, co pisze, liczyć nie można. Dla spokoju mamy i mego gotowa wszystko wystawiać w jasnych barwach. Pracuje ogromnie...
Pani Dembińska pokręciła głową.
— Byle tylko nie zanadto — wyrzekła.
— Jania pociesza nas — wtrąciła Amelka, — że z czasem, gdy przełamie pierwsze trudności, praca będzie jej lżejszą i przyjemniejszą o wiele.
— Boże, mój Boże! co też to temu drogiemu dziewczęciu do głowy przyszło! — wyrzekała staruszka. — Szukać obcych bogów po świecie! Czy też nie domyślasz się, kochanko, co Jankę skłoniło do wyjazdu? Nie będę przed tobą robiła z tego tajemnicy, że Jania zniweczyła moje najmilsze nadzieje i szczęście mego Edwarda. On, biedak, pokochał mocno to kapryśne dziecko, a ja, w macierzyńskiej zarozumiałości sądząc, że Jania odwzajemnia jego przywiązanie, roiłam różową dla nich przyszłość. Ileż to samotnych wieczorów przemarzyłam, widząc się już w myśli otoczoną gronem ukochanych wnucząt!
Amelka przytuliła głowę do piersi staruszki.
— I mojem marzeniem było — szepnęła — widzieć Janię szczęśliwą przy boku takiego jak pan Edward człowieka. I dla mnie był to bolesny zawód.
— Edward wyznał Jani, że ją kocha — opowiadała dalej Dembińska, — lecz w zamian dowiedział się, że jest jej zupełnie obojętny.
— Dziwne to i niewytłómaczone dla mnie — odezwała się smutno Amelia, — tem bardziej, że pewną byłam, iż Jania kocha pana Edwarda.
— Czy wiesz, Amelciu, mój instynkt macierzyński szepce mi ciągle, że między nimi jeszcze nie wszystko skończone. Zobaczysz, że mi Bóg pozwoli doczekać tej radości i pobłogosławić ich na wspólną drogę życia. Szczęścia mego ukochanego dziecka byłabym wtedy pewną, bo szlachetny charakter Jani poznałam. I dlatego, choć mię smuci wyjazd do Paryża, jestem o nią spokojna. Wiem, że to czysty jak łza dyament, którego nic przyćmić nie zdoła. Toż samo mówiłam Edwardowi.
Amelka podniosła głowę.
— Dałby Bóg, aby przeczucia drogiej pani spełniły się — rzekła, całując rękę staruszki.
Nie mogła atoli zdać sobie sprawy z dziwnego uczucia, jakiego doznała, słuchając jej słów ostatnich. Nie była to radość... o, nie! Czuła to doskonale. Raczej ból dotkliwy!
— Jakież to brzydkie uczucia gnieżdżą się w sercu ludzkiem! — myślała wkrótce potem, płynąc z powrotem do domu.
Pierwszy raz była niezadowolona z samej siebie i pod wpływem tego wrażenia śliczny wieczór stracił dla niej cały swój urok.
VI.
Listopad dawał się już dobrze ludziom we znaki mgłą, deszczem i przymrozkami. Ostatnie liście wicher jesienny gnał po pustych polach, na ogołoconych gałęziach gromadami siadały wrony i kawki, radząc o zimie, która często głód wiedzie za sobą.
Wśród siedzib ludzkich uwijają się wszyscy z pośpiechem, czyniąc przygotowania na przyjęcie groźnej władczyni: otulają ściołką chaty i obórki, zwożą zapas gałęzi na opał, a gospodynie przyrządzają beczki kapusty.
W ogródkach błękitne kwiatki, marcinki, same jedne tylko urągają zimnu i słocie, obracając główki ku blademu słońcu, kiedy niekiedy z poza chmur wyglądającemu.
Gospodynie w chałupach rej wodzą. Zimowe, długie wieczory — to pora ich panowania. Drą pierze, przędą len i wełnę, przygotowują krosna, na których wzorzyste wełniaki i białe płótno tkać będą.
W Zarzeczu, w obszernej czeladnej kuchni dworskiej, na olbrzymim kominie ogień trzaska wesoło. Długie stoły na koziełkach, otoczone zydlami, obsiadło grono dziewcząt młodszych i starszych. Druty, igły i szydełka migają w spracowanych palcach; Amelia dźwięcznym głosem czyta zajmującą powiastkę, budząc wybuchy śmiechu lub okrzyki zdumienia.
Dziewczęta uwielbiają swoją panienkę, a gospodynie nie bronią już córkom spędzać wieczorów we dworze. Dziewczęta w krótkim czasie wyuczyły się najpotrzebniejszych w domowym użytku robót, i teraz oto w każdej chacie nie brak pończoch wełnianych, ciepłych chusteczek i czepków. Ojcowie rodzin, wyjeżdżając do miasta, lub do lasu po drzewo, z dumą wciągają ciepłe rękawice i różnobarwnymi szalikami okręcają szyje. Zamożniejsze gospodynie z zadowoleniem w dni świąteczne okrywają stół szydełkową serwetą, arcydziełem zręczności swych córek, a na łóżkach pojawiają się białe powłoczki ze wstawkami, zbytek dotąd w Zarzeczu nieznany.
— Juścić, Bogiem a prawdą, moje sąsiadki — mówi Matyska do gospodyń, które z przędziwem zeszły się w jej chacie wieczorem, — na całą okoliczność drugich takich uczciwych szlachcianek, jak nasze, nie znajdzie. Kajby się zaś chciało zdarnowieckim pannom, albo tym z dembielińskiego dwora, z chłopskiemi dziewuchami po wieczorach oto ślęczyć. Przecieć to duża mitręga!
— Prawdę gadacie, kumo — odezwała się Grotkowa. — A jeszcze i to sobie miarkujcie, jaka to duża wytrzymałość potrzebna, nim się takieg"o głąba delikatności takich wyuczy. Moja Antośka, choć sprawna dziewucha i wedle domowego obrządku duchem wszystko zrobi, a i to namęczyła się niemało, i panna nad nią, nim palce sobie nałamała do tych drutów i szydełek różnych. Ale za to teraz, to mówię wam, kumo, aż patrzeć dziwno, jak jej się w rękach kiejby śmigi u wiatraka migają.
Matyska pokiwała głową z uznaniem.
— A widzita, kobiety — zawołała, — że moje na wierzchu! Toć jeszcze na pochowku Gwiaździny przemawiałam się z wami, że nasza panna uczciwa i dobra dusza. Hardości w sobie nijakiej nie ma, i do chałupy zajdzie, i chorego opatrzy, dzieciaka zamorusanego nieraz na ręce weźmie, pogładzi po brudnej głowinie, albo i ucałuje.
— Moje dziewuchy — odezwała się Grzelina — to tak do naszej panny przylgnęły, jak muchy do miodu; a co ona rzeknie, w takiem mają uważaniu, akuratnie kiejby ksiądz na ambonie gadał. Wprzódy to ich do roboty napędzić nie mogłam, wciąż ino z chałupy uciekały, zwyczajnie młode to i głupie. A teraz niech rzeknę, co ich wieczór do panny nie puszczę, to mi ino w oczy patrzą i rozkazania mego słuchają.
— Wasza prawda, moje kumy — wyrzekła ze stanowczością Szczepanicha. — Naszym dziewuchom chodzenie do dworu na szkodę nie wyjdzie, ale to, co panna gromadzie cięgiem przekłada o karczmie, to tylko próżne bałamuctwo. Powiedzcież, ludzie, słyszane to rzeczy, żeby chłop miał do karczmy nie chodzić? Ślachcie łatwo to gadać. W niedziele albo i święta kompania się zbierze, jedzą, piją różności, a nie, to grają na tych tam fortepianach. A chłop kaj pójdzie, kaj przyjacielstwo sobie znajdzie i rozweseli się, kiedy nie w karczmie?... Albo i przy pochowku na ten przykład. Toćby nieboszczyki musieli chudziątka sami w tę ostatnią podróż na cmentarz wędrować, gdyby ludziska nie wiedzieli, co za tę chrześcijańską posługę półkwaterek wypiją w kompanii.
— Nie bajcie byle czego!... — odezwał się z powagą siedzący w kącie izby Matus, od lat kilku dobrowolny zwolennik wstrzemięźliwości wskutek uczynionego przy spowiedzi ślubu. — Nieboszczyka na wieczny spoczynek odprowadzić obowiązek jest chrześcijański, a kto dla półkwaterka idzie, wszystko jedno, jakby wcale nie poszedł. Czy to mało razy słyszeliście z ambony, jak proboszcz zaprasza krewnych, sąsiadów i przyjaciół na nabożeństwo za dusze zmarłe, to zawsze na końcu głośno powie: „tylko bez poczęstunku..." i tłómaczy nam dokumentnie, jako grzech jest wielki wstępować po mszy świętej do karczmy na pijatykę.
— Na to ksiądz, żeby gadał... — mruknęła Szczepanicha niechętnie. — Ja tam swoje trzymam, że karczma musi być i chłop musi pić.
— To się też i wasza gospodarka do karczmarskiej kieszeni przeniosła — odezwał się Matus powoli, wyjmując z ust fajkę, na długim cybuchu osadzoną. — Nie mój ta chłopski rozum wykalkulować, czy dobrze byłoby dla gromady tak, jak nasza panna radzi, trzymać sklep, zamiast u karczmarza na kredkę brać, ale tak se myślę, że jakby się ludziska przyzwyczaili, toby się bez karczmy obeszli, jako i ja się obchodzę. A gdyby tak, wedle rady proboszcza i panienki, przy sklepie wyrychtować dużą izbę, gdzieby się młodzi zabawić tańcowaniem mogli bez gorzałki, to juścić prawda, żeby obrazy Boskiej i nieszczęścia przez pół ubyło.
— Wymysły, mówię wam, wymysły, mój Matusie — przerwała zaperzona Szczepanicha.
— Et, co tam z babami gadać... To samo, co z wodą się bid... Wszystko mi tam jedno zresztą — rzekł Matus, a kobiety zabrały się niebawem do domu, gdyż stróż nocny dziesiątą wydzwonił.
W pałacu, w sypialniac uczennic, stosownie do regulaminu, cisza już panowała i światła gasły powoli. Amelia, według codziennego zwyczaju, obchodziła sale, pilnując, aby wszystko w należytym było porządku. W końcu sali, zajętej przez łóżka Laury i Klimuni, usłyszała głosy podniesione.
— Głupia jesteś! — mówiła ostro Klimunia do stojącej przed nią pokojówki. — Zdejm mi natychmiast buciki.
— Panienka nie ma prawa mnie wymyślać — powiedziała dziewczyna. — Gdyby panienka poprosiła grzecznie, z pewnością byłabym to zrobiła.
Amelia zbliżyła się szybko.
— Panna Cecylia cię potrzebuje. Róziu, idź do niej natychmiast — rzekła, udając, że nie słyszała sporu.
Pokojówka oddaliła się spiesznie. Amelia zwróciła się do panny Klementyny i rzekła:
— Słyszałam, jak niesłusznie i niewłaściwie strofowałaś Rózię. Nie przystoi to młodej panience. Czyż nie pojmujesz, że raczej ubliżyłaś sobie niestosownem obejściem ze służącą? Rózia zawstydziła cię spokojnem panowaniem nad sobą, jakkolwiek jest prostą dziewczyną.
— Mama uczyła nas zawsze, że służbę ostro trzymać należy, bo przy grzecznem obejściu poufali się zanadto — odpowiedziała zuchwale Klimunia.
— Musiałaś fałszywie zrozumieć mamę — wytłómaczyła chłodno Amelia. — Wszak widzisz, że zawsze uprzejmie zwracam się do służących, a mimo to nie lekceważą moich rozkazów. Mam nadzieję, że jutro grzecznem zachowaniem się wynagrodzisz Rózi dzisiejszą opryskliwość — dodała surowo, widząc wyraz uporu w twarzy Klimuni. — Pamiętaj przytem, że dopóki jesteś w naszym zakładzie, buciki będziesz zdejmowała sama. Tylko maleńkie dzieci, starcy lub chorzy mają prawo wymagać tego rodzaju posług.
Klimunia z tłumioną złością odwróciła się i rozbierać zaczęła.
Amelia, skończywszy przegląd sypialni, udała się do pokoju matki. Była to godzina jej odpoczynku. Rozmowa z matką orzeźwiała ją zawsze.
— Czy miałaś przykrość jaką, dzieweczko? — spytała pani Helena. — Wyglądasz bardzo zmęczona.
— Nic ważnego, mateczko... — odpowiedziała Amelia. — Z pannami z Górek mam wciąż kłopot. O Henrysię mniejsza! ta jest jeszcze młoda i pokierowaćby nią można, lecz co do dwóch starszych, przyznaję, że opanowywa mnie zniechęcenie. Czy ja jestem nieudolną, czy te charaktery tak są twarde, dość, że wszelkie usiłowania wypadają niepomyślnie.
— Trzeba brać te rzeczy chłodniej, moje dziecko — powiedziała pani Helena. — Zostaw to czasowi. Zmiany moralne dokonywają się bardzo powoli i niewidocznie. Za to inne twoje uczennice czynią szybkie postępy, na przykład Dobrzynieckie. Matka ich nie pozna, bo i fizycznie w tak krótkim czasie rozwinęły się znakomicie.
— To prawda, mamo — odrzekła z rozradowaniem Amelia. — Wdzięczna i łatwa to praca kształcić tak bogato uposażone natury! Kocham te dziewczątka uczuciem matki.
— Cóż Cesia porabia? — zapytała pani Helena. — Czemu nie była u mnie wieczorem?
— Niezdrowa trochę. Zmusiłam ją do położenia się w łóżko — odpowiedziała Amelia. — To także przedmiot mej troski, po Jani największy. Cesia bynajmniej nie czuje się zadowoloną ze swego losu. Praca ją męczy, zniechęca byle drobnostka. Kilka razy zeszłam ją zapłakaną.
Pani Helena pomyślała w tej chwili, patrząc z dumą na córkę, że nie każda z kobiet, pogrzebawszy w ciszy serca pragnienia osobistego szczęścia, potrafi z taką wytrwałością i spokojem pełnić dobrowolnie przyjęte obowiązki.
— To biedne dziecko — odezwała się głośno — potrzebuje wielkiej pobłażliwości. Jej słabość fizyczna pociąga za sobą słabość ducha. Takim upośledzonym istotom wydaje się słusznie, że same są ofiarami, trudno więc żądać od nich gotowości poświęcenia się dla innych.
— Ja też jej nie obwiniam, droga matko — zaprotestowała żywo Amelia, — tylko cierpię nad tem, że nie mogę wyrobić w niej hartu. Zajrzę do niej jeszcze — dodała. — Czy położysz się rychło, mateczko?
Pani Helena potarła dłonią czoło, jak gdyby troskę natrętną spędzić chciała.
— Muszę jeszcze napisać do Jani — odparła, tłumiąc westchnienie.
Nie chciała przyznać się przed Amelką, by nie zakłócać jej spokoju, że pożera ją tęsknota i obawa o córkę, że w ciszy nocnej rzuca nieraz rozpaczliwe pytanie: czy wróci ona kiedyś pod dach rodzinny, a jeżeli wróci, czy odnajdzie ją taką, jaką żegnała?
Amelia troskę matki odgadła, nie chciała jednak powiększać jej smutku rozmową w tym przedmiocie i z ciężkiem sercem opuściła pokój.
Wbrew zwyczajowi, w sypialniach Amelii i Cecylii długo w noc błyszczało światło. Wicher jesienny wyprawiał dzikie harce w parku, akompaniując smutnemu nastrojowi młodych dziewcząt. Tylko gdy myśli Cesi krążyły w błędnem kole osobistych pragnień i żalów, duszę Amelii pochłaniała trwoga o szczęście innych.
Nazajutrz była sobota, dzień, w którym często właścicielka Górek przyjeżdżała odwiedzić córki, lub też zabrać je na niedzielę do domu. Jakoż po południu wspaniała jej kareta zatrzymała się przed pensyonatem.
— Panienki są w sali gimnastycznej — powiedziała Rózia, otwierając drzwi do salonu. — Panna Amelia kazała prosić, żeby pani była łaskawą poczekać w salonie, nim się lekcya gimnastyki skończy.
Pani z Pękalskich Szelążyńska, właścicielka Górek i Zambrówki, uczuła się mocno dotkniętą. Jakto? ta pokojówka śmiała ją, jedną z najbogatszych obywatelek w okolicy, zatytułować po prostu panią? Oto skutki przewróconych pojęć tej guwernantki! — myślała z oburzeniem. Tytułem guwernantki obdarzała zwykle w myśli Amelię, gdyż wedle jej pojęć stan ten, jako zależny, był zarazem upokarzający. Spojrzała z góry na Rózię wzrokiem, który, jak sądziła, powinien był przybić do ziemi zuchwałą, i odezwała się z przekąsem:
— Musiałaś, moja dziewczyno, nie służyć nigdy w porządnym domu, skoro nie umiesz oddać każdemu honoru, jaki mu się należy. Trzeba ci wiedzieć, że służba moja mówi do mnie: jaśnie pani, a do moich córek: jaśnie panny. Rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pani — odpowiedziała dziewczyna, tłumiąc uśmiech, w kącikach ust drgający. — I gdybym kiedy zgodziła się w służbę do Górek, tobym też mówiła jak drudzy. Alę u naszych pań inny porządek.
— Gadtu z chamem! — mruknęła pani Szelążyńska, a po chwili odezwała się cierpko: — Nie mam czasu czekać, aż tam jakieś gimnastyki się skończą. Ot, lepiej pokaż mi, gdzie to ta sala? Sama popatrzę na te wymysły.
Wprowadzona przez Rózię, przeszła kilkanaście pokojów; stanąwszy w otwartych drzwiach sali, wydała okrzyk przeraźliwy.
Amelia, mocno niezadowolona, z głębi sali szybko podeszła ku drzwiom.
— Co się stało? — spytała chłodno. — Czy pani zasłabła?
Pani z Pękalskich Szelążyńska nie zaraz odpowiedziała. Oburzenie głos jej zatamowało.
Czy ona dobrze widzi? Wszak to jej ukochana Klimunia, przyszła ozdoba salonów, zawieszona w powietrzu na drabinie, przebiera długiemi nogami, usiłując napróźno dosięgnąć szczebla.
Tego było zanadto. Przepełniona grozą, wybuchnęła, na nic już nie zważając.
— Co to jest? co ja widzę? Pani do cyrku chyba pupilki swoje kształcisz? A to śliczna edukacya! Tyle pieniędzy mam płacić za to, że moje córki fikają nogami w powietrzu! Ależ to oburzające!
Amelia spłonęła rumieńcem; dotknęła lekko ręki pani Szelążyńskiej i powiedziała:
— Muszę przypomnieć pani, że tu nie miejsce ani pora na podobną rozmowę. Pani zapomina zupełnie o panowaniu nad sobą. Proszę do salonu. Za chwilę służyć jej będę.
Spojrzała na zegarek, i zwracając się do nauczycielki gimnastyki, rzekła:
— Za kwadrans lekcya będzie skończona. Czas pogodny, panienki mogą biegać i bawić się w parku całą godzinę.
Uśmiechnęła się do dziewcząt, pogładziła delikatną twarzyczkę Toni Dobrzynieckiej, tulącej się do niej, i zapraszającym ruchem wskazała drogę do salonu stropionej nieco damie, bo zimna krew młodej panny zaimponowała jej.
— Niech mi pani daruje, jeżelim się trochę uniosła — odezwała się, siadając, — ale matką jestem i dobro dzieci muszę mieć na oku. Pozwoliłam wprawdzie na te chemie i fizyki, skoro inaczej być nie mogło, przekonywam się jednak własnemi oczyma, że Klimunia i Laurka prawdę opowiadają...
Amelka spojrzała na nią wyniośle. — Cóż takiego opowiadają? — spytała.
— Nie tylko one, proszę pani. Ot chociażby, że niektóre wykłady odbywają się w parku i lekcyi zadanych uczą się na dworze... To tylko śmiech ludzki wzbudza...
— Słyszane rzeczy — ciągnęła dalej, kręcąc głową, — żeby uczennice traciły czas drogi, na nabycie talentów i języków przeznaczony, spacerując godzinami całemi po lasach i polach?
— Upewniam panią, że każda chwila jest z korzyścią dla nich zużytkowaną — przerwała żywo Amelia. — I to podwójną. Zaznajamiają się bowiem podczas tych spacerów z przyrodą, a jednocześnie hartują zdrowie.
— Śliczna korzyść! — zawołała drwiąco właścicielka Górek. — Po kilku latach takiej nowomodnej edukacyi, panny raczej do kuchni czeladnej, aniżeli do salonu będą zdatne. Cera zgrubieje, noga i ręka straci formę, figura rozrośnie się jak u dziewki folwarcznej, bo jeszcze, do wszystkiego, pani nie pozwala gorsetów nosić.
Amelia z trudnością powstrzymała uśmiech.
— Istotnie — odparła. — Ale czyż na wychowankach moich, z miasta przybyłych, nie znać już dobroczynnego wpływu przebywania na świeżem powietrzu?
Pani Szelążyńska wzruszyła ramionami z niechęcią.
— Dziękuję. Wolę, żeby moje córki miały wciętą figurę i delikatną cerę arystokratycznych panien, niżeli wiejskie rumieńce i rozrosłe plecy. Hrabianka Mila łokcia objętości w pasie nie trzyma, a cerę ma tak przezroczystą...
— Jak gdyby kropli krwi zdrowej w sobie nie miała — przerwała, śmiejąc się, Amelia.
— Wymysły, uprzedzenia! — odparła pani Szelążyńska. — Hrabiance Mili nie przeszkadza to jednak zrobić świetnej partyi. Słyszałaś pani zapewne, że za księcia Juliusza wychodzi?
Amelia zamyśliła się. Czy warto dysputować, kiedy przekonać niepodobna? Rzekła wreszcie:
— Z tego, co pani mówi, widzę, że najlepiej będzie, jeżeli pani poszuka dla swych córek innego zakładu naukowego.
Właścicielka Górek zmieszała się. Nie miała zamiaru odbierać zaraz córek. Wybierała się z mężem nazajutrz do Lwowa, w sprawie sukcesyi po zmarłym wuju, cóżby więc dziewczęta w domu przez ten czas robiły? Przemówiła więc pojednawczo:
— No, no! śpieszyć się niema potrzeby. Ja mam taką naturę, że niczego nie robię bez dłuższego namysłu. A przytem wyjeżdżamy jutro oboje na parę tygodni. Przyjechałam właśnie zabrać dzieci, aby pożegnały się z ojcem.
Wkrótce potem pani z Pękalskich Szelążyńska odjechała z mocnem postanowieniem, skoro pora będzie po temu, przenieść córki do innego pensyonatu.
Gdy w niedzielę dziewczęta powróciły z Górek, Amelia, obchodząc wieczorem sypialnie, zauważyła, że Henrysia ma twarz niezwykle zarumienioną i oddech przyśpieszony.
— Co ci jest, Henrysiu? — spytała zatrwożona.
— Głowa mię bardzo boli — szepnęło dziecko — i tak mi zimno...
Wybuch suchego kaszlu przerwał jej mowę. Amelia zadzwoniła.
— Poproś starszej pani — powiedziała do wchodzącej pokojówki.
— Kochana mamo — zwróciła się do matki Amelia, — Henrysia zasłabła nagle. Dreszcze ma, gorączkę i kaszel gwałtowny...
— Zaziębiła się prawdopodobnie — odparła pani Helena, przysłuchując się oddechowi chorej.
— Przecież zupełnie zdrowa wyjeżdżała... — zauważyła Amelia.
Klimunia uniosła głowę od poduszki.
— Przejadła się lodami — mruknęła.
— Lody w tej porze? Co ty mówisz, Klimuniu? — spytała Amelia zdumiona.
— A tak, proszę pani. Mama zawsze kucharzowi lody robić każe, gdy przyjeżdżamy do domu. Henrysia i Laurka przepadają za nimi.
— Opowiedzże mi wszystko, coście dzisiaj robiły u rodziców, Klimuniu — ozwała się pani Helena.
— To, co i zawsze, proszę pani — odparła. — Czy ja wiem zresztą, co Henrysia robiła?
— Ja nic złego nie zrobiłam, proszę pani — odezwała się słabym głosem Henrysia. — Biegałyśmy z Laurką po dziedzińcu i zmęczyłam się bardzo... Pić mi się chciało, więc zjadłam dużo lodów...
Pani Helena spojrzała smutnie na Amelię.
Wkrótce potem przybył na wezwanie doktor Dembiński.
— Zostanę do rana przy chorej — odezwał się do Amelii, pisząc pośpiesznie receptę. — Choroba wymaga energicznego ratunku. Najlepiej będzie, jeżeli panie zawiadomią radziców. Dziecko jest wątłe... Tylko niech pani nie przeraża się zbytecznie — dodał, patrząc ze współczuciem na pobladłą twarz Amelii. — Będziemy walczyli do ostatka.
Przeniesiono dziewczynkę do pokoju dla chorych i wysłano umyślnego do Górek. Spóźnił się jednak. Na parę godzin przedtem państwo Szelążyńscy wyjechali do Lwowa.
We trzy dni potem choroba tak groźne przybrała rozmiary, że nie wahano się zawezwać rodziców, a jednocześnie zatelegrafowano do Warszawy po lekarza, bo Dembiński, znając panią Szelążyńską, nie chciał brać na siebie odpowiedzialności.
Amelia, zdawszy na Cecylię zwykłe swoje zajęcia, dniem i nocą wespół z matką czuwała przy łóżku chorej. Strapione były obiedwie, chociaż usiłowały ukrywać przed sobą obawy.
— Ach! mamo! — wybuchnęła wreszcie znękana Amelia — jak ja się lękam!... Co za straszna odpowiedzialność przed rodzicami, chociażby się najgłębiej czuło, że winy naszej w tem niema!
Pani Helena milczała. Wiedziała już od lekarzy, że stracili nadzieję uratowania chorej, i cierpiała nad tem podwójnie. Jako matka, odczuwała boleść tamtej, której śmierć wydrze wkrótce ukochane dziecię, a jednocześnie przewidywała, że smutny wypadek wywrzeć może wpływ ujemny na losy pensyonatu, zaledwie założonego.
Wieczorem tegoż dnia nadjechali Szelążyńscy. Rozpacz matki, jakkolwiek zupełnie szczera, przybrała formy brutalne.
— Zabiliście mi dziecko! — krzyczała wśród spazmów do bladej Amelii. — Przeczuwało moje serce, na czem się skończy to hartowanie dziewcząt! O, moja Henrysiu! moje najukochańsze dziecko! — wołała, rzucając się na kolana przy łóżku chorej. — Zgubili cię, zgubili!
Dembiński ujął ją za ramię.
— Pani dobijasz chorą — rzekł. — Potrzeba jej spokoju. Mylisz się pani zresztą, przypisując winę pannie Amelii. Chorobę wywołało spożycie lodów po zmęczeniu.
Szelążyńska zerwała się z gniewem.
— Co? więc na mnie chcą zwalić winę za własny niedozór, za szaleństwa, które się tu na każdym kroku popełniają! A! to okropne, to oburzające! Henrysia zawsze jadała lody i nigdy jej nie zaszkodziły.
Szelążyński napróźno uspokajał żonę i namawiał, aby do innego pokoju przeszła.
— Nie ruszę się stąd — powtarzała z uporem Szelążyńska. — Sama będę doglądać mojego dziecka. Dość mam tej płatnej opieki!
Dembiński odprowadził płaczącą Amelkę od chorej.
— Nic tam już pani nie pomoże... — mówił serdecznie — a po co narażać się na słuchanie niesprawiedliwych wyrzutów.
— Pani Szelążyńska wszelkiemi siłami będzie się starała szkodzić naszemu pensyonatowi — odezwała się milcząca dotąd Cecylia.
— To niewątpliwe! — przywtórzył Dembiński. — Lecz nadzieja w Bogu, że wytrwałość pań zniweczy jej wpływ szkodliwy.
Pokojówka Rózia wpadła do pokoju.
— Proszę pana doktora! — zawołała zdyszana. Dembiński wybiegł z pokoju.
W kilka godzin potem sypialnię Henrysi zaległa cisza. Przez otwarte okna wpadał wiatr jesienny, igrając żółtymi płomykami świec, gorejących przy zwłokach zmarłej dzieweczki. Z dalszych pokojów dolatywał płacz rozpaczających rodziców.
VII.
Przy wieczerzy wigilijnej w pałacu zarzeckim zebrała się niewielka garstka osób. Pani Krasnohorska od śmierci męża ograniczyła ściśle swoje znajomości. Ludzie zresztą nie zwykli towarzyszyć nieszczęściu; usuwają się sami. Doktor Dembiński z matką i hr. Brunon stanowili wyjątek. Obecność ich nie rozproszyła jednak posępnej chmury na czole pani Heleny, ani smutku w oczach Amelii.
W tym dniu, tak uroczystym i pełnym wspomnień, brakło dwóch osób, które przecież towarzyszyły zawsze myślom pozostałych kobiet. Pani Helena wśród zajęć przedświątecznych broniła się tęsknocie, — teraz wszakże, gdy przyszło przełamać opłatek, nie mogła łez powstrzymać. Dostrzegła je Dembińska i uwagę obecnych starała się od pani Heleny odwrócić, wiedząc z doświadczenia, że W chwilach takich słowa pociechy nie mają siły.
Przyszło jej to z łatwością. Każdy z zebranych zbyt żywo sobą był zajęty. Dembiński przeniósł się myślą do Paryża, Bruno ścigał oczyma Amelię, Brunona Cesia. Ona jedna wydawała się szczęśliwą i wyglądała milutko z rumieńcami, wybiegającymi na twarz co chwila, i uśmiechnionemi Usty. Widocznem było, że dziś szczególniej podobać się pragnie i że nie bez myśli przywdziała ubiór gustowny. Perłowego koloru korcik, granatowym aksamitem przybrany, odbijał wdzięcznie od jej delikatnej cery i ciemnych warkoczy, spuszczonych z prostotą na ramiona. Nadawało jej to pozór młodziuchnej dzieweczki.
Ten jednak, który wywołał taką zmianę, nie zauważył jej wcale. Bruno ścigał wzrokiem Amelię.
— Jaki dziwny urok wywiera na mnie ta dziewczyna! — powtarzał sobie. — Potrafiła mię tak przeistoczyć, że sam siebie nie poznaję. Czy też ona domyśla się, że miłość dla niej uczyniła ze mnie człowieka?
Podczas pierwszych miesięcy nowego życia, gdy z piórem w ręce sprawdzał kolumny cyfr w kantorze, lub słuchał rozkazów swego pryncypała, porywała go nieraz szalona ochota rzucić wszystko i uciec jak najdalej od ksiąg rachunkowych i ludzi, mówiących tylko o interesie. Lecz w wyobraźni zjawiała się wtedy postać Amelii, pełna energii i siły, i ujarzmiała buntującego się ducha. Zwyciężył wreszcie — i oto teraz wolno mu stanąć przed ukochaną z czołem podniesionem i zapytać, czy zechce podzielić z nim życie.
Upajał się jej widokiem, stęskniony długą rozłąką i szczęśliwy, że zwykle chłodna Amelia wyjątkowo jest dziś dla niego uprzejmą. Nie wiedział, że tę zmianę wywołał spór pomiędzy nią a Janią. „Wytrwa, czy nie wytrwa?..." — sprzeczały się niegdyś. Brunon nie zawiódł jej wiary, była więc mu za to wdzięczną.
Cecylia, siedząc przy stole, naprzeciw Brunona, obserwowała go bacznie. Zauważyła jego roztargnienie i wzrok uparcie w stronę Amelii zwrócony. Jak on na nią patrzy! Na nią, na Cesię, nie patrzał tak nig"dy. Pamięć odtwarzać zaczęła szereg drobnych faktów, które dotąd uchodziły jej uwagi, a dziś przekonywały ją, jak mylnie tłómaczyła sobie uprzejmą grzeczność i życzliwość Brunona. Piękność Amelii nie uderzała dotąd przywykłego do niej oka Cecylii; teraz zdawało się jej, że tę śliczną twarz widzi po raz pierwszy. Jakże była śmieszną, przypuszczając, że wobec tak wspaniałego kwiatu znajdzie się mężczyzna, zdolny zwrócić uwagę na wątłą, nikłą jak ona roślinę. Uczuła nienawiść do samej siebie. Chmura myśli posępnych zgasiła rumieńce i blask oczu, gorycz zacisnęła usta cierpkim wyrazem.
Wtem Amelia powstała i ujęła Cesię pod ramię.
— Musimy opuścić państwa na chwilę — wyrzekła, całując rękę Dembińskiej. — Mamy jeszcze miły obowiązek do spełnienia. Wychowańcy ochronki i dziewczęta ze wsi, które wieczorami przychodzą na naukę robót, oczekują z upragnieniem zapalenia choinki i rozdania małych upominków.
Za niemi wymknął się Bruno.
W salonie na marmurowym kominku jedlina płonęła z trzaskiem, siejąc złote iskry dokoła. Dembiński stanął przy oknie, obejmując wzrokiem ośnieżone drzew szczyty, pola i jezioro, białym puchem przykryte. Ze wsi dochodziły odgłosy szczekania psów, światła w chatach wiejskich płonęły żywiej niż zwykle. Oparł czoło o zimną szybę.
Niewysłowiona tęsknota do ukochanej ogarnęła go. Czy też ona wspomina go w ten wieczór wigilijny?... Czy pamięta? Słowa dawno słyszanej piosenki przyszły mu na pamięć: „Przyjść jeszcze musi czas, choć jeden szczęścia dzień..." Tak. Musi przyjść dla niego dzień taki... Mimo wszystko, co powiedziała przy rozstaniu, on wierzy, że chwila taka nadejdzie.
Odwrócił głowę od okna, usłyszawszy imię Janiny.
— Spodziewałam się dziś listu od Jani... — mówiła pani Helena z westchnieniem — ale zawiodłam się... Przykro mi bardzo... tem przykrzej, że, oprócz rozłąki z Janiną, mamy nowe zmartwienie. Wskutek niepoczciwych gadanin pani Szelążyńskiej kilku obywateli okolicznych odebrało z naszego pensyonatu swoje córki.
— Słyszeliśmy o tem — rzekła smutno Dembińska.
— Amelkę boli ta niesprawiedliwość ludzka nad wszelki wyraz... — ciągnęła pani Helena, — jakkolwiek, chcąc mnie oszczędzać, nie okazuje tego.
Tymczasem panny z Brunonem pracowały gorliwie około choinki. Rankiem jeszcze dnia tego pokojówka Józia z Hanusią Gwiaździanką, obecnie pierwszą uczennicą w ochronie, przeniosły z izby szkolnej do sieni ławki i tablice, wymiotły pięknie izbę, posypawszy ją żółtym piaskiem i drobno strzyżoną jedliną. Pośrodku ustawiono choinkę, której przystrojenie zabrało pannom kilka godzin czasu. Na stole przy ścianie piętrzyły się stosy piernikowych lalek i koników, rumianych jabłek, piramidy pokrajanych na równe kawałki strucli. Obok leżały przeznaczone na upominki dla dziatwy książeczki, obrazki, szydełka, druty, kłębki bawełny kolorowej, włóczki i t. p. W sąsiedniej z ochroną izbie wrzało jak w ulu. Starsze dziewczęta poskramiały niecierpliwość młodszej dziatwy, nie mogącej się doczekać otwarcia zamkniętych drzwi izby szkolnej.
Panny kończyły z pośpiechem zapalanie świeczek na choince.
— Dziwna, doprawdy, ta Anielka — myślała Cecylia. — Jak ją wszystko zajmuje; nawet tak nudne zajęcie. Ach, gdyby ta ceremonia jak najprędzej się skończyła!
— Jesteśmy w porządku — odezwał się Brunon, zapalając ostatnią świeczkę.
— Skoro wszystko gotowe, wyrzeknij pan słowa zaklęcia i wpuść niecierpliwą rzeszę — powiedziała Amelia.
Brunon ochotnie pośpieszył ku drzwiom. Byłby gotów spełniać najbłahsze posługi, byle mu pozwoliła być obok siebie.
— Bawią się jak dzieci — pomyślała Cecylia rozgoryczona. — Jak im dobrze z sobą! On, patrząc w jej oczy, zapomniał, że ja istnieję.
Kilkadziesiąt przeważnie jasnych główek wypełniło zalaną światłem izbę. Dziatwa stanęła olśniona. Szeroko otwarte usta i rozszerzone źrenice ujawniły wrażenie pierwszego zachwytu.
— Jezusiczku, jakie śliczności! — szeptała, składając nabożnie rączki, ośmioletnia Marychna Kowalczanka — nikiej w kościele.
Michasia Jędrzejkówna pociągnęła starszą siostrę za spódnicę.
— Kasiu, patrz ino do góry... Anioł siedzi na chojaku. Musi żywy.
— Głupiaś — odpowiedziała Kasia. — Toć malowany. Cóżeś to nie widziała na ołtarzu? Takuteńki jako i ten...
— Widzita — dziwił się mały Szymek Sobociak, — jabłka na chojaku rosną. A jakie żółciuśkie! Niby kurczątka, kiej się ulegną.
— Nie baj ino, nie baj! Zaśby jabłka na chojaku rosły. Nie widzisz, co przywiązane na śnureczkach — ofuknął go Walek Gwiazda.
Amelia skinęła na Hanusię i parę dziewcząt. Za chwilę z młodych piersi popłynęła prostoty pełna kolęda:
Witaj, gwiazdko złota na niebios przestworze, Witaj nam radośnie, Dzieciąteczko Boże! Wznieś łask pełne dłonie nad głowy naszemi, My Ci zaśpiewamy po calutkiej ziemi.
Śpiew płynął zgodnie i harmonijnie, budząc w piersi Brunona nieznane dotąd wzruszenie. Piękny głos Amelii górował nad wszystkimi.
Stała ona w pośrodku fali jasnych główek, górując nad niemi wzrostem i głosem.
Brunon ocknął się, gdy ostatnie dźwięki pieśni przycichły, i zbliżył się do Amelii.
— Dopiero dzisiaj poznałem urok tradycyi — rzekł z odcieniem rzewności w głosie. — Przypomniałaś mi pani obraz jednego z mistrzów szkoły włoskiej, na którym postać anioła unosi się nad rzeszą prostaczków.
— Jeszcze jedna więcej korzyść z posiadania zdrowych płuc i wokalnego talentu — odezwała się cierpko Cecylia.
Amelia spojrzała na nią zdziwiona; szczególniej ton Cesi uderzył ją niemile.
Zawiść wobec powabów przyjaciółki i zazdrość o ukochanego po raz pierwszy dzisiaj zapuściły jad w jej czystem dotąd sercu.
Brunon spojrzał na Cesię życzliwie; on odczuł tylko skargę w jej głosie.
— Czy pani nie próbowała śpiewać? — spytał. Cecylia roześmiała się z goryczą.
Amelia przerwała niemiły przedmiot rozmowy.
— Cesiu — odezwała się, pociągając ją do stołu, — czas wielki zaspokoić tych małych żarłoków. Patrz, jak pożądliwie błyszczą im oczęta!
Stosy pierników, strucli i jabłek zniknęły wprędce. Kiedy stół się opróżnił, Amelia wydobyła z szafy i ustawiła na nim gipsowe odlewy, wyobrażające narodziny Zbawiciela. Dziatwa tłoczyła się ku stołowi, pokazując sobie to anioła, po gwiaździstym szlaku zstępującego ku śpiącym pasterzom, to Najświętszą Panienkę z gloryą nad czołem, trzymającą Boskie Dzieciątko, wreszcie okrutnego Heroda wśród rzezi niewiniątek.
Amelia opowiadała dziatwie o stajence betleemskiej, o ucieczce do Egiptu. Gdy skończyła, dzieci rzuciły się ku swojej panience, osypując jej ręce pocałunkami. Ona gładziła pucołowate twarzyczki garnącego się do niej drobiazgu, z dobrotliwym uśmiechem i słowem zwracając się do starszych.
Cecylia chmurnie patrzyła na to. I ją żegnały odchodzące do domów dzieci, lecz chłodno i jakby z przymusem.
Izba szkolna opróżniła się powoli. Panny z Brunonem szły ku pałacowi.
Dembiński z matką oczekiwał ich powrotu, aby odjechać do Zambrówki. Zabierali z sobą Brunona, który obecnie pozyskał sobie ich sympatyę. Krótką drogę przebyli w milczeniu. Dopiero zaciszny gabinet doktora usposobił ich do pogawędki.
— Jakeś ty się zmienił, Brunonie — odezwał się Dembiński. — Jakiejż to wróżki dobroczynnej sprawa?... Przypuszczam, że poważniejsze zamiary sprowadziły cię tutaj — ciągnął dalej, dostrzegłszy ożywienie na twarzy kolegi szkolnego.
Brunon nie myślał zaprzeczać.
— Zgadłeś — rzekł z prostotą. — Kocham od lat kilku, i miłość ta właśnie uczyniła mnie takim, jakim teraz jestem.
— Czy panna Amelia domyśla się twojej tajemnicy?
Brunon się zawahał. Tego pytania, lubo tak prostego, nie zadawał sobie dotąd. Była w tem ufność prawdziwego, a dotąd niczem nie zrażonego uczucia.
Zasępiony wzrok utkwił w twarz Dembińskiego.
— Czy przypuszczasz, Edwardzie, że... ktokolwiek inny...
— Nic nie przypuszczam — przerwał Dembiński. — Będąc tak blizkim sąsiadem i częstym gościem w Zarzeczu, nie zauważyłem nikogo, starającego się o rękę panny Amelii. Pani Helena młodych ludzi nie przyjmuje prawie wcale. Ja jestem wyjątkiem.
Brunon odetchnął swobodniej.
— Dzięki ci, żeś mię uspokoił. Jestem samotny, nikt mnie nie kocha, nikomu nie jestem potrzebny, wszystko dla mnie skupiło się w tem jednem uczuciu. Gdyby mi brakło nadziei pozyskania panny Amelii, straciłbym cel życia. Dembiński wzruszył ramionami.
— To niegodne mężczyzny — odrzekł. Brunon potarł ręką czoło.
— Masz słuszność, nie przeczę. Ale ja nie jestem tak silnym, jak ty... Mam zamiar jutro się oświadczyć.
Rozeszli się na spoczynek, ale sen nie skleił tej nocy powiek Brunona. Rozbudzona pytaniem Dembińskiego niepewność co do wzajemności uczuć Amelii wprawiła go w stan niepokoju.
Nazajutrz mroźno było i sucho. Dembiński, pożegnawszy odjeżdżającego do Zarzecza Brunona, stanął na chwilę przy oknie swego pokoju, lubując się widokiem drzew przeciwległego parku. Kiedy niekiedy wesoły dźwięk dzwonków przecinał powietrze i sanki którego z okolicznych obywateli przemknęły po szerokiej alei, opisując koło dla dostania się przed pałacyk dyrektora cukrowni.
Dembiński spojrzał na zegarek i odszedł od okna, by przywdziać ubranie wizytowe.
— Nieznośna pańszczyzna! — mruknął niechętnie. — Z przyjemnością usiadłbym teraz do pisania, lub towarzyszył Brunonowi.
W salonie dyrektorstwa zebrało się kilkanaście osób. Gwarno było i wesoło. Młodzież uprawiała gorliwie flirt salonowy; w kółku starszych pań i panów ożywiona toczyła się rozmowa.
Dembiński usiadł na uboczu, dorzucając niekiedy jaki obowiązkowy frazes do ogólnej rozmowy.
Dopiero powtórzone parę razy nazwisko Krasnohorskich wyrwało go z zamyślenia.
— Widzieliśmy niedawno korzyści owego rozwijania sił fizycznych — dowodziła pani Sudomirska. — Okryty żałobą dom Szelążyńskich jest najlepszem poparciem słów moich.
Dembiński, oburzony, nie omieszkał zaprzeczyć..
— Pani się myli — rzekł dobitnie. Jestem lekarzem pensyonatu w Zarzeczu, leczyłem córeczkę pani Szelążyńskiej i stąd wiem, co wywołało chorobę. Dziewczynka dzień poprzedzający spędziła u rodziców. Powietrze było wilgotne i zimne; dziecko, biegając po dworze, rozegrzało się, poczem zjadło sporą ilość lodów. To wystarcza, ażeby zachorować. Znam te szczegóły z opowiadania sióstr zmarłej dzieweczki.
Pani Sudomirska blizka była łez; kładła swe wzruszenie na karb żalu, wywołanego wspomnieniem Henrysi, lecz właściwą przyczyną była złość, że zaprzeczyć nie może temu „impertynentowi," jak w myśli nazywała doktora.
— W każdym razie ja córek moich nie narażę więcej na eksperymenta, praktykowane w zakładzie pp. Krasnohorskich — odezwała się dyrektorowa. — Po Nowym Roku umieszczę je gdzieindziej.
Dembiński powstał i pożegnał towarzystwo" mówiąc, że śpieszy do szpitala. Poszedł atoli do domu i powiedział matce o postanowieniu dyrektorowej.
— Biedna Amelka! — szepnęła staruszka. — Dotknie ją to ciężko. Niepokoi mię przedewszystkiem finansowa strona tej kwestyi. I matka i ona są za dumne, by wtajemniczać w swoje interesa majątkowe. Zdaje się jednak, że po śmierci pana Klemensa panował w nich rozpaczliwy chaos.
Dźwięk dzwonków rozległ się przed oknami. Po chwili Brunon wszedł do pokoju z twarzą zasępioną. Dembiński, spojrzawszy nań, pytać nie potrzebował.
Brunon podszedł ku Dembińskiej.
— Muszę pożegnać państwa — rzekł bezdźwięcznym głosem, całując jej rękę. — Pociąg odchodzi o godz. ej, zatem niewiele pozostaje mi czasu.
Staruszka spojrzała na niego zdziwiona.
— Pan dziś odjeżdża? Nie było przecież zamiaru...
— Muszę — rzekł krótko.
— Odwiozę cię na stacyę, Brunonie — odezwał się Dembiński, wychodząc z nim razem.
W drodze Brunon milczał uparcie. Dopiero siadając do wagonu, odwrócił się do stojącego obok Edwarda.
— Odepchnięto mnie — rzekł. — Stanowczo i nieodwołalnie powiedziała, że nie pokocha mnie nigdy.
— Więcej męstwa, Brunonie — przemówił serdecznie Dembiński. — Wiem, że w pierwszych chwilach ciężko ci pasować się z bólem, lecz odrzucona miłość nie zabija. Ugiąć tylko może chwilowo. Zapomnisz z czasem...
— Nigdy! — rzekł Brunon.
Pociąg poderwał się z miejsca i w chwilę potem zniknął w ciemnościach nocnych. Dembiński, przejeżdżając w powrocie ze stacyi przez Zarzecze, spojrzał w okna pałacu. W gabinecie Amelii świeciło się jeszcze. Pomyślał, że danie odmownej odpowiedzi Brunonowi musiało, bądźcobądź, sprawić przykrość tak szlachetnej i dobrej istocie.
Nie mylił się. Amelia siedziała przy biurku, z czołem na dłoni opartem. Nie była winną temu, co zaszło, a przecież była smutną i niezadowoloną z siebie. Czemu właśnie tak się stało, że musiała zdruzgotać wierne, kochające serce? — „Straciłem cel życia!" — powiedział, żegnając ją.
Obawiała się teraz, że słaby jego charakter, zamiast w cierpieniu na stal się zahartować, strawi się i spopieleje.
Wśród ciszy wieczornej, z sąsiedniego pokoju, zajmowanego przez Cecylię, dochodził ją odgłos szybkiego stąpania. Przypomniała sobie dziwne zachowanie się Cesi poprzedniego wieczora.
— Nie śpisz jeszcze? — spytała, wszedłszy do pokoju Cesi i obejmując ją ramieniem.
Cecylia szorstkim ruchem wysunęła się z jej objęcia.
— Wszak i ty nie śpisz... — odparła sucho. — Nic w tem dziwnego chyba.
Ze zmienionej twarzy i drżenia, jakie wstrząsało Cecylią, poznała Amelia, że zanosi się na atak histeryczny. Były one wprawdzie słabsze od dawniejszych i pojawiały się rzadko, wracały jednak niekiedy. Udała, że nie dostrzega jej rozdrażnienia.
— Cesiu najdroższa — zaczęła, — chciałabym pomówić z tobą. Z Nowym Rokiem spada na nas trochę kłopotów.
Cecylia lekko syknęła.
— Głowa mnie boli i nie mogę myśleć o niczem... Może byłabyś łaskawą zostawić mnie samą...
Takim tonem Cesia nie przemawiała nigdy.
— Przebacz mi! — szepnęła dotknięta Amelia. Cecylia wybuchnęła płaczem. Amelia poprowadziła ją do kanapki, podając trzeźwiące sole.
— Odejdź, odejdź! Nie mogę znieść w tej chwili twego widoku, twojej ślicznej twarzy, twego spokoju i panowania nad sobą! Przygniatasz mnie swoją wyższością na każdym kroku. O! czemuż ja... — wołała wśród łkań coraz gwałtowniejszych.
Amelię ogarnęło zdumienie, wprędce jednak zrozumiała wszystko. Bezmierna litość ogarnęła ją nad tem słabem sercem, szarpanem zazdrością. Położyła rękę na rozpalonem czole dziewczyny. Łkania uciszały się powoli. Chwilę długą trwało milczenie, przerywane spazmatycznemi westchnieniami Cecylii.
Jak ty musisz mną pogardzać z wysokości swego olimpijskiego spokoju! — wybuchnęła z goryczą. — Nie spodziewałaś się takiej niewdzięczności z mej strony. Trudno! nie umiem być tak szlachetną, jak ty.
— Nie męcz się mówieniem — prosiła Amelia.
— Muszę mówić. Czy ty wiesz, że za jedno takie spojrzenie, jakiem patrzy na ciebie Brunon, jabym wszystkie męki piekła zniosła? Alboż ty zrozumiesz męczarnie nieodwzajemnionej miłości?...
Uśmiech rezygnacyi osiadł na ustach Amelii. — Jesteś zanadto skorą w swych sądach, Cesiu — wyrzekła spokojnie. — Miłość własna zaślepia nas zwykle i czyni niezdolnymi zrozumieć, że uczucia, które żywimy, mogą być i innych udziałem Któż zapewnił cię, że jestem szczęśliwą, że kocham, wzajem kochana? Wiedz, że wszystkie walki, wszystkie męki niepodzielanej miłości, które ty przenosisz, szarpały mojem sercem i może szarpią do' tychczas.
Cecylia słuchała jej ze zdziwieniem. Jakto? więc uroda Amelii i jej wdzięk nie uchroniły ją od losu, który, wedle mniemania Cecylii, był jedynie udziałem takich jak ona wydziedziczonych? Wyznawszy starannie ukrywaną tajemnicę serca, Amelia doznawała uczucia, jak gdyby utraciła cząstkę siebie, która już do niej nie wróci. Duma jej cierpiała na tem, lecz serce szeptało, że nie należy żałować słów, które staną się może lekiem dla przyjaciółki.
Cesia nieśmiało podniosła oczy na bladą twarz Amelii.
— Czy mi przebaczysz? — wyszeptała. — Zdaje mi się, że pamięć mego uniesienia będzie mi rumieniła wstydem czoło przez całe życie.
— Zapomnij o tem — rzekła Amelia, przygarniając ją ku sobie. — Przekonałaś się, że nie ty jedna cierpisz, a więc niedarowaną byłoby słabością zasklepiać się w samolubnym bólu.
— Świadomość, że inni cierpią, nie daje mi pociechy — szepnęła Cecylia.
— Owszem, z doświadczeniem życia przyjdzie i rezygnacya. Nie pytaj tylko za często siebie, kędy droga do zdobycia osobistego szczęścia, bo chybisz celu z pewnością. A teraz połóż się i spocznij. Będę czuwała przy tobie. Pamiętaj że jesteś zawsze mojem ukochanem „dzieciątkiem" i staraj się być zdrową.
Nazajutrz pani Helena z podziwieniem przyglądała się zmienionej twarzy Cecylii. Amelia jednakowoż ukryła przed nią przyczynę, nie chcąc Zasmucać matki. Udało jej się to w zupełności.
Zaraz po świętach rozpoczął się dla nich szereg kłopotów, którym trzeba było mężnie stawić czoło. Z Nowym Rokiem liczba panien zmniejszyła się, bo zjadliwe słówka pani Szelążyńskiej i jej przyjaciółek podkopały zaufanie do zakładu.
— Może dałoby się zaprowadzić zmiany jakie W urządzeniu pensyonatu? — pytała zaniepokojona pani Helena. — Lękam się, czy z ubytkiem tylu pensyonarek rozchód nie przewyższy dochodu?
Cecylia z Amelką obrachowały już wydatki i przeświadczyły się, że deficyt jest nieunikniony, lecz nie chciały wyjawić tego pani Helenie.
— Zmiany dałoby się zaprowadzić — odpowiedziała Amelia, — ale sądzimy, że trzeba je odłożyć na później. Teraz, zamiast ulżyć, zaszkodziłyby raczej. Niechętni nie omieszkaliby rozgłosić, że nasz zakład upada.
— A gdyby uszczuplić personel nauczycielski?
— Niepodobna, mamo! Umowy zrobione na rok cały, a przytem wszyscy są niezbędni. Chybaby Cesia zastąpiła pannę Mroczkowską? Tak dobrze znasz muzykę, że potrafiłabyś uczyć. Nieprawdaż, Cesiu?
— Jania nagląco potrzebuje pieniędzy... — szepnęła pani Helena.
Amelia się zachmurzyła. Obecnie ona i Ja_ nina, jako już pełnoletnie, utraciły prawo do emerytury po ojcu, a cząstka pani Heleny była stosunkowo skromną.
— Smutno pomyśleć, że pieniądz to taka po' tęga — zauważyła z westchnieniem Amelia. — Energia, pracowitość nie zawsze wystarczą w życiu.
Cecylia uśmiechnęła się smętnie.
— Nie jedno złudzenie traci się w walce o byt...wyrzekła.
Amelia z trudnością pokrywała zakłopotanie.
— To są rzeczy zwykłe, nieuniknione... — mowiła na pozór obojętnie. — Przedewszystkiem musimy coś obmyśleć, aby zaspokoić Janie.
Kłopot ten pani Helena wzięła na siebie; gdy szło o Janie, milkły wszelkie skrupuły, więc poświęciła dla niej kilka" pamiątek rodzinnych.
VIII.
Oddalony gwar wciska się do małego pokoiku przy jednej ze spokojnych uliczek dzielnicy Łacińskiej. Jesień krajów południowych ze swymi słonecznymi dniami i przejrzystem powietrzem zawisła nad Paryżem.
Przy oknie otwartem siedzi Janina. Ciemne jej oczy z tęsknotą wpatrują się w skrawek szafirowego nieba.
Leżące na jej kolanach dzieło Levasseur'a „Histoire des classes ouvrieres avant " nie jest zdolne w tej chwili przywiązać jej uwagi.
Zapatrzonej w dał zdaje się, że czuje zapach dojrzałych grusz i jabłek, który wietrzyk przynosił od strony ogrodu aż na werendę zarzeckiego pałacu, woń ulubionych astrów, kąpiących się w blaskach wrześniowego słońca, jak podówczas, kiedy przed trzema laty opuszczała dom rodzicielski.
Wyobraźnia snuje wątek marzeń, jak pająk przędzę. Oto Amelka z Cesią w otoczeniu wychowanek grają w lawntennis w parku; jej mateczka siedzi na tarasie z robótką; powietrze przesyca aromat skoszonych potrawów. Na rżysku, jak korale wiejskiej dziewoi, rozsypane stada bydła; od strony Zambrówki płynie dźwięk dzwonów kościelnych. Wszak to dziś sobota! Nieszpory. Pani Dembińska zdąża pewno do kościoła, by wonną zielenią przystroić ołtarze na dzień świąteczny.
Myśl Janiny zatrzymuje się na Dembińskim i ogląda go dziś w innem aniżeli dawniej świetle. Zaczyna wierzyć, że są duchy męskie jak złom granitu twarde, niedostępne małostkom, idące przez życie prostą drogą szeroko pojętego obowiązku ku ideałowi bezwzględnej prawdy. I w tej chwili przeświadczenie krzywdy, jaką mu wyrządziła, oblewa czoło jej i twarz ciemnym rumieńcem. Gdyby teraz stanął przed nią, ona, ta dumna, patrząca niegdyś z niedoścignionej wyżyny na ród pigmejów, zowiących się panami świata, ugięłaby przed nim czoło.
Czarne główki ukazują się w otwartem oknie. Mała Fanchetta, błękitnooka Susanne i wesoła jak chochlik Ninetka niecierpliwie zaglądają do wnętrza pokoju swej mademoiselle. Janina w wolnych chwilach uczy je, szyje sukienki i kapelusze dla ich skromnych laleczek, i bawi się z dziewczętami. To rekreacye — tłómaczy, śmiejąc się, swojej kuzynce, która pojąć nie może, jaką przyjemność sprawia dorosłej pannie bawienie się z dzieciakami.
Rozbawione swawolnice, widząc zamyślenie mademoiselle, odstępują od zamiaru proszenia jej, aby im towarzyszyła w zabawie. Za chwilę, na małym placyku przed domem, rozpoczynają tańce. Do uszu zadumanej Janiny dochodzą wyraźnie słowa piosenki:
Hou ha! mais vraiment Quadrussel est bon enfant,
Quadrussel était au bal —
On disait, qu'il dansait mai.
Mais il dansait quand il veuillc —
Connaissez vous Quadrussel.
Wrócona do rzeczywistego życia Janina spojrzała na zegarek.
— Szósta! — szepnęła. — Natalka wnet przyjdzie.
Jakoż niebawem do pokoju weszła Natalka Białecka. Piękna jej twarz miała teraz pełen powagi i skupienia wyraz Swieże rumieńce ustąpiły miejsca matowej bladości. Ubiór jej, jak i wogóle cała powierzchowność, odznaczał się prostotą. Suknia z ciemnoszarego korciku przypominała krojem raczej surdut męski; półcylinder filcowy, z pod którego wydobywały się krótko przystrzyżone włosy, taką samą miał cechę. Nic w ubraniu ani w układzie nie przypominało młodej dziewczyny;
wydawała się też o wiele starszą od Janiny. Natalia od lat trzech studyowała medycynę. Większą część dnia spędzając w prosektoryum, resztę czasu poświęcała nauce, rzadko kiedy pozwalając sobie na rozrywkę, której zresztą, pochłonięta pracą, przestała pożądać. Chłód wiał od tej zbyt wcześnie dojrzałej istoty. Jedna tylko Janina posiadała zdolność ożywiania jej, przynajmniej chwilowo.
Podały sobie na powitanie ręce. Gorętsze oznaki uczuć od dawna już Natalia wykluczyła, dowodząc, że stanowią śmieszną czułostkowość. Być może, iż miała w tem słuszność. Jej zimne, powściągliwe zachowanie się na wykładach i takt wrodzony broniły ją od zbytniej grzeczności i zaczepek kolegów.
— Co porabiasz? Co czytasz? — spytała, przecierając obojętnie binokle. — Więc idziemy do Malskiej?
— Nie mam ochoty, wyznaję szczerze — odezwała się Janina. — Nie lubię Malskiej i rozmów, które się tam prowadzą...
— I ja nie lubię i nie pociąga mnie wcale towarzystwo, jakie się u niej zbiera. Sądzę jednak, że ze ścierania się zdań wyłania się pomału idea racyonalnego feminizmu.
Janina zamyśliła się.
— Zapewne, masz słuszność, Natalko — wyrzekła po chwili, — a przecież szczerze ci powiem, że radabym bywać tam jak najrzadziej. Zdaje mi się, że matki nasze zarumieniłyby się za nas, gdyby wiedziały, czego tam uszy ich córek słuchają...
— Zacofanie! — mruknęła Natalia. Janina uśmiechnęła się lekko.
— Przyznaję. Niemniej po każdej wizycie u pani Malskiej czuję niesmak i odrazę do wszystkiego, co się feminizmem zowie. Zaciekłość i zarozumiałość jego adeptek, razem z brakiem logiki, odstręczają raczej, niż zjednywają zwolenników tej sprawie.
— Dla mnie to całkiem obojętne — odparła Natalia. — Trzeba umieć z tej plewy wydmuchać zdrowe ziarnko prawdy.
Janina potrząsnęła głową.
— Widocznie umysł mój nie posiada twojej ścisłości — rzekła. — Słuchając Malskiej i jej podobnych, ogarnia mnie niezwalczone pragnienie zepchnięcia kobiet na dawne stanowisko, gdy wyłącznie pilnowały kuchni i kądzieli.
Natalia zasłoniła sobie uszy.
— Fe! Co też mówisz, Janino! Toby znaczyło: dla wilków nie chodzić do lasu.
Janina stanęła przed lustrem. Szafirowa kaszmirowa suknia z ozdobami z dżetu i aksamitu podnosiła blask cery, jeszcze więcej przejrzystej i białej, odkąd uwięzionej w murach twarzy słońce nie opalało.
Janina z pewną starannością wiązała woalkę, co wywołało ironiczny uśmiech na usta Natalii.
— Że też ty, Janino, nie pozbyłaś się dotąd kobiecej próżności — zauważyła. — Ja się całkiem bez zwierciadła obywam... Próżna strata czasu.
Wyszły po chwili, trzymając się za ręce.
Salon pani Malskiej przy ulicy Rivoli zgromadzał co sobota kilka drugorzędnych znakomitości ze świata literatury i sztuki, oraz mnóstwo adeptek feminizmu. Oprócz powabnej gospodyni domu, posiadał nadto zaletę, że każdy czuł się tam jak u siebie. Malska szukała coraz to nowych wrażeń. Lata biegły szybko — starość, wróg nieubłagany kobiet zimnych i samotnych, pchała ją do wyzyskania życia. Modelowo piękne kształty i piwne, złotemi iskrami błyszczące oczy, pospołu z wyrafinowaną kokieteryą, jednały jej jeszcze pewne kółko wielbicieli.
— Gdy przyjdzie chwila rozpłynięcia się w nirwanę, będę miała przynajmniej przeświadczenie, że czarę uciech wychyliłam do dna — mawiała.
Gęsta zieleń roślin podzwrotnikowych, ubierających salony, kąpała się już w promieniach elektrycznego światła, gdy Janina z Natalią weszły.
Oryginalny widok zaraz na wstępie nasunął się ich oczom. Na kobiercach kwiecistych w rozmaitych pozach ugrupowało się kilkanaście osób. Dwie studentki, których wygląd nasuwa przypuszczenie o istnieniu jakiejś chyba trzeciej płci — do którejkolwiek bowiem z dwóch uznanych trudno byłoby je zaliczyć — rozprawiają głośno, usiłując jedna drugą zakrzyczeć. Odwrócona do nich plecami, z miną pogardliwą, młoda, piękna kobieta, w sukni strojnej o krzyczącej barwie i mocno wyciętym staniku, kokietuje zawzięcie siedzącego obok poważnego, o wyniosłem czole mężczyznę. Modemoiselle Blanche Franchon, ulubienica publiczności paryskiej, w salonie pani Malskiej zachowuje się jak w teatrze. Swoboda w słowach i toalecie artystki nie razi gospodyni domu. Nienawidzi jej, ale zaprasza uprzejmie. Blanchetta jest w modzie, bo sprowadza za sobą dużo werwy i błyskotliwego dowcipu. Jerzy Darski patrzy na nią z obojętnością, która jej, przywykłej do oklasków, wydaje się niepojętą.
— Mężczyzna żąda od kobiety tylko wrażeń przyjemnych, przelotnych... — mówi, rzucając w niego purpurową różę.
— Nie myślę zaprzeczać — odpiera chłodno Darski, zaciągając się cygarem.
— Impertynent! — wyrzuca przez zaciśnięte ząbki artystka.
— „Jeżeli chcecie, aby mężczyźni byli wielkimi i cnotliwymi, nauczcie kobiety, co jest wielkość i cnota" — rzekł po chwili. — Wie pani, kto to powiedział?
— Rousseau, obłąkany Rousseau! — wykrzyknęła, zrywając się jedna z pań, której zmarszczki na skroniach kłóciły się z jaskrawą suknią. — Czyż was można czegokolwiek nauczyć, skoro zamykacie oczy na najjaśniejsze prawdy, byleby egoizmowi swemu dogodzić?
Janina z Natalią, w gwarze głosów, w obłokach tytuniowego dymu, bo i panie i panowie palili prawie bez wyjątku, stanęły niepewne.
Malska dopiero dostrzegła je.
— A! jesteście panie nareszcie! — wykrzyknęła z wymówką. — Chciałam, zanim Blanchetta do teatru odjedzie, rozwinąć przed wami kilka myśli.
Tyle jest do mówienia, tyle do czynienia, a panie tak opieszałe jesteście!
— A więc słuchamy! — odezwała się Janina, pociągając Natalię ku stojącej pod ścianą otomanie.
W przeciwległym rogu salonu była urządzona mała estrada, otoczona roślinnością. Malska wygłaszała z niej swoje prelekcye.
Na wzniesieniu tem, na tle zieleni, w oświetleniu sztucznem i białym stroju sylwetka jej odcinała się od tła, jak starożytna kamea. Białą, pierścionkami ubraną rękę przesunęła po czole kilkakrotnie, wodząc wokoło nakazującym milczenie wzrokiem.
Srebrny śmiech Blanchetty umilkł, jedna ze studentek z powichrzonymi, po męsku przystrzyżonymi włosami, w kołnierzu i mankietach podejrzanej czystości, zbliżyła się do estrady i włożywszy w usta wykałaczkę, utkwiła oczy w Malską.
Wśród ciszy zabrzmiał pełny, dźwięczny głos Malskiej.
— Reforma zbutwiałego od fundamentu gmachu urządzeń społecznych, wzniesionego w ciągu wieków przez ciemnotę i barbarzyństwo mężczyzn, niech będzie naszym celem; zapewnienie zupełnej swobody kobiecie — naszą wyłączną dążnością. Jeśli więzy małżeńskie krępować mają wyższy polot jej ducha, ujarzmiając go i zniżając do celów tak poziomych, jak zacieśniony krąg obowiązków rodzinnych, miejmy wzniosłą odwagę... poświęćmy instytucyę małżeństwa, wykluczmy ją z szeregu urządzeń społecznych. Niech zbliżający się wiek XX rozpocznie nową erę od zniesienia poddaństwa kobiet, niechaj narodzinom jego przyświeca wspaniała zorza zupełnego równouprawnienia obu płci! Zamiast palm męczeństwa, które gwałt i niesprawiedliwość mężczyzn wkładały nam dotąd w ręce, zapalmy pochodnie prawdziwego światła i ukażmy nową drogę ludzkości. A wtedy, nim kilka wieków upłynie, spełni się nieubłagane prawo natury — prawo odwetu!
W salonie powstał gwar.
— Brawo, brawo! — odzywały się głosy kobiece. — Tego chcemy, tego pragniemy!
Janina siłą woli opanowywała wesołość. Natalia z uśmiechem pochyliła się ku Janinie.
— Co za ulga pomyśleć, że gdy nadejdzie ta złota era dla ludzkości, my już istnieć nie będziemy... — szepnęła.
Malska mówiła dalej:
— A więc równość, równość w najszerszem pojęciu tego słowa. Równość kobiety wobec praw politycznych i ekonomicznych. Wyzwolenie zupełne z wiekami uświęconych kajdan! Niech nareszcie ludzkość zapomni, że składa się z osobników odmiennego rodzaju, a niechaj uzna tylko społeczność istot równych zupełnie i mających jednakowe prawa!
— Malska — zauważyła półgłosem Natalia do Janiny — zapomina w zapale o jednej, bardzo prostej rzeczy: Nie może być zupełna równość tam, gdzie istnieje różność.
— Bez wątpienia! — odparła Janina i nagły rumieniec oblał jej twarz.
Tuż obok niej usiadł Darski. Janina spotykała go niekiedy w salonie Malskiej, lecz znajomość ich ograniczała się do zimnego ukłonu, lub kilku słów zdawkowej grzeczności. Jako rodak, przybywający z kraju, do którego tęskniła, wyróżniając się powagą i taktem wobec mieszanego towarzystwa, jakie się u pani Malskiej zbierało, zaciekawił ją z razu. Darski jednakże unikał jej wytrwale, co ją tem mocniej dziwiło, że często czuła na sobie wzrok jego, utkwiony badawczo.
Darski istotnie śledził Janinę, jak gdyby pragnął sąd o niej powziąć. Od niedawna gościł w Paryżu. W niemowlęctwie osierocony przez ojca i matkę, przebył twardą szkołę życia, lecz dzięki wytrwałej pracy został dostatnim przemysłowcem. Teraz, odziedziczywszy po stryju duży majątek, zamierzył ziścić ambitne pomysły i fabrykę swoją postawić na równi z europejskiemi. W tym celu właśnie przyjechał nad Sekwanę, a że był dalekim powinowatym pani Malskiej, więc znalazł się w jej salonie. Ujrzawszy tam pannę Krasnohorską, stał się pilnym uczestnikiem konferencyi. Pani Malska powątpiewała nieco o jego chęci poznania kwestyi kobiecej, ale nie domyślała się innych pobudek gorliwości, widząc, jak stroni od pań, które garnęły się ku niemu pomimo jego szorstkości, a może właśnie z jej powodu.
Dzisiaj dopiero, zauważywszy ironiczny uśmiech Janiny, zbliżył się do niej i wręcz spytał:
— Czy pani podziela poglądy mojej kuzyny?
Janina odparła wymijająco:
— Kwestya kobieca jest ważną i na dobie nie mogę więc być dla niej obojętną.
Darski nie dał się zbić z tropu i znowu zagadnął:
— Czy pani nie przypuszcza, że rozszerzenie okresu działalności kobiet pociągnie za sobą zaniedbanie obowiązków domowych, równie ważnych, a może ważniejszych?
Janina uśmiechnęła się lekko, lecz nic nie odpowiedziała, poznawszy, iż Darski wyciąga ją na słowa.
Darski pochylił się ku niej i rzekł już tonem prośby:
— Radbym bardzo poznać przekonanie pani pod tym względem.
— Jeżeli pan ma odmienne, nie będę się kusiła go nawrócić — odparła chłodno.
Darski się zmieszał, ale po chwili dodał:
— Dlatego jestem ciekaw, że pani wyróżnia się z pośród tutejszego cudacznego towarzystwa.
— Więc po cóż pan tu bywa? — zapytała wyniośle Janina i, nie czekając odpowiedzi, powstała z otomany.
Darski przygryzł wąsa i pozostał na miejscu, przyglądając się odchodzącej z jeszcze większem niż poprzednio zajęciem.
Młoda panna, ubrana z uwzględnieniem wszelkich dodatków, któreby mogły urodę jej podwyższyć, zbliżyła się do Janiny.
— Koleżanko — wyrzekła poufale, opierając dłoń na jej ramieniu, — co mówicie na dowodzenia Huschke'go?
Janina usunęła się zręcznie. Wiedziała ze słyszenia o ekscentrycznych wybrykach, pani Elizy,. spotykała ją zresztą sama na ulicach Paryża spacerującą w towarzystwie wesołych studentów. Dziwiła się też, że pani Malska przyjmuje ją u siebie.
— Nie wiem, czego dowodzi Huschke — odparła po chwili. — Nie zajmuję się anatomią.
— A! zapomniałam, że to wy na literackim wydziale jesteście... — rzekła niezrażona Eliza i z niedbałym wdziękiem rzuciła się na otomanę.
— Huschke to barbarzyńca! — odezwała się, kokietując spojrzeniem usuwającego się od niej Darskiego. — Twierdzi on, że czaszka męska posiada stosunkowo obszerniejszy krąg potyliczny niż kobieca, że jama kręgu czołowego u mężczyzny przecięciowo o , procent większą jest, niżeli u kobiety. Absurda, wymysły! Wszyscy oni dążą ku jednemu: zepchnąć kobietę jak najniżej pod każdym względem, aby ją skrępować, wydziedziczyć... Wskutek dowodzeń Huschke'go umieszczone zostałyśmy pośrodku, między mężczyzną a dzieckiem. Dzieckiem! Słyszane rzeczy!
Przedmiot rozmowy poruszył obojętną dotąd Natalię Białecką.
— Nie pojmuję, czemu to panią tak dziwi... Pomiędzy jedną płcią a drugą musi zachodzić różnica. Nie tylko anatom Huschke, lecz każdy zgodzić się z tem musi.
— Co tam ich badania, tych wszystkich anatomów, fizyologów, patologów! — zawołała panna Eliza. — Dowodzą, czego chcą sami...
— Boją się nas — nadmieniła jedna ze studentek. — Wiadomo z historyi, jaki wpływ umieją wywierać kobiety nawet na potężne umysły męskie.
— Więc też pragną ograniczyć nas i zamknąć w haremach — dodała inna.
— Wszak panie mają już teraz pole do pracy otwarte... — zauważył Darski.
— Tak, tak! W drodze łaski dopuszczono nas do zdobywania wiedzy, ale nie pozwalają jej zużytkowywać — zawołała piskliwym dyszkantem studentka.
Do kółka rozprawiających podeszła nadobna rozwódka:
— Koleżanko, Malska ma jeszcze coś do powiedzenia. Słuchajcie!
Panna Eliza wzruszyła ramionami.
— I my także mamy coś do powiedzenia. I my także mamy głos, swoje zapatrywania!...
Malska przyłożyła dłoń do czoła. Darski stłumił ziewnięcie i skierował wzrok ku Janinie. Stała ona wśród wazonów z roślinami, jak gdyby obca rozmowom, które się wkoło toczyły. Twarz miała smutną, duszę roztęsknioną. Nowe światy otwierała przed nią wiedza, a przecież cichej słodyczy domowego ogniska, pieszczot matczynych, pogawędki z Amelką pożądała tak gwałtownie, że wyraz jej oczu uderzył Darskiego.
— Pani pewno zmęczona? — spytał, zatrzymując się przed nią.
Janina spojrzała nań z ledwo ukrywaną niechęcią.
— Bynajmniej — odparła.
Darski nie ustępował.
— Diderot miał słuszność — myślał. — W taki czy owaki sposób, kobieta zawsze będzie zalotnicą. Każda dąży do podbicia mężczyzny. Ot i ta! Z początku okazywała dla mnie jakąś sympatyę; teraz, gdy ja zaczynam się nią interesować, chowa się jak ślimak w skorupę. Ale zmuszę ją wysunąć rożki!
— Pani wybrała zawód filozoficzny — zagadnął. — Czy pociągnęła panią nauka, czy też prąd tegoczesny?...
— Przedewszystkiem zdobycie spokojnego kawałka chleba dla siebie i rodziny — odparła dumnie Janina. — Czy ciekawość pańska zaspokojona?
— Tak jest.
Głos Malskiej pełnym dźwiękiem zalał salę. Darski umilkł i zwrócił wzrok ku estradzie.
— Czy można wymagać od kobiety — mówiła prelegentka, — ażeby, popełniwszy błąd w wyborze małżonka, dźwigała do końca życia łańcuch niewoli?
— Jeżeli są dzieci... — wtrąciła Białecka.
— Dzieci nie mają prawa wymagać takich ofiar! — zawołała z ogniem rozwódka. — Dzieci znienawidzonego człowieka!
— Biedne kozły ofiarne! — szepnęła smutno Janina.
Darski popatrzył na nią badawczo i zapytał:
— Więc pani uznaje, że w związku małżeńskim przedewszystkiem o szczęście dzieci troskać się trzeba?
— Tak, panie! — odparła z prostotą. — Nikt nie zastąpi ojcu dziecka i matki. Często, niestety! zdarzają się pomyłki w wyborze, bo zacieśniony krąg pojęć kobiecych, młodość i niedoświadczenie nie pozwalają rozumnie wybrać męża. Lecz wtedy należy znosić los z rezygnacyą i oddać się całkowicie obowiązkom macierzyństwa.
— To niewolnicze poniżenie kobiety! — zaoponowała z oburzeniem rozwódka.
— Więc mamy znosić upokorzenie, tyranię, wyrzec się miłości i swobody dla zadosyćuczynienia obowiązkom matki? Co najwięcej można się poświęcić i wziąć dzieci do siebie.
— Chybione poświęcenie! — odparła Janina. — Rozwód rodziców rzuca cień na całe życie dzieci.
Darski, słuchający uważnie, pomyślał: — Te postrojone lalki, które dotąd spotykałem, spuszczałyby niewinnie oczęta i rumieniły się wobec podobnej rozmowy, ale nie zawahałyby się chyba porzucić swoich piskląt przy wystygłem domowem ognisku.
Tymczasem do rozwódki, broniącej swej sprawy, przyłączyły się i inne panie.
— Więc mężowi wolno zdradzać żonę, skazywać ją na nędzę, poniewierać, a ona nie ma prawa otrząsnąć z siebie pęt? — wołały.
— Trzeba umieć dźwigać dobrowolnie przyjęty obowiązek i nie trzeba nieszczęścia własnego potęgować nieszczęściem dzieci — odparła Janina. — Co najwyżej usprawiedliwię rozwód, kiedy małżeństwo jest bezdzietne. Jeśli żona nadaremnie użyła wpływu, aby ratować męża, jeśli pożycie stało się nie do zniesienia, niech się usunie, bo siebie uczynić nieszczęśliwą ma prawo.
— Ależ pani jesteś zacofana, szkaradnie zacofana! — krzyczała panna Eliza, potrząsając złocistymi kędziorami. — Dlaczego my mamy wypełniać swoje obowiązki, skoro druga strona nie poczuwa się do tego?
Janina uczuła się zmęczoną, więc rzekła:
— Darujcie panie, nie spodziewałam się, aby moje słówko wywołało dysputę i przerwało odczyt pani Malskiej. Posłuchajmy jej raczej.
— Zapewne, że lepiej uczynimy — zauważyła panna Eliza.
Janina usunęła się żywo z koła rozmawiających, i dotknąwszy zlekka ramienia zadumanej Natalii, szepnęła:
— Pójdźmy już! Obiecałam wujence wcześnie powrócić.
Wyszły cicho, bez pożegnania, a za niemi płynęła fala wzburzonych głosów. Przy wsiadaniu do fiakra niespodzianie podał im rękę Darski.
— Spokojnej nocy! — wyrzekł, ściskając rękę Janiny, i usunął się szybko.
Znalazłszy się u siebie, Janina czuła się mocno rozstrojoną, jak zwykle po wizycie u pani Malskiej. Dzisiaj do rozstrojenia przyczynił się i Darski.
Gniewała się na siebie, że zanadto nim myśl zaprząta. — Szorstki czy gładki, czuły czy zimny, wszak to powinno być dla mnie obojętnem — myślała. — Irytuje mnie jego sposób traktowania kobiet... oto jedyny powód zajęcia, jakie we mnie budzi — powiedziała nareszcie, zabierając się do pracy.
Ani przypuszczała, że Darski zajmował ją więcej, niżeli chciała. W spojrzeniu jego, w słowach,
wypowiadanych z siłą przekonania, było coś, co przypominało jej Dembińskiego.
Nazajutrz w południe zjawił się z wizytą Darski. Korzystając z dnia świątecznego, Janina grała na cztery ręce z córką nauczycielki, mieszkającej w tej samej kamienicy. Matka, oddana nauczaniu dzieci cudzych, dla swojego, pomimo woli, nie miała dość czasu.
— Chciałam kształcić Matyldę na nauczycielkę muzyki, a nie mogę przygotować jej do konserwatoryum, będąc ciągle poza domem — skarżyła się Janinie.
To wystarczyło, aby Janina podjęła się dawania lekcyi muzyki, oczywiście bezpłatnie. Uczyła także czytać, pisać i rachować dwie dziewczynki odźwiernego i córeczkę woźnego z teatrzyku. Cały światek dziecięcy, zamieszkujący sutereny i poddasza kilkopiętrowej kamienicy, piękną mademoiselle znał i kochał.
I dzisiaj przy stoliku w skromnej bawialni Janiny dziewczęta przepisywały wypracowania.
Darski zdziwił się mocno na ten widok i zatrzymał się we drzwiach.
— Widzę, że zjawiłem się nie w porę — rzekł, gdy go Janina spostrzegła. — Pani tak zajęta...
— To nic! — odparła, zmieszana jego przybyciem. — Wujostwo wyjechali za miasto, ja zaś, oczekując dziś listów od rodziny, zostałam w domu.
Wskazała mu krzesło i wyprowadziła dziewczęta do sąsiedniego pokoju.
Janina z warkoczem puszczonym swobodnie, w sukni jasnej i białym fartuszku, wydała się Darskiemu wręcz niepodobną do dumnej, poważnej panny, którą w salonach Malskiej spotykał. Nie mógł powstrzymać cisnącej mu się na usta uwagi.
— Widok pani przeniósł mnie żywcem do naszych białych dworków — odezwał się. — Więc to tak wyglądają studentki u siebie? Poważne studya pozwalają pani zajmować się bakalarstwem?
— Jak pan widzi... — uśmiechnęła się wesoło. — Pobudka samolubna. Lubię dzieci i lubię pracę, bo broni od tęsknoty.
— Czy przynajmniej wyrzeczenie się przejażdżki przyniosło oczekiwaną przyjemność?
— O, tak! — odparła. — Otrzymałam listy. Siostra przysłała mi kilka zasuszonych kwiatów z naszego ogrodu. Miałam chwilę rozkosznego złudzenia.
— Pani tęskni?
— Bardzo. Życie Paryża nie pociąga mnie wcale. Gdyby nie Sorbona, uciekłabym! Radabym jak najprędzej studya skończyć i powrócić do swoich.
— Wierzę.
Rozmowa potoczyła się łatwo. Janina po otrzymaniu listów od rodziny czuła się wesołą i szczęśliwą.
— Mateczka pisze — mówiła, — że i u nas jesień prześliczna w tym roku. Tak plastycznie opisuje, jak wyglądają pola, łąki, ogrody, że wydaje mi się, iż tam jestem...
— Cieszę się, widząc panią w wesołem usposobieniu. Obawiałem się, że wczorajsza dysputa.
ją rozstroi. Ja przynajmniej bywam oburzony tem, co się u pani Malskiej wygaduje.
— Nie jestem tak surowa, jak pan, ale, jak pan wie zresztą, nie podzielam poglądów pani Malskiej.
— Więc tak? Dziękuję pani — szepnął rozpromieniony i, nim się spostrzegła, przylgnął ustami do jej ręki.
Fala krwi uderzyła na twarz Janiny. Cofnęła rękę i powstała. Darski zerwał się zalękniony.
— Pani wybaczy... Nie umiem maskować uczuć... O kobietach wyrobiłem sobie pewne pojęcia... i albo je szanuję, albo niemi pogardzam. W pierwszym wypadku życiebym dla nich gotów oddać.
Taki był pomieszany, tyle szczerości brzmiało w jego głosie, że Janina rozchmurzyła się i uśmiechnęła.
Darski, zły na siebie, pochwycił kapelusz i rzekł:
— Pogwałciłem przepisy pierwszej wizyty. Nudziłem panią za długo. Czy pani mi to wybaczy i czy pozwoli odwiedzić się niekiedy?
Zawahała się.
— Mamy bardzo szczupłe kółko znajomych — wykrztusiła zmieszana. — W każdym razie, jeśli pan zechce odwiedzić wujostwo, niewątpliwie będą radzi. Szczególniej wujaszek, któremu trudno do Paryża się przyzwyczaić.
Jakkolwiek zaproszenie brzmiało sucho, Darski skłonił się i rzekł wesoło:
— Przyjdę, chociażbym miał zasłużyć na miano natrętnego intruza. Na obczyźnie mniej ściśle przestrzegają się konwenanse.
Janina przyglądała się Darskiemu, gdy przechodził ulicę, górując wzrostem nad innymi.
— Natalka miała słuszność — szepnęła. — Sympatyczny jest, tylko mu brak ogłady towarzyskiej.
Pocałunek Barskiego palił jej rękę. Zarumieniła się i, mocno z siebie niezadowolona, zwołała dzieci na lekcyę.
Darski potrącał bezwiednie przechodniów, prawe nie wiedząc, gdzie jest i co się wkoło niego dzieje.
— Potrzebaż było po szczęście aż do Paryża przyjechać... — myślał. — Bo, że ta dziewczyna będzie szczęściem lub nieszczęściem mego życia, to pewnik. Coś niezwykłego musi być w jej charakterze, w jej obejściu, w powierzchowności, skoro takiego jak ja niedźwiedzia tak szybko obłaskawiła. I ja wczoraj jeszcze... Nie! Tego sobie nigdy nie przebaczę!
Błądził po mieście bez celu, póki noc nie zapadła, a rzuciwszy się na łóżko, zadawał sobie pytanie: czy Janina zechce miłość jego podzielić?
Państwo Grodzcy, cioteczni wujostwo Janiny, powrócili późnym wieczorem do domu.
Grodzki, mając więcej kłopotów, niżeli jego głowa znieść mogła, przywiązał się gorąco do siostrzenicy. Ożeniony z dość ograniczoną i zimną Francuzką, nie mógł się zżyć z nią duchem, tak samo, jak nie potrafił przyzwyczaić się do Paryża. Siedząc dziewięć godzin dziennie przy biurku w wązkim, zadymionym pokoju, wzdychał do szerokich łanów pszenicy i żyta, kwiecistych łąk i lasów, które wykołysaly jego dzieciństwo, do cichego, starego dworku, drzemiącego wśród lip i kasztanów.
— Gdybyś tak myślał więcej o tem, by zajęcie korzystniejsze dostać", pieniędzy trochę złożyć... — mówiła małżonka. — Ale Polak pracy nie lubi... Pieczone gołąbki od razu jeść... to wam się podoba!
Grodzki uśmiechał się smutnie. Wyłysiałe przedwcześnie czoło, zgarbione jak u starca plecy, zaczerwienione pod ciemnemi okularami oczy wymowne jego pracowitości dawały świadectwo.
Janina przywiązała się do wuja serdecznie. Żal i litość budził w niej twardy żywot zaprzęgniętego do ciężkiej taczki człowieka, któremu los nawet w godzinach odpoczynku skąpił spokoju.
Wieczorna herbata zgromadziła wszystkich przy stole. Rozespani chłopcy kiwali się na stołkach; pięcioletnia dziewczynka popłakiwała, wyciągając rączkę po sucharek; pani Grodzka pisała pilnie w notesiku, obojętna na wszystko.
Biała, pogodna twarz Janiny i jasna jej suknia z różą przy staniku wlewały ton jaśniejszy w ponure tło tego zimnego domowego ogniska. Głos jej dźwięczny, wesoły, rozbrzmiewał niekiedy srebrzystą gamą śmiechu, budząc odblask życia w martwej twarzy Grodzkiego.
— Będzie wujaszek miał gościa — mówiła, rozlewając herbatę. — Pan Darski był tu dzisiaj. Odwiedzi wkrótce wujaszka.
— Darski? Któż to taki, Janinko? Roześmiała się z pustotą dziecka.
— Czy ja wiem, wujaszku? Wczoraj budził gniew we mnie, dziś rozmawiałam z nim uprzejmie. Niekiedy szorstki do gburowatości, uosobiona powaga, surowość... Chwilami znowu, jak dziś na przykład, łagodny jak dziecię.
— My nie posiadamy środków na przyjmowanie gości, Jeanne — wtrąciła cierpko wujenka.
Ciemne brwi Janiny na krótką chwilę zbiegły się z sobą.
— To gość niekosztowny, wujeńciu — odparła spokojnie.
Grodzki ożywił się nieco.
— Darski... — powtarzał cicho — Darski? Słyszałem to nazwisko. Lipiny należały do Darskich...
— Nie, nie, wujaszku! — przerwała z uśmiechem Janina. — To nie z tych Darskich. Ten, o którym mówię, wyrósł z nędzy, chociaż obecnie posiada miliony. Zdaje mi się, że pochodzi z gminu... U nas w kraju fabryki jego są znane... Zanim spadek otrzymał, już był zamożnym człowiekiem.
Jakby cień uśmiechu poruszył wargi Grodzkiego.
— Zaciekawiasz mnie, Janiu. Szanuję, przemysłowców. Dobrobyt kraju zawdzięcza im dużo... — mówił powoli, jak człowiek bardzo zmęczony. — Już to samo, że ty go chwalisz... Hm! książki i aspiracye do profesorskiej katedry może będą musiały mężowi ustąpić!..
Przytrzymał rękę siostrzenicy i spojrzał w jej twarz badawczo.
Wesołość Janiny pierzchnęła.
— Co też wujaszek mówi!... — broniła się zapłoniona. — Mówiłam przecie wujaszkowi, że za mąż nie pójdę.
— Każda panna tak mówi... — odezwała się suchym głosem Grodzka — a idzie każda, żeby potem biedę klepać, jeśli przy wyborze męża nie umiała dobrze rachować, Janina odczuła strzał, wymierzony w stronę wuja.
— Spadniesz z krzesła, Armandzie! — zawołała, zwracając się do dziesięcioletniego chłopca.
Wiedziała, że był to jedyny sposób zażegnania sprzeczki. Troskliwa o dzieci Grodzka pobiegła do sypialni obejrzeć, czy łóżeczka wygodnie usłane i rozebrać grymaszących pieszczochów, poczem czuła się tak znużoną, że zwykłe nie wracała już do stołowego pokoju.
Były to jedyne miłe chwile pogawędki dla Grodzkiego i Janiny. Dziś jednakże dzieci, strudzone przejażdżką, usnęły od razu i pani Grodzka wróciła z niezwykle uroczystą miną.
Janina wysunęła się do swego pokoju. Miała się przygotować do jutrzejszego wykładu, lecz pierwej po raz dziesiąty chyba odczytała list matki i Amelki. Z wypogodzonych jej rysów wesołość znikała w miarę tego jak się wczytywała w ustępy listu, który jej tyle radości sprawił. Jak ona mogła nie zauważyć, że wieje z niego smutek tajony, przygnębienie!
— Co się tam stało? — wybuchnęła wreszcie z rozpaczą. I naraz cała tęsknota, niepokój, spychany codziennie na dno serca, aby myśli od nauki nie odrywał, szarpnęły jej sercem. Ach, gdyby mogła, gdyby mogła znaleźć się tam choć na chwilę! Z jakąż ulgą wracałaby potem do Paryża, gdzie jej tak obco, smutno!
Z zadumy obudził ją głos wujenki.
— Jeanne! czy matka nie przysłała ci pieniędzy? — spytała, pożądliwym wzrokiem obejmując białe ćwiartki welinu.
Janina zarumieniła się gwałtownie.
— Mama obiecuje wysłać pieniądze w ciągu dni kilku... — odparła.
Grodzka skrzywiła się.
— Dziwi mię to — zaczęła z udaną słodyczą. — Wszak matka twoja, Jeanne, wie chyba, że życie w Paryżu jest bardzo kosztowne...
Janina spojrzała na nią zdziwiona.
— Ależ, wujenko! Mama tak regularnie przysyłała dotąd pieniądze...
Mówiąc to, zapaliła drugą świecę i przygotowała przybory do pisania, dając poznać, że czeka ją jeszcze praca; lecz wujenka nie zwróciła na to uwagi.
— Chcę cię prosić, Jeanne — rzekła, kiwając się melancholijnie na krześle, — abyś napisała do matki, żądając powiększenia przeznaczonej na utrzymanie twoje w Paryżu sumki. Zbyt mało mi płacisz...
— Przecież wujenka sama oznaczyła, wiele mam płacić. Zrzesztą wymagania moje są nader skromne.
Grodzka zmieszała się nieco.
— Nie wiedziałam, nie przypuszczałam, ma mignonne — odezwała się słodko. — Jestem delikatną i nie potrafię dopominać się... Ale przyznasz sama, że niepodobna wyzyskiwać pracy biednego wuja.
Janina zerwała się z krzesła.
— O, wujenko! tego już za wiele! — rzekła. — Za pieniądze, które tu płacę, miałabym gdzieindziej większe wygody... lecz potrzebowałam opieki i serc życzliwych, oddalona od swoich, samotna... Dlatego jedynie zastosowałam się do niemożliwie skromnych warunków.
Grodzka wzruszyła ramionami.
— Za taką marną płacę miałaś wszelkie wygody, Jeanne...
— O, tak! — wybuchnęła Janina. — Ale niechże się dowiem, czego wujenka sobie życzy? — spytała.
— Napisz jutro do matki... — zaczęła, ale Janina, na wspomnienie matki, przerwała jej:
— Nie napiszę, wujenko! Natomiast, nie chcąc być ciężarem wujostwu, wyszukam inne mieszkanie.
— Gdy cię gniew ominie, uznasz, że mam słuszność... — odezwała się chłodno Grodzka. — Szkoda, że matka nie domyśliła się sama... Polacy lubią wyzyskiwać...
Opuściła szybko pokój, a Janina patrzyła za nią osłupiała.
— Mamie widocznie ciężko, skoro o dni kilka opóźniła wysłanie pieniędzy — myślała. — Trzeba jej ulżyć i wynająć jak najtańsze mieszkanko... — Lecz uderzyła ją myśl nowa. Czy będzie mogła zamieszkać sama? Co powie na to matka, świat? Czemuż spętano kobietę przesądami? Czyż nie utrudnia to samej przez się niełatwej pracy kobiet samotnych? — Gorzki uśmiech błądził po jej twarzy, w miarę jak zastanawiała się nad tem. — Kto temu winien, jeśli nie kobiety? Lekkomyślność ich, zalotność! Gdyby posiadały dumę szlachetną i poczucie własnej godności, gdyby umiały nakazać sobie szacunek, opinia milczałaby. Same jednak dostarczają wątku plotkom. — Przypomniała sobie, jak piękna Eliza i niektóre studentki, mieszkające same, urządzały u siebie przyjęcia męskie.
Biegała po pokoju, jak ptak uwięziony w klatce.
— Kiedyż nareszcie kobiety zrozumieją, że od nich zależy pozbyć się powijaków? — myślała upokorzona. — Dziś każdemu wolno je lekceważyć, każdy ich krok tłómaczyć fałszywie...
W ciszy nocnej z sąsiedniego mieszkania ozwał się zegar. Dźwięk jego wstrząsnął Janiną.
— Północ! — szepnęła. — Zabrać się muszę do lekcyi, nic nie postanowiwszy. Natalka może mi co doradzi...
Wkrótce potem w pogrążonej we śnie kamienicy w jednem tylko oknie migotało światło. Ręka Janiny, uzbrojona piórem, posuwała się szybko po papierze.
IX.
Deszcz lał potokami. Na ulicach pustki. Kto żyw, do domu ucieka. Szybko przejedzie doróżka i znów zapanowywa cisza, przerywana jeno pluchotem wody i szumem dzwoniących o szyby kropli. Wieczór zapada, zimny, słotny, ponury wieczór.
Do kamienicy przy ulicy Browarnej weszła skulona, drżąca od zimna Orzelińska. Z okrywki, z kapelusza ociekała woda deszczowa; wykręcony od wiatru parasol trzymała w rękach, osłonionych zużytemi rękawiczkami.
Woń cebuli i przypalonej pieczeni uderzyła wchodzącą do sieni. Zatrzymała się zaraz na pierwszych schodach i zakaszlała. Ociężałym krokiem posunęła się dalej. Idąc, co chwila odpoczywała. Pierś jej pracowała ciężko, oddech miała krótki. Za każdem skrzypnięciem spróchniałych schodów chwytała poręcz, przymykając oczy.
Na pierwszem piętrze usłyszała dźwięki fortepianu wesołe, skoczne. Ktoś, widocznie spokojny i szczęśliwy, grał zawrotną polkę, którą i ona grywała ongi. Jak to pamięć dokładnie wszystka chowa!
Na parterze drzwi z łoskotem otwarto. Podniósł się obłok pary wraz z piskliwym dyszkantem:
— Niezdaro, leniuchu! wynoś się na złamanie karku!...
Orzelińska drgnęła i powlokła się wyżej. Na facyatce przystanęła, i zaczerpnąwszy powietrza" słabym głosem zawołała:
— Zosiu, Zosiu!
Za drzwiami wszczął się ruch. Nadmiernie szczupła i wybujała dziewczyna otworzyła szybko drzwi.
— Mama! — jęknęła Zosia. — Taka zmoczona! Ujęła w pół matkę i wprowadziła do pokoju o nizkim suficie i dwu małych oknach. Stół drewniany pośrodku, przy ścianach łóżka wojłokowemi kołdrami nakryte, maszyna do pończoch i kilka stołków stanowiły całe umeblowanie.
Na stole, snadź ostatni zamożności dawnej zabytek, paliła się duża lampa bronzowa o bladoróżowym kloszu, jasnem Światłem zalewając izdebkę.
Z sąsiedniej kuchenki wybiegła Irenka z Wacławem. Pierwsza rzuciła się żywo ku matce, całując mokre jej ręce, z których delikatnie ściągała rękawiczki.
— Ach, mamuś! — szeptała. — Jakie palce czerwone, jakie zziębłe, mój Boże! I mamusia z Marszałkowskiej ulicy szła piechotą?
— Tak, moje dziecko!
Irenka pełnemi łez oczyma ogarnęła postać matki. Wzrok Zosi ponurym ogniem zapłonął.
— Niechno mateczka tu siada — zapraszał Wacio, przysuwając stary fotel do kominka. — Doskonale się wypaliło. Niedawno zasunąłem blachę.
Irenka wzruszyła ramionami.
— Co też mówisz! Dym chciał nam oczy wygryźć.
Chłopak roześmiał się wesoło.
— Co tam dym! Nie bierze go się w rachubę, bo gdzie jest ogień, tam i dym być musi. Niech panna nie wybredza.
— Szczęśliwy! — mruknęła przez zęby Irena. — Chociażby dom mu na głowę się walił, twierdziłby, że tak być powinno!
Orzelińska pogładziła głowę chłopca.
— Nie łaj go — rzekła. — Jemu z tem lepiej będzie...
Irenka z szyderczym uśmiechem zajęła się przygotowaniem do wieczerzy. Bochenek chleba, parę bułek dla matki, trocha cukru w szklanym kloszyku składały zastawę.
Po chwilowem ożywieniu, wywołanem widokiem dzieci, do których w ciągu dnia tęskniła, Orzelińska wpadła w odrętwienie. Wsparła głowę na poręczy krzesła i przymknęła powieki. Różowy płomień lampy ślizgał się po jej twarzy, zmienionej i postarzałej, uwidoczniał pasma siwych włosów i zmarszczki na czole.
Zosia z kubkiem herbaty stanęła przed matką.
— Niech mama wypije herbatę i położy się... — rzekła.
Orzelińska machinalnie wyciągnęła rękę, która z osłabienia drżała.
— Czy też masz jeszcze cokolwiek na jutro, Zosiu? — spytała, tłumiąc kaszel.
Dziewczę opuściło głowę i odparło wymijająco:
— Niech mateczka będzie spokojną... Chyba dzisiaj, przy takiej niepogodzie, targ był mniejszy w sklepie, nieprawdaż? Matuchna nie potrzebowała się tak uwijać... Jakież to nużące zajęcie! Ten woła tego, ów tamtego, a każdy nalega, żeby prędzej, bo mu się śpieszy. Wolę ja swoją maszynę...
Wysilała się na wesołość, bo już od dawna okłamywały się wzajemnie, by nie przysparzać sobie bólu. Więc i teraz Orzelińska odpowiedziała nieszczerze:
— Istotnie, odpoczywałam dzisiaj... Wzmianka o sklepie sprawiła jednak, że bladą jej twarz przebiegł kurcz spazmatycny i dreszcz wstrząsnął wątłą, postacią. Odsunęła kubek z herbatą.
Dziś właśnie w sklepie „Merkurego," gdzie od miesięcy kilku sprzedawała towary, wymówiono jej miejsce. Zarząd miał słuszność; sama wie przecież, że jest niezdarna sklepowa. Jednej nie doważyła, drugiej zważyła więcej niż trzeba, służące przybiegały ze skargami. Okazało się wreszcie, że chęci dobre nie wystarczą. Szlachetna jej postać o cierpiącej twarzy budziła w jednych litość, w innych gniew i lekceważenie. Nie umiałaby powiedzieć, co znośniejsze: czy objawy współczucia, czy wyrzuty nieudolności.
I oto nadeszła chwila, gdy grzecznie uwiadomiono ją, że od przyszłego miesiąca zastąpi ją inna, zdrowa, praktyczna, jakkolwiek osobiście jej, Orzelińskiej, nie mają nic do zarzucenia. Cóż teraz pocznie?
Zosia odrywała raz po raz wzrok od maszyny, spoglądając na matkę, w przeczuciu, że spotkała ją nowa przykrość.
Wtem Orzelińska, jak gdyby przypomniawszy o czemś, wstała i zbliżyła się do córki.
— Czy Oleś był dziś na obiedzie? — zagadnęła trwożnie.
Zosia, schyliwszy jeszcze bardziej głowę nad robotą, rzekła ledwo dosłyszalnym głosem:
— Nie był, mamo... Zamilkły obie.
W sąsiedniej kuchence Wacio z Irenką powtarzali głośno lekcye; zegar, wiszący na ścianie, szemrał monotonnie, deszcz dzwonił w szyby)
Orzelińska podeszła ku oknu.
— Więc nie był? Wziął z rana pensyę i nie przyszedł do domu, i nie przyjdzie, dopóki jej nie straci. Gdzież on przebywa teraz?
Oparła czoło o chłodną szybę. Czuła dotkliwe kłucie nad oczyma, a w głowie zamęt.
O! bo też los ciężko ją doświadcza! Jej pierworodny Oleś sprawia tyle zgryzoty! Gimnazyum nie skończył; wprawdzie nie miała już z czego wpisu opłacać, ale w piątej klasie będąc, chłopak powinien był sam dać sobie radę.
— Gdybyś miał energię, gdybyś chciał pracować, mógłbyś bez mojej pomocy skończyć szkołę i uzyskać patent — mówiła, głęboki żal żywiąc do syna.
Oleś wykręcał się, jak mógł. Nibyto wciąż o korepetycye się starał, ale zawsze tak się składało, że dostawali inni, nie on. Skarżył się potem, zaklinał, że to już los taki, a czas biegł i oto gdy zeszłego roku po wakacyach młódź biegła do szkół ochoczo, Oleś za kilkadziesiąt kopiejek, bez wiedzy matki i bez żalu, sprzedał tandeciarzowi mundur. Tak zamknął za sobą pierwszy rozdział życia, by rozpocząć drugi od kupienia laski i zbijania bruku, w nadziei wynalezienia zajęcia. Po długich poszukiwaniach otrzymał posadę w domu handlowym; z początku odnosił matce połowę miesięcznej płacy, potem trzecią część, w końcu dnia tego, w którym pensyę odbierał, nie pokazywał się wcale w domu, jak to i dzisiaj było.
— Chciałam uczynić z niego człowieka — rozmyślała Orzelińska, przyciskając czoło do chłodnej szyby. — Czegom się nie wyrzekła, byle on miał! Ale Wszystko na marne... Nie tylko z ludźmi, ale nawet z własnem dzieckiem nie umiem widocznie radzić. Bo też naprawdę nie umiem ani żyd, ani pracować. Niczego, co potrzebne, nie nauczono mię, a teraz, teraz za późno... Inne, chociażby Krasnohorska, potrafiły ocalić przynajmniej część mienia i środki do życia znalazły, a ja nacierpiałam się bez miary, chwytałam się tego i owego, i znowu zostałam na bruku... Co ja teraz znajdę? Zosia zaniepokoiła się o matkę.
— Niech mama odejdzie od okna — nalegała. — Woda przecieka, wieje... Usiądzie mama przy mnie i porozmawiamy. Zaraz mi robota prędzej idzie...
Przemocą prawie posadziła matkę przy stole, lecz spojrzawszy w świetle lampy na twarz jej zmienioną, omal nie krzyknęła.
— Niepoczciwy ten Oleś!... — wyrzekła z boleścią.
Orzelińska spojrzała na córkę wzrokiem jakby nieprzytomnym. Na wynędzniałej twarzy płonął teraz chorobliwy rumieniec.
— Nie miej do niego żalu, Zosiu. Do mnie raczej... — rzekła twardo. — Jam tylko winna, bom ja go zgubiła. Ja, matka rodzona!
Ostatnie wyrazy wymówiła z takim namiętnym żalem, że z sąsiedniej kuchenki przybiegła Irenka i rzuciła się ku matce.
— Co też to mama mówi!... — uspokajała Zosia. — doprawdy, przykro słuchać. A wszystkiemu deszcz winien. Matuchna zziębła, przemokła, no, nie bez tego, żeby się i w sklepie nie napracowała. Nalej, Irenko, gorącej herbaty i zaściel łóżko. Jeśli jutro będzie niepogoda, poproszę, aby mnie w zastępstwie mamy przyjęli... Dobrze?
Ułożyły wreszcie matkę w łóżku.
— Wszystko się jeszcze zmieni na lepsze — pocieszała Zosia. — Oleś się poprawi... On ma kochające, dobre serce... Tylko nie trzeba na duchu upadać.
— Łatwo ci to mówić... — sarknęła Irenka. — Życie jest takie okropne... Ludzie tacy źli...
Zosia przerwała jej, prosząc:
— Kończ lekcye, Irenko. Mizerna jesteś i potrzebujesz spoczynku. Ja i tak siedzieć muszę, bo mam robotę pilną. Powiedz Waciowi, aby się nie upominał jutro o śniadanie do szkoły — dodała szeptem. — Na całodzienne wydatki mam zaledwie dwadzieścia kopiejek.
— A mama? Co mama będzie jadła, Zosiu?... Czy ty nie widzisz, jak źle wygląda?
Zosia ciężko westchnęła. Irenka spoglądała na leżącą z przymkniętemi oczyma matkę i znowu sarknęła:
— Tyle zdrowych i szczęśliwych kobiet chodzi po świecie...
Zosia zamknęła jej usta pocałunkiem.
— Kończ lekcye i spać idź, dziecko. Milcząc, opuściła Irenka pokój i siadła obok piszącego wypracowanie Wacka, ale do książki się nie wzięła.
— Po co my się właściwie uczymy? — zagadnęła po chwili.
— Jakto po co?
— Oczywiście. Albo my wiemy, jak długo będziemy żyli? Stasia Rożniecka była pierwszą Uczennicą w klasie, brała nagrody, i cóż? Przed tygodniem umarła na zapalenie płuc... Phi! Warto się było uczyć!...
Oparła drobną twarzyczkę na ręce i z natężeniem przyglądała się płomykowi lampki kuchennej, który od wpadającego kominem wiatru chwiał się i drgał, to żywiej zamigotał, to jakby gasł powoli.
Zosia usiadła na chwilę przy matce. Musi dowiedzieć się, jaką niespodziankę los im znowu zgotował. Może znajdzie się jakaś rada...
Matka nie spała. Pierwszy wybuch rozpaczy przeminął, pragnęła sama pomówić z córką.
— Widzisz, kochanko, to było do przewidzenia — przemówiła niepytana. — Czy można wypełnić obowiązek jakiś, nie mając o nim pojęcia? Trudno mi było biegać szybko od faski z masłem do worka z kaszą lub koszyka z pieczywem. Służące skarżyły się, że dużo czasu na czekanie tracą... Tak przypuszczam.
— I co? I co, mamo?
— Bóg widział, że starałam się... — szepnęła, oddychając ciężko. — Tylko mi tak jakoś nie idzie składnie...
Umilkła upokorzona. Zosia pobladła.
— Czy wymówiono mamie miejsce?
— Tak, dziecko! I ja się wcale temu nie dziwię. Nie umiem się w nowej sferze obracać...
Uśmiechała się. Zosia wolałaby już łzy widzieć, tak dziwnie ów uśmiech wyglądał.
— No, to jeszcze nic tak złego... — rzekła. — Chyba i tak damy sobie radę. Każda rzecz najgorsza ma jednak swoją dobrą stronę. Mateczka wypocznie...
A jednocześnie myślała:
— Teraz już przyjdzie zginąć... Orzelińska wstrząsnęła głową.
— Moja Zosiu, taki wypoczynek w położeniu naszem... toż to śmierć głodowa. Powiedz lepiej, że musimy zmarnieć... Przy mojem zdrowiu, gdzie ja teraz co znajdę? Kto mnie zobaczy, zlęknie się...
Zamilkły obie; wicher potrząsał ramą okna, deszcz bił o szyby.
— W ostateczności — odezwała się z wymuszoną swobodą Zosia — przyjmę pana Lubskiego z jego malcami, z uczernionymi wąsami i sklepem pełnym zawsze wędlin... To partya nie do pogardzenia.
— Zosiu! — wybuchnęła z rozpaczą matka.
— Matuchna ma jeszcze szlacheckie uprzedzenia... — żartowała dziewczyna. — Dla mnie one nie istnieją, gdy o spokój moich najbliższych chodzi...
Mówiąc to, wzrok odwróciła od twarzy matki. Czyste jej spojrzenie kłamać nie potrafiło.
W pół godziny potem Zosia stała przy balii, piorąc bieliznę.
Nad ranem usłyszała dzwonek w bramie. To Oleś wraca. Szmer rozległ się w uśpionej kamienicy. Otarła z wody ręce i wyszła z lampką do sieni. Schody kręte były, spróchniałe... Lękała się przytem, aby Oleś, pukając do drzwi, nie obudził matki.
— Bodajto mieć taką poczciwą siostrę! — zawołał przybyły. Chciał objąć Zosię i pocałować; wysunęła mu się zręcznie.
— Co to? Grymasy? — rzekł, wchodząc za nią do kuchenki. — Akurat Ostrowski biadał dzisiaj na scenie: „Oj, kobietki, kobietki! kapryśnice, grymaśnice!..."
Zosia tem więcej spochmurniała.
— Czy wiesz — rzekła, — że postępowanie twoje jest nikczemne?
— Oo! — roześmiał się Oleś — jak to było dramatycznie powiedziane!
Dobył z kieszeni papierośnicę, lecz Zosia wstrzymała go.
— Nie będziesz palił. Mama chora. Oleś drgnął.
— Chora? Naturalnie zwykłe osłabienie i zmęczenie... Nieprawdaż?
— Wymówiono mamie u „Merkurego" miejsce. Zmartwiła się...
— No, u nas zawsze na nieprzewidziane przyjemności liczyć można. Biedna mama!
. — Czy przyniosłeś co pieniędzy, Olesiu? Po opłaceniu mieszkania, zostało mi kilkanaście kopiejek... — mówiła Zosia, mierząc brata wzrokiem wyrzutów pełnym. — Kiedy ty trwonisz pieniądze, matce brak na niezbędne potrzeby. Olesiu, czasby zastanowić się... Złą drogą idziesz...
— Ale cóż ja takiego robię? — bronił się zmieszany. — Nie mogę przecież prać bielizny, jak ty, ani gotować obiadów... Co zaś do pieniędzy... czy pamiętasz, jakem się sprzeciwiał sprzedaniu Zambrówki? Pijcie teraz piwo, którego same nawarzyłyście...
Zosia oblała się rumieńcem. Nie pierwszy to raz Oleś odzywał się w ten sposób.
— Mama postąpiła tak, jak uważała za najlepsze... — rzekła surowo. — Co tu jednak Zambrówka ma do tego, że ty trwonisz pieniądze, sprawiasz zgryzotę matce i grób jej przyśpieszasz?
Oleś westchnął.
— Cóżem ja winien? — szepnął. — Sam się nie wychowywałem... Zarabiam niewiele; mam też swoje wydatki...
Odwrócił się do okna i zaczął odpinać krawat i mankiety. Krawat był jedwabny, lśniący, spinki eleganckie, bielizna połyskiwała śnieżną białością. Obok cylindra, który na stół kuchenny porzucił niedbale, leżała wyszarzana, ruda od starości czapeczka Wacia. Na blasze kuchennej suszyło się podarte obuwie chłopczyny. Kontrast ten łzami oczy Zosi napełnił.
Oleś wziął ją w objęcia.
— Nie płacz — prosił, — nie płacz, Zochno... Ja wiem, ja czuję, że ty masz słuszność, ale zawsze coś mi się zdarzy. Ot i dzisiaj: szedłem do was z zamiarem oddania całej pensyi. Wiem, że Wacek nie ma butów, że Irenka chodzi w letniej okrywce, którą pewno z jakiej starej spódnicy matki przerobiłaś. Ja to wszystko widzę, odczuwam i, jak powiadam, miałem szczere postanowienie oddania wam pieniędzy... Licho kolegów postawiło na mej drodze i... wszystko dyabli wzięli!
— Powinieneś kierować się rozsądkiem — zauważyła Zosia. — Skończyłeś lat dziewiętnaście.
Machnął ręką, ziewając, zabrał swoje toaletowe drobiazgi i wsunął się za perkalową kotarę, gdzie łóżko jego stało.
— Dobrej nocy, Zochno! — wołał już z za firanki. — Dałabyś pokój temu praniu.
Po twarzy Zosi łzy spływały i ginęły w rozmydlonej wodzie, w której dziewczę zanurzyło znów ręce.
Szary brzask jesiennego poranka udzielił trochy światła niewielkiej kuchence, gdy ostatnią sztukę bielizny Zosia ułożyła w koszu.
— Powieszę na górce, nim mama wstanie — rzekła. — Renia mi pomoże. Jąkam ja zmęczona!
Rzuciła się na łóżko w ubraniu.
— Oleś widocznie nic nie przyniósł... — było ostatnią jej myślą półsenną. — Z czego ja obiad zrobię?...
W kilka godzin potem rozwiązała zagadkę, niosąc do lombardu swoją sukienkę, jedyną, która miała jeszcze jakąś wartość.
X.
Tłum pobożnych opuszczał kościół Karmelitów po uroczystej wotywie w dniu ŚŚ.. Piotra i Pawła.
Przed kościołem zatrzymała się gromadka młodych kobiet. Ożywione ich twarze, ruchy i ubiór podróżny niektórych wskazywał, iż po długiej rozłące spotkały się tutaj i witają z radością.
— Jedźcie do mnie... — mówi pulchna kobietka o sympatycznej twarzy i żywem spojrzeniu. — Nie ustąpię. Jak najprędzej chcę wam pokazać mojego poczciwego mężusia i moje dzieciaki. Dzieciaki jak cheruby. Przekonacie się same.
Wkrótce potem całe grono zasiadło do stołu w apartamentach pani Jadwigi.
— Masz tu ulubione swoje poziomki ze śmietanką, Amelciu — mówiła ożywiona gospodyni. — Czy Cesia wzięła już rozbrat z hygienicznem kakao? Broniu, Miciu! jedzcie, pijcie! Czemuż znów Hela taka zadumana?
— Kandydatka na starą pannę... — szepnęła Bronisława Jadwidze.
— Mój Boże, jak też to czas szybko bieży!... — odezwała się jedna z pań. — Wszak to już ośm lat upłynęło od naszego pożegnania u pp. Krasnohorskich.
— Ośm lat, jak jedna chwilka! — zawołała żywo pani Jadwiga.
— Doprawdy? — zauważyła ironicznie szczupła Michalina Czerska. — Jak komu, moja droga.
Westchnęła, odsuwając koszyk z ciastem, i wyszeptała:
— O! zaciężyły one niejednemu z pewnością.
— Przejdźmy już do salonu — zaproponowała Jadwiga. — A może lepiej do mego buduaru? Tam nam będzie wygodniej. Otrzymałam parę listów; przeczytamy je razem.
Buduar pani Czesławowej wzbudził ogólny zachwyt.
— Ślicznie tu u ciebie, Jadziu — ozwała się Michalina. — W takich warunkach życie płynie oczywiście rozkosznie. Cóż to dziwnego, żeś wypiękniała i humor masz dobry!...
— Nie w tem rzecz, Miciu — rzekła Jadwiga, obejmując czule koleżankę. — Zamożność sama nie przynosi szczęścia. Trzeba zadowolenia z siebie i innych, słowem spokoju ducha, który chyba w każdych warunkach da się osiągnąć.
— O! — odparła tamta z ironią — to są paradoksa! Zwykła rada sytych dla głodnych.
Jadwiga patrzyła na nią z gorącem współczuciem, bo na cierpiącej twarzy koleżanki wyczytała niedolę.
Amelia położyła na biurku listy.
— Czytaj list od Jani najpierwej, Amelciu! — zawołała Jadwiga. — Niezmierniem go ciekawa.
Z rozciętej koperty wypadła fotografia.
— Jania, Jania! — wykrzyknęły zebrane z radością.
— Pewną jestem, że nasza Jania w Paryżu nawet zawraca głowy — odezwała się Bronisława. — Niezwykła to uroda.
Helena wyciągnęła dłoń.
— Pokażcież i mnie to cudo... Tak niewiele jest rzeczy na świecie, któremi się można zachwycać!
Jadwiga podała jej fotografię.
— Patrz, jaka rozumna, pełna energii twarz... — Junona! — wyszeptała sucho Helena. — To nie mój genre... Prawdziwy powab kobiety polega na miękkich konturach, na owej bezwładności uroczej, przypominającej wątły bluszcz, lub senną, białą lilię...
— Nie zgadzam się z tobą, Heleno — wyrzekła Amelia. — Kobieta nie jest cackiem, a białe, senne lilie zbyt szybko przekwitają... Trzeba nam przedewszystkiem zdrowia, siły, zdolności do pracy, trzeźwej myśli.
— Dodaj jeszcze — odezwała się żywo Czerska, — że mężczyźni teraźniejsi potrzebują często podpory. Obaczycie, że wkrótce bez naszej pomocy obejść się nie potrafią. Kobieta jest zwykle twardsza, więcej znieść może. A przytem czy oni posiadają hamulec jaki na swoje namiętności, czy starają się je zwalczać? Broń Boże! Jak kość psu głodnemu, tak nam rzucają resztki uczuć, wypielęgnowanych przy kieliszku, lub zielonym stoliku. Cha, cha! filary rodziny, wzór dla synów!...
Helena obracała w rękach fotografię — obca, zda się, temu, co około niej mówiono.
— Istotnie, Janina dobrze się konserwuje — wymówiła z niechcenia. — Są już takie szczęśliwe usposobienia. Czyja myśl nie wybiega ku wyżynom...
— Co ty mówisz, Heleno? — oburzyła się Cecylia.
— Miałam na myśli nieziszczone pragnienia, niedoścignione ideały — odpowiedziała Helena. — To trawi, to wyniszcza!
— O, wierzę! — z przekonaniem odparła Cecylia. — Żal mi cię, biedna Helo!
— Istotnie — wtrąciła ze smutkiem Amelia, — trudno poznać dawną naszą Hele.
— Życie — ucięła krótko Hela, — doświadczenie!...
— Poddanie się nerwom, chciałaś powiedzieć... — zawołała Bronisława. — Gdyby tobie, jak mnie na przykład, kilkoro dzieci ćwierkało nad uszami, gdybyś miała męża, który zarabia połowę tego, co na wydatki domowe potrzeba, i gdybyś resztę musiała sama zapracować, odbiegłaby cię z pewnością egzaltacya i pesymizm.
— Frazesy! — szepnęła Hela znudzona. — Cóż wy chcecie, żebym robiła? Doprawdy, nie rozumiem! Bywam w towarzystwach, tańczę, gram na fortepianie, wyśpiewuję rozmaite arye...
— Ale obcem ci jest wszystko, co kobietę myślącą zajmować powinno.
— To nieprawda! — uśmiechnęła się Helena. — Robię, co mogę. Wypełniam puste miejsca w salonach, bawię rozmową obiecujących młodzieńców, przyjmuję na się postać bogiń, gdy chodzi o zabawę filantropijną... Czegóż więcej chcecie ode mnie?
Powiodła melancholijnym wzrokiem dokoła; w kącikach jej ust błąkał się drwiący uśmiech.
— Byłaś zawsze mizantropką, moja droga — odezwała się Jadwiga, — ale bez racyi. Masz liczną rodzinę, a więc obszerne pole do pracy. Powinnaś dopomódz matce do wychowania młodszych sióstr, do kształcenia ich. Wszak masz ku temu odpowiednie kwalifikacye. Znalazłabyś głębokie zadowolenie, ucząc sama najbliższe ci i drogie istoty.
Helena uczuła się nieco dotkniętą. — A! więc stanowisko bony i guwernantki wyznaczasz mi łaskawie w mojem rodzinnem kole — rzekła sucho. — Wiem od dawna, że lubicie apostołować, chociaż i to wiem także, że często same nie wiecie, czego chcecie. Celem kobiety powinno być zamążpójście; w ten sposób spełnia ona tylko swoje zadanie. Jadzia tyle mówi zawsze o świętem posłannictwie matki... Więc czemu oburzacie się, że bywam na balach, w nadziei znalezienia sobie męża? Amelia usiadła przy niej.
— Czy nie uważasz, Helo — rzekła szczerze, — jaką upokarzającą rolę przyjęłaś? Ciebie szukać powinni, nie zaś ty... Przebacz mi, lecz zdaje mi się, że to ubliża godności kobiety.
Helena zarumieniła się; uwaga ta dotknęła ją nieco.
— Lubię się bawić... — rzekła, — więc jedno z drugiem... O! żadna z was nie bawiła się pewno tyle, co ja... Był czas, kiedy ogólnie głoszono, że jestem królową wszystkich zebrań. Zarzucona byłam wizytami, zaproszeniami... Anatol Żarski... ty go znasz, Jadwiniu, prawda?... przez dwie zimy mnie wyłącznie asystował i wszyscy twierdzili, że jest mną zajęty.
Mówiąc to, rozpromieniła się i podniosła rączkę do czoła, układając loki.
— Co to było zazdrości!... — wyszeptała po chwili. — Ile intryg! Ale nigdy, wierzcie mi, nie bawiłam się tak dobrze, jak wtedy.
— Nastąpił jednak przesyt... — zauważyła Cecylia — skoro widzimy cię teraz zniechęconą...
Ożywienie zgasło wnet w oczach Heleny.
— To co innego... Dziś także z równą przyjemnością się bawię. Tylko że w naszym światku nowość bywa zawsze pożądaną. Izabelka Zatorska dorosła, te Malickie wprowadzono w towarzystwa... Izabella rozpoczęła tryumfy od podbicia Anatola, potem usidliła go Malicka... Wiecie przecież, jak to bywa. Ale ja ustąpić nie myślę. Bywam wszędzie i zrobiłabym już świetną partyę, gdybym miała posag. Ale ojciec, mówiąc między nami, nawet na kilka tysięcy zdobyć się nie umie.
— Skądże je weźmie, moja droga? — spytała, wzruszając ramionami, Jadwiga.
Helena z niecierpliwością zmięła w palcach jedwabną szarfę.
— Ojciec powinien był pamiętać zawczasu o posagu dla mnie — zawołała. — Cóż mi z tego, żem ładna, albo że mi rodzice wykształcenie dali? Trzeba było praktyczniej myśleć o dzieciach.
Uniosła się gniewem; koleżanki zadziwione umilkły.
Bronisława odezwała się pierwsza:
— Moja Helciu, gdybym ja była twoją matką, to nie miałabyś czasu na krytykowanie ojca. Zapędziłabym cię do cerowania bielizny, do opiekowania się młodszemi dziećmi, do gotowania nawet!
— Nie wszyscy jednakowe mamy gusta — odparła, wyniośle Helena. — Nie kształciłam się na praczkę, ani kucharkę...
Czerska, uważnie dotąd słuchająca rozmowy, rzekła:
— Zabawne są teraz młode panny! Im się zdaje, że zamążpójście to jedyna podstawa do szczęścia... Ale nie pomyślą o tem, jak ciężkie obowiązki przyjmujemy na siebie, jak trudno dźwigać je czasem... Powstrzymywaćby trzeba te nieszczęsne, biegnące na oślep w ramiona pierwszego lepszego mężczyzny, który się im oświadczy, często z wyrachowania, niekiedy porwany chwilową namiętnością. A tymczasem jeden krok fałszywy ze strony kobiety płaci się dotkliwemi cierpieniami, życiem zmarnowanem. Im, panom świata, to wszystko uchodzi...
— Michalinko! — ozwała się Jadwiga — nie mówmy już o tem. Znajdziemy przecież piękne, jaśniejsze barwy...
Michalina uśmiechnęła się z goryczą.
— Jaśniejsze barwy? A jeśli wokoło ciemno, czarno... skąd ich brać, gdzie szukać? Czyście zastanawiały się kiedy nad tem, ile niesprawiedliwości zawiera kodeks małżeński? Żona powinna iść za mężem... A jeśli mąż wiedzie do występku? jeśli, idąc za nim, stoczymy się w przepaść? Cóż wtedy? Chociażby żona nie była wspólniczką jego czynów, opinia zwraca się również przeciwko niej, druzgocze. I nie wolno sarknąć, nie wolno się wyłamać z pod barbarzyńskiego prawa.
— No, przesadzasz trochę, Michalino — zarzuciła Bronisława.
— Bynajmniej nie przesadzam. Czy możesz mi zaprzeczyć, że żona człowieka, który na przykład powierzone sobie pieniądze ukradł, nie uważana jest za wspólniczkę? Wszyscy się od niej odwracają z pogardą, wszystkie drzwi przed nią zamknięte. Okrutna opinia nawet niewinne dzieci dotyka. Czy to jest sprawiedliwe?
Umilkła, wnikając w głąb' swej duszy. Nikt już nie zdejmie z niej ciężaru, jaki na barki jej włożył ten, któremu z ufnością powierzyła młode swoje życie...
Długo się nawet wahała, czy jechać na zajazd koleżeński, w obawie, czy twarz jej wyniszczona cierpieniem i suknia pocerowana nie wywołają lekceważącego uśmiechu na ustach koleżanek, lub pytań, na które nie chciałaby odpowiadać. Tęsknota przecież do życzliwszego słówka, do jakiejś przerwy w życiu bezbarwnem, do ogłuszenia się chwilowego — przemogła. A jednak już tego żałuje. Rozgorączkowała się, uniosła... — Powinnam cierpieć w milczeniu i nie obciążać męża nawet cieniem zarzutu... — myślała, starając się spokojny uśmiech przywołać na usta.
Jadwiga objęła jej szyję i ucałowała serdecznie.
— Nieszczęśliwe żony mają w tobie żarliwego obrońcę, Miciu — wyrzekła, udając, że się niczego nie domyśla. — Zgadzam się z tobą najzupełniej. Wychodzimy zwykle młodo za mąż, nie posiadając najmniejszego doświadczenia. Oddajemy się człowiekowi obcemu, prawie go nie znając, gnane obawą, abyśmy staremi pannami nie zostały.
— Bo dla kobiet samotnych nie było dotąd istotnie miejsca na świecie — odezwała się Bronisława. — Wysługiwać się musiały krewnym, lub wycierać cudze kąty. Wszędzie spotykały lekceważący uśmiech, złośliwy żarcik...
Cecylia głos zabrała:
— O! teraz już dla takich osamotnionych jednostek otwarta szeroko droga. Która chce i umie pracować, pracę znajdzie — rzekła, podnosząc czoło i zwracając się do zadumanej Heleny. — Nie smuć się!... Chociaż nas mąż nie weźmie, nie będziemy nosiły szafranowych chusteczek na twarzy. Pieski faworyty, koty i kanarki nie pochłoną nas całkowicie.
— Troszcz się o siebie tylko, moja mała — wycedziła lekceważąco Helena przez zaciśnięte ząbki. — Nierówne mamy szanse i odmienne wymagania...
— Żartuj sobie dowolnie z mojej mizernej osóbki, Helo... — odparła żartobliwie Cesia. — Dawniej, przyznaję, byłam bardzo drażliwa.... Wpływ rozsądny Anielki, przeświadczenie, że mogę się przydać na coś, zawód, który ukochałam, uczyniły mnie obojętną na różnicę, jaka istotnie zachodzi pomiędzy tak piękną jak ty panną a moją marną powierzchownością. Ale, wracając do naszej rozmowy, przyznać musisz, że kształcenie kobiet w rozmaitych rękodziełach i rozwijanie umysłu olbrzymie rezultaty przynosi. Setki dziewcząt na przykład, które brak fachowego uzdolnienia, a stąd i nędza, sprowadza na drogę występku, ocalałyby od upadku, gdyby je nauczono pracować. Będąc w twojem położeniu, stanęłabym na czele jakiej szkoły zawodowej...
Helena przerwała:
— Dosyć, dosyć, emancypantko! Już widzę, jak masz przewrócone pojęcia! Jestem konserwatystką, moja kochana, wierną tradycyi, która inaczej stanowisko kobiety określa.
Mówiąc to, sięgnęła po bukiet lilii białych, zdobiący gotowalnię Jadwigi.
— Kobiety utracą wkrótce cały swój wdzięk, ów czar słodyczy i piękności bez skazy, który przykuwał do nich mężczyzn... — rzekła, wpatrując się w śnieżny kielich lilii. — To tak, jak gdyby kto temu przepięknemu kwieciu odebrał woń jego i biel przeczystą... Zabawne wy jesteście z tymi emancypacyjnymi wyskokami!
Odczepiła delikatnie od bukietu łodygę kwiatu i ozdobiła nim ponsowy stanik jedwabny.
— Kiedyż nareszcie dowiemy się, co Jania pisze? — zagadnęła pani Jadwiga. — Czytajże, Amelciu! Drogie moje! — czytała głośno Amelia. — Nie rozwodzę się szeroko nad tem, jaką przykrością jest dla mnie, że myślą jedynie mogę być pomiędzy wami, bo gotowabym się rozpłakać. Słabość ducha nie przystoi doktorowi filozofii — wszak prawda? Doktor filozofii! Cóż wy na to, moje drogie? Nie jest to już wprawdzie rzeczą nową, że kobieta po godność taką sięgnęła, boć nam już coraz na świecie przestroniej; niemniej doznaję jakiegoś miłego szmeru w okolicy serca, gdy pomyślę o chwili, w której otrzymam dyplom. Niema w tem gorączkowem oczekiwaniu ani pychy grzesznej, ani zarozumiałości lubfanfaronady. Jest tylko pełne głębokiego zadowolenia uczucie, jednoczące się zawsze z myślą o zbawiennym wpływie kobiet wykształconych na rodzinę i najbliższe otoczenie, a niemniej na te biedne, ciemne masy, którym światło nauki dotąd jest niedostępne. Natalka, która gorące swe serce lodowatą powłoką opancerzyła przeciw wszelkim wzruszeniom (wyborna metoda wobec naszych tutejszych warunków), rozgrzewa się jednak, gdy gawędzimy poufnie o użytecznej i pracowitej przyszłości, jaka nas czeka.
Jestem nieskończenie wdzięczna mojej ukochanej matce, że nie sprzeciwiała się moim placom i pragnieniom, bo pominąwszy materyalne wyrachowanie, które oczywiście miałam na celu, obierając sobie ten zawód, świat wiedzy, jaki otworzył się przede mną, oślepił mnie nieledwie swojem bogactwem. Wzniosła to rzecz nauka, byle tylko umieć do jej skarbów się dobrać. Doprawdy, teraz dopiero czuję, że żyję, pomimo że nie nęci mnie wcale życie paryskie, choć pełnem bije tętnem. Sorbona stoi otworem dla wszystkich, chcących się czegoś nauczyć. Przytula chętnie nawet takich rozbitków jak ja, która, wyznaję ze wstydem, uciekłam szukać tam ukojenia. Przeczuwam, że co w porywie wyjątkowej szczerości napisałam, wywoła uśmiech niedowierzania i zdziwienia. Hela, która mądrzyła zawsze o jakimś zaklętym rycerzu, Michalinka o ideale obdarzonym niepożytym zasobem siły moralnej i fizycznej, Cesia, która wzdychała do czystego związku dwóch duchów pokrewnych, posądzą mię bez wątpienia o zawód sercowy, który w zaraniu życia — używając poetycznego zwrotu mowy — doprowadził mię nie do samobójstwa wprawdzie, lecz do utorowania sobie samej drogi w życiu, co dla niektórych głów wychodzi podobno na jedno. Chcąc kochać, potrzeba znaleźć istotę kochania godną; a wyjść za mąż, byle mieć męża... Cóż ty na to, Jadwiniu? Ty, kąpiąca się w ożywczym zdroju miłości, przejęta pragnieniem przywiązania wszystkich młodych dziewcząt do ogniska domowego, do kolebki dzieci... Ale gdzie tu szukać takich panów Czesławów, kiedy aspiranci do naszych serc albo są młodymi starcami, którzy wszystkie uczucia rozproszyli gdzieś po świecie, albo żenią się dla pieniędzy, aby módz w pełni używać niedostępnych dotąd uciech. Pięknie dziękuję! Wolę mój dyplom i moją swobodę. Stokroć razy wolę. Znalazłam tu nie tylko spokój i równowagę, ale i rozkosz prawdziwą. Jakie my tu mamy wykłady, z jakim zapałem słucha się profesorów! Kurs filozofii, literatury francuskiej, odczyty o nowoczesnej poezyi angielskiej, lekcye, konferencye, a wszystko tak interesujące, że chciałoby się słuchać bez końca. Kursa filozoficzne gromadzą dwa razy tygodniowo śmietankę towarzystwa paryskiego. Piękne damy zbierają się tu tłumnie, jak gdyby na bal jaki; z poważnemi minkami słuchają wykładu, stenografują go nawet ołówkiem w notesikach. Natalka śmieje się z tego. Twierdzi, że to mania pozowania na uczoność i chęć zaprezentowania ładnych twarzy i toalet. Tak, moje drogie! jakkolwiek dotąd jeszcze Paryż przytłacza mnie swoim ogromem, wyznać muszę, że znajduję tutaj umysłowe zaspokojenie wszystkich potrzeb i zachcianek. Gdyby nie tęsknota, której ani czas, ani praca pokonać nie może, czułabym się spokojną i szczęśliwą. Takim jest wpływ nauki i pewność, że się nie będzie pionkiem niedołężnym, pchanym przez los w położenia często fatalne i smutne. To jest moją myślą przewodnią i to dążenie pragnęłabym we wszystkich kobietach zaszczepić, a tym czasem wpajam je w umysły moich uczennic. Dobre, serdeczne dziewczątka kochają mnie i są nauki chciwe. Wolne moje chwile im poświęcam, nader rzadko wychodząc z domu i jeszcze rzadziej, wyjąwszy oczywiście Natalkę, przyjmuję u siebie koleżanki, bo innych znajomości nie mam.
— Droga Jania! — szepnęła Jadwiga, kiedy Amelka czytać przestała. — Ależ co ci jest, Michasiu? — spytała koleżanki, ukrywającej twarz w dłonie.
— Nie zważaj na mnie — wyszeptała Michalina. — To tak przyjdzie niekiedy, nie wiadomo skąd. Jania poczciwa rozrzewniła mnie; ale to nie są łzy, które bolą. Myślałam, że rozkoszą musi być prawdziwą posiadać swobodę czynu, być użyteczną i w uszczęśliwianiu innych zyskiwać samej szczęście. Niema wtedy czasu na rozmyślanie, na trawienie się zgryzotą, na wybuchy bezużyteczne żalu.
Ja, chociażbym chciała, czyż mogłabym co zdziałać? Pragnęłam zająć się dziećmi na wsi... mąż to nazwał próżną stratą czasu; chciałam czytać, uczyć się jeszcze... usłyszałam, że i tak za wiele umiem, co mnie czyni nudną i suchą. Mąż mój nie uznaje potrzeby wykształcenia dla kobiet. Chce z nich mieć kucharki i niańki, bez cienia samodzielności, spełniające ślepo rozkazy swego władcy. Są tacy mężczyźni... kto wie nawet, czy nie większość...
— Czemu pozwoliłaś zawojować się? — spytała Bronisława. — Ze mną jest inaczej. Nie żądam nadzwyczajności, ale co uważam za potrzebne, zawsze przeprowadzę.
Michalina uśmiechnęła się smętnie. Czy też Bronisława ma jakiekolwiek pojęcie o tem, jacy bywają mężowie!...
— Sądzę, że to zależy od usposobienia, charakteru człowieka — wyrzekła wreszcie. — Ja ze swoim nie mogłabym twojej metody próbować. Energiczny jest, uparty, chciwy panowania w domu. Nie wniosłam mu posagu, ma tem większe prawa...
Bronisława się żachnęła.
— Posag i posag! Ciągle wam ten wyraz wraca na usta. Czy to my nic nie wnosimy do spółki małżeńskiej? Boże drogi! jak gdyby można wymagać czegoś więcej od istoty, którą podoba się mężczyznom słabą nazywać! Śliczna mi słabość! Niechnoby oni, ci siłacze, spróbowali... Mój Karol, kiedy powraca z biura, to mu się wydaje, że jest taki spracowany, taki zmęczony... A ja się wtedy śmieję i mówię mu: „Spytajno mnie, com ja dziś zrobiła." Co to, moje drogie, przy tylu dzieciach i funduszach skromnych... Człowiek się wszystkiego zaprzeć musi. Śmiać mi się chce, jak Hela za mężem goni, nie obliczywszy się z siłami. Chyba, że milionera złapie.
Helena westchnęła, zebrała fałdy sukni i wyszła do salonu, skąd po chwili ozwały się dźwięki fortepianu.
— A to dysonans w naszem gronie ta Hela! — odezwała się Bronisława, wzruszając ramionami. —
Oj! matkę, matkę karcić za takie wychowanie. Co taka dziewczyna pocznie w życiu?
Przeszła się po pokoju wzburzona. Cecylia przyglądała się z przyjemnością jej zdrowej, kwitnącej cerze i pogodnemu blaskowi oka.
— Takie trzeźwe, praktyczne natury, jak ty, Broniu, nie potrafiłyby chyba być nieszczęśliwemi — rzekła.
— Oczywiście — odparła tamta. — Jabym się z losem wzięła za bary i pokazała, kto silniejszy. Gdybyście wy wiedziały, w jakich ja nieraz byłam okolicznościach!... Karol ma tylko , rubli pensyi, a wydatki przy tylu dzieciach są olbrzymie.
Jadwiga prawie z przerażeniem spojrzała na nią.
— Brońciu, czy ty nie żartujesz? — spytała.
— A od czego są te ręce? — odparła Bronisława, wyciągając przed siebie kształtne choć spracowane dłonie. — Od czego wykształcenie, którego mi poczciwi rodzice nie żałowali? Skoro się uspokoi moja dzieciarnia i ułożę ich w łóżkach i kołyskach, zabieram się do bardzo miłej pracy: tłómaczę z obcych języków powieści, i to mi dochód przynosi. Szwaczka niewiele też u mnie zarobi, bo wszystko w domu sama szyję. Wszystkiemu zresztą daję radę i wcale mi z tem nie ciężko. Moje drogie, są na świecie jeszcze uboższe i nieszczęśliwsze ode mnie.
Przed obiadem powrócił pan Jedłowiecki z dziećmi, któremi Jadwiga mogła się słusznie chlubić.
— Ja panią znam... — szczebiotała Izia, wieszając się u szyi Cecylii. — Mama mi opowiadała, że pani nie ma ani papy, ani mamy i zawsze jest smutna.
Cecylia uśmiechnęła się do dziecka.
— Teraz już nie jestem smutna... Przypatrz mi się... — rzekła.
Błękitne oczy Cecylii patrzyły w twarzyczkę dzieciny dziwnie słodko.
— Czy będziesz mnie kochała, Iziu?
— Pewno będę... — szepnęła po namyśle dziewczynka. — Wszak i mama panią kocha...
Świeże usteczka dotknęły ust Cecylii.
— Ty będziesz moją ciocią, dobrze? Pokażę ci moje lalki...
— Iziu! — zawołała Jadwiga. — Za rok pojedziesz się uczyć do nowej cioci. Ciocia dużo ma u siebie takich małych panienek.
— Czy bez mamusi i bez tatki? — spytało dziecko.
— Oczywiście. Panienki przecież z rodzicami na pensyę nie jeżdżą...
Izia zamyśliła się głęboko. Wzrok jej spoczywał na twarzy Cecylii niezdecydowany, badawczy.
— Pojadę — wyrzekła wreszcie, tuląc się do Cecylii z pieszczotą.
— Zbałamuciła mi pani córkę — odezwał się pan Jedłowiecki.
Cecylia była uszczęśliwiona. W sercu jej szczebiot i pieszczota dziecka zbudziły nieznaną dotąd tęsknotę.
— Ach, jakże kobiety niektóre są szczęśliwe!... — myślała. — Jak taka drobna istotka życie umilić potrafi!
— Wiem, o czeni myślisz teraz — odezwała się Michalina, dostrzegłszy chmurę na obliczu koleżanki. — Ale wierz mi, Cesiu, bywają takie smutne okoliczności w życiu, takie rozpaczliwe położenia, że nawet nie pożąda się tych skarbów... O! bywają!
X.
W powietrzu płynie dźwięk dzwonów z zambrowskiego kościołka, zwiastując najmilsze sercu rolnika święto Wniebowzięcia — Matki Boskiej Zielnej. Z porannych mgieł na czysty błękit nieba wypływa pogodne słońce. Białe, pierzaste obłoczki, jak hufce aniołków, mkną po niebieskiem sklepieniu. Cisza świąteczna nad Zarzeczem zawisła. Przerywa ją niekiedy ryk bydła, poważnie kroczącego ku rżyskom, lub tętent źrebaków i koni, rozsypanych na perlistą rosą błyszczącej łące.
Gdzieniegdzie widać otwarte drzwi białych chat wieśniaczych, dym wązką, popielatobłękitną smugą unosi się w górę, skrzętne gosposie warzą śniadanie, uwijając się z pośpiechem, by mieć czas przyodziać się schludnie i na nabożeństwo zdążyć.
W ogródkach przed chatami rojno. Zwyczaj święcenia ziół w dzień Wniebowzięcia zgromadził w nich młode gospodynie i dziewczęta. Jedna przed drugą wybiera z ziół i kwiatów wonną dziesięcinę dla Królowej Niebios. Każda dokłada starania, by snopek jej wypadł najpiękniej, bo im barwniejszy i okazalszy, tem gospodyni starowniejsza.
Przed chatą Matyski ogród jak wielki bukiet wygląda. Pełno w nim malw różnobarwnych, błękitnego barwinku i żółtych nagietków, a co większa, widać także wspaniałe georginie, pachnący groszek, wonną rezedę, astry i nieśmiertelniki. Snopek zręcznie ułożonego ziela, który trzyma w rękach Magda Matysówna, od dwóch lat żona Walka Gwiazdy, z pewnością palmę pierwszeństwa otrzyma. Czegóż bo w nim niema? Wspaniały słonecznik poczesne zajmuje miejsce, okolony złocistemi kłosami pszenicy i żyta, wąsaty jęczmień, drobny owies, czerwona olbrzymia marchew, miodowo pachnąca wiązanka tatarki, kiść prosa, przeplatane różowym groszkiem i liliowymi astrami, mile nęcą oko; poniżej czerwieni się dorodne jabłko obok zielonej jeszcze gałązki orzechów laskowych; żółta, soczysta gruszka i wielkie makówki toną wśród wonnej mięty, szałwii, rumianku i macierzanki. Wszystko to związane wstążką krasną, jak policzki młodej kobiety, która wchodzi teraz do chaty.
Miło w niej i schludnie. Bielutkie ściany, pokryte wizerunkami świętych, łóżka i obok stojąca kołyska czystą pościelą zasłane, okno duże, starannie wymyte, podłoga wysypana tatarakiem, dobrze świadczą o skrzętności i zamiłowaniu porządku młodej gospodyni.
Ale bo też dzisiejsza Walkowa Gwiaździna a dawniejsza Magdusia — to pierwsze oczko w głowie panienki z pałacu, jak chwaliła się zawsze przed kumoszkami Matyska, a nie przez co innego, ino przez to, że każde słowo panienki jak świętość u niej. A wiadomo, że panienka przez tyle lat kładła w głowę, dziewuchom, aby o porządek i czystość dbały.
Magda oparła snopek o ławkę i zabrała się do śniadania. Nakryła stół grubym, konopnym obrusem, z półki pod ścianą zdjęła blaszane łyżki, pokrajała na skibki chleb razowy i na polewane miseczki rozlała barszcz, suto słoniną okraszony, a na środku stołu umieściła misę kartofli..
Z podwórza wpadł do izby wesoły śmiech Walka. Magda wyszła przed sień. Na przyźbie obory stara Matyska podrzuca na kolanach dorodnego chłopaka, pierwszą pociechę młodego małżeństwa. Dziecko w zgrabnej sukience, przez matkę uszytej, różowej jak jego buzia, trzepoce rączkami i nóżkami, rwąc się ku stojącemu przed niem ojcu.
— Matuś, a i ty Walek! — zawołała — chodźcie ino na śniadanie, bo do kościoła czas się szykować!
Słońce podniosło się na niebie wysoko; droga przez wieś zaroiła się śpieszącym do kościoła ludem.
Z Matysowej chaty wyszedł Walek, niosąc z powagą książki do nabożeństwa i oglądając się na wychodzącą za nim żonę. Na poczciwej, ogorzałej jego twarzy uśmiech zadowolenia błysnął. Sliczności bo też to ta jego kobieta! A jak odziana starownie! Wzorzysta w bukiety spódnica, fartuch biały, własnoręcznie haftowany, i gorset aksamitny odbijają od wyszytej koszuli. Okrągłą, pełną szyję otacza kilka sznurków paciorków, między którymi świecą prawdziwe korale, niezbity dowód zamożności wieśniaka.
Z chat wybiegają dziewczęta i parobcy, starsi gospodarze i gospodynie stateczniejszym krokiem zdążają za nimi. i Młodzież bez wyjątku piastuje książki do nabożeństwa, a na ich twarzach widać Spokój, zlewający się z pogodą przyrody. i Idą drogą przez wieś, gęsto wysadzoną młodemi drzewkami; nie dojrzysz już tutaj grzebiących się w kałużach, zamorusanych, w podartych koszulinach dzieciaków. Natomiast pucołowate ich buzie świecą teraz czystością i zdrowiem przy boku matek.
Powolna, cicha, lecz umiejętna i wytrwała dziesięcioletnia praca Amelii wydała plon obfity. Zarzecze posiada dziś szkołę i ochronę; z wyjątkiem niewielu upartych, Zarzeczanie płacą drobną składkę na szpital w Zambrówce, zyskawszy w zamian prawo umieszczania tam swoich chorych. Odtąd i śmiertelność zmniejszyła się znacznie.
Nie wszystkie wprawdzie serdeczne chęci Amelii stały się czynami. Karczma istnieje jak dawniej, lecz poprzedni arendarz wyniósł się gdzieindziej, gdyż zyski jego zmniejszyły się o połowę.
Najgorętsze jednak marzenie Amelii urzeczywistnione — bo oto grupa kobiet, do kościoła dążących, zbliża się właśnie do porządnego, obszernego budynku, stojącego pośrodku wsi. Mieści on w sobie sklep spożywczy i obszerną izbę, przeznaczoną na zabawę dla młodzieży i czytelnię.
Idąca przodem Magda zwróciła się do pozostałych w tyle kobiet.
przystało, we własnej chacie umiera. Co macie chudziakowi taki despekt robić?
— Oj! to, to! do zamawiacza! On najlepiej poradzi — odezwało się chórem kilka starych kobiet.
Rezolutna Antośka Grotkowej nie wytrzymała:
— A bójta się Boga! kobiety, co wy gadacie? Czyście to nie słyszały, jak proboszcz na ambonie przykazował, co rozgrzeszenia przy spowiedzi świętej nie da, jak się kto do zamawiacza będzie udawał. Toć to grzech przeciwko drugiemu przykazaniu. Wiela to już razy panienki z pałacu czytały nam i opowiadały, co dużo złego zamawiacze wyrządzają...
Kobiety zamilkły, przypomnieniem słów proboszcza onieśmielone.
— Nie odsyłajcie waszego do szpitala, kiedy nie chcecie — odezwała się Walkowa, — ale ino doktora zambrowskiego poproście. Ze świecą takiego drugiego szukać. Mało to on już ludzisków albo i dzieci w naszej wsi uratował?
Szczepanicha rzekła po namyśle:
— Ha! niech ta już i tak będzie! Po kościele do doktora pójdę i poproszę. Widać już takie czasy nastały, co stary młodego nie w jednem usłuchać musi. Może i prawda, co przez książki rozumu do głowy przybywa.
— Oj! prawda, prawda! — potwierdziły gorąco młode kobiety.
Prom oczekiwał już na Zarzeczan, pragnących się przeprawić do Zambrówki.
Niebawem kościół zaroił się modremi sukmanami mężczyzn i krasnemi lub zielonemi spódnicami niewiast.
W kollatorskiej ławce klęczy pani Helena, ze wzrokiem w wizerunek Najświętszej Panny utkwionym. Radość jaśnieje na jej twarzy. Po kilku długich dla jej macierzyńskiego serca latach rozłąki, trosk i tęsknoty, ujrzy nareszcie ukochane dziecko. Za parę godzin Janina wróci pomiędzy swoich. Ożywione jedną myślą, pani Helena i Amelia zamieniają z sobą radosne spojrzenia.
Z chóru płynie pieśń: „Gwiazdo morza, któraś Pana mlekiem swojem karmiła..." Towarzyszy śpiewowi akompaniament z pod palców Cecylii, łącząc się z dobranymi głosami dziewcząt. Wonny dym wznosi się z kadzielnicy, zmieszany z zapachem ziół.
Siwymi włosy okolone oblicze kapłana, jaśniejące spokojem dusz wybranych, zwraca się ku ludowi i Pax vobiscum! rozbrzmiewa wśród uroczystej ciszy.
Nabożeństwo się skończyło. Z otwartych podwoi płynie tłum pobożnych. Kobiety z dziećmi zatrzymują się przy kramach, wieśniacy dążą do długich stodół, gdzie przekupki rozłożyły przysmaki: tatarczane placki, krajanki sera, pierniki i kiełbasy.
Pani Krasnohorska, zaprosiwszy do siebie księdza proboszcza i doktora Dembińskiego, podąża śpiesznie do domu.
Wszyscy są dziś nastrojeni uroczyście; we wzroku Dembińskiego pali się gorączkowy niepokój, chociaż usiłuje nadać twarzy wyraz obojętny. Nie wolno mu przecież niczego okazać, prócz zwykłej życzliwości dla powracającej. Wszak odtrącono go niegdyś.
Po krótkiem oczekiwaniu, zajechał przed ganek powóz pocztowy. Smukła postać niewieścia zsunęła się zlekka ze stopni i rzuciła się w objęcia pani Krasnohorskiej.
— Jania, Jania! — rozlega się wokoło szept radosny.
Sędziwy proboszcz kładzie dłoń na głowie przybyłej, po dawnemu schylającej się do jego ręki.
— Witajże, dzieweczko, pomiędzy swoimi! A toż lękaliśmy się nie na żarty, żeby cię ten smok Paryż nie połknął.
— Tylko proszę mówić za siebie samego, księże proboszczu — zauważyła Dembińska, tuląc w objęciach Janinę. — Nie wątpiłam ani na chwilę, że Jania wróci zdrowa i niezmieniona.
Jeszcze kilka serdecznych uściśnień z Amelią i Cesią — i niespokojny wzrok Janiny błądzi wokoło, szukając Dembińskiego, którego twarz mignęła jej w przelocie, gdy wysiadała z powozu.
Wtem z pod werendy wysunął się Dembiński.
— Witam panią! — rzekł przytłumionym głosem, biorąc małą rączkę, która drgnęła w uścisku jego dłoni.
Na twarzy Amelii bolesny przewinął się uśmiech. W ciągu lat ostatnich spokój i swoboda Dembińskiego uśpiły jej czujność. Zaczęła przypuszczać, że oddalenie i chłód Janiny pomału osłabiły jego uczucia. Listy Janiny o Darskim, pochwały, jakie mu oddawała, napełniały ją szczęściem. Czemużby los — marzyła nieraz, — nie mógł sprawić, by Janina pokochała Darskiego, a Dembiński zwrócił się ku niej? Przecież już teraz okazuje jej niezwykle serdeczną przyjaźń. — Powitanie, którego była bacznym świadkiem, rozwiało czar złudzeń. Nie! Janina i Edward nic nie zapomnieli z przeszłości.
Obiad dopiero przyprowadził uczucia zebranych do równowagi. Rozmawiano wesoło, pani Helena nie spuszczała oczu z twarzy córki.
— Cóż, panno Janino, czy zostaniesz z nami, czy też znów pofruniesz? — zapytał proboszcz. — Według moich staroświeckich pojęć, zawszeć to lepiej kobiecie w domu, między swoimi. Wyszłabyś za mąż, panienko, hodowałabyś zdrowe, hoże dzieciaki i z pewnością więcej przysłużyłabyś się społeczeństwu, niżeli uczonemi rozprawami.
Janinę oblał gwałtowny rumieniec. Poczuła, że spojrzenie Dembińskiego zawisło na niej badawczo.
— Nie wiem, jak długo zabawię w kraju — odparła, spuszczając oczy. — Mam przyrzeczoną korzystną posadę w Paryżu.
Pani Helena spojrzała na nią z wyrzutem.
— Nie zatruwaj mamie chwil powitania — ozwała się Amelia, widząc żal matki i odgadując trwogę Dembińskiego. Była znów panią własnego serca, jak zawsze, gdy o cudze szczęście chodziło.
— Mam nadzieję — powiedziała Dembińska, — że skoro się Jania rozejrzy w tem, co zdziałały Amelia i Cesia, to się może zawstydzi i przyzna, że grzechem byłoby oddawać obcym zdolności swoje i pracę.
A proboszcz na to:
— Otóż to właśnie! Ślicznie pani dobrodziejka powiedziałaś. Mojem zdaniem, lepiej ograniczyć swoje wymagania i zgodzić się z tem, aby praca przyniosła nam mniejsze korzyści, jeśli w zamian da przeświadczenie, że na naszej stracie zyskał ogół. Cóż mówisz na zacofane nasze poglądy, panno Janiu?
— Nie znajduję ich bynajmniej zacofanymi i nie wiem jeszcze, jak ostatecznie postąpię — odparła Janina, zmieszana chmurnym wyrazem twarzy Dembińskiego i jego upartem milczeniem.
— A cóż nasz doktor na to? — spytał proboszcz. Dembiński ocknął się z zadumy.
— Sądzę, że panna Janina wie najlepiej, jaką drogę wybrać — odezwał się sucho.
Wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem.
— Cóż cię za mucha ukąsiła, panie Edwardzie? — roześmiał się proboszcz. — Toż nie dalej jak zeszłej niedzieli głosiłeś pochwały na cześć cichej a użytecznej pracy panny Amelii.
— Czyż tylko mojej? — wtrąciła zarumieniona Amelia. — Gdyby nie ksiądz proboszcz, wszystkie moje i Cesi starania nie na wieleby się zdały.
— Eh! co tam opowiadasz, panienko — odpowiedział proboszcz. — Toż przez kilka lat przed twojem tu przybyciem kładłem wieśniakom w głowy, że źle żyją, i wszystko napróżno. Ale ja się zwracałem do starych, a tyś się do młodych zabrała, i dlatego wygrałyście sprawę. A wasz pensyonat? Toć ja do niego się nie przykładałem, a przecież z różnych stron zjeżdżają rodzice, by tu umieścić swoje córki.
— Ale ile to przetrwać było trzeba, nim się uznanie zyskało... — wtrąciła Dembińska.
Dembiński się ożywił.
— Do panny Amelii można w zupełności zastosować słowa Pisma Świętego: „Po owocach ich poznacie je" — powiedział, patrząc życzliwie na Amelię. , Janinę drasnęły te słowa i spojrzenie. O niej Dembiński nigdy chyba nie wypowie podobnego zdania.
Wstano od stołu. Proboszcz śpieszył na nieszpory; Dembiński, mimo ogólnych próśb, podążył za nim.
— Jaki on obojętny... — pomyślała Janina, tłumiąc westchnienie. — Patrząc nań, wydaje się, jak gdyby chwila, w której powiedział, że mnie kocha, była jedynie marzeniem. Czyżby?...
W kilka tygodni potem zawrzało życie w pensyonacie zarzeckim. Ranek wrześniowy przed rozpoczęciem lekcyi zgromadził w dużym ogrodzie liczne grono dziewcząt. Młodsze pilnie pracowały na uprawianych przez siebie działkach, starsze zbierały nasiona i owoce, słuchając praktycznego wykładu botaniki. Przez otwarte okna przyległej do ogrodu kuchni i mleczarni gwar wybiegał wesoły. Kilkanaście panienek w perkalowych fartuchach uwija się tam ochoczo. Jedne smażą konfitury, inne urządzają marynaty i konserwy, inne jeszcze krzątają się w mleczarni około nabiału. W kuchni dyżurne panienki przyrządzają obiad pod okiem pani Heleny.
Janina siedzi na ustronnej ławeczce pod cieniem lipy, z książką na kolanach. Wzrok jej wybiega jednak ciekawie ku uwijającym się po ogrodzie dziewczętom i z zadowoleniem je śledzi.
Na czele gromadki pierwszoklasistek zbliża się Cecylia, z narzędziami ogrodniczemi zarzuconemi na ramię, z piosenką na ustach, którą powtarzają za nią głosy dziecinne.
Z pod skrzydeł kapelusza słomkowego wychyla się twarz jej świeża i zdrowa, a ciemnobłękitne jej oczy tryskają weselem.
— Czy to ta sama wątła, schorowana dziewczyna, którą żegnałam zniechęconą, złamaną?... — myśli Janina.
— Odpocznij tu przy mnie, Cesiu — prosi, wskazując jej ławeczkę. — Nabiegałaś się i naschylałaś dosyć przy tem jabłkobraniu. Podziwiałam siłę twoją i zręczność.
Cecylia postawiła koszyk na ławce.
— Nie nazwiecie mię już teraz dzieciątkiem, co? Janina wzięła ją w objęcia.
— Teraz już nie obawiałabym się wydać cię za mąż, Cesiu. Czy nikt dotąd nie zapukał jeszcze do twego poczciwego serduszka?
Cecylia zmieszała się.
— Mam już cel życia wytknięty — szepnęła po chwili wymijająco. — Będę zawsze pracowała razem z Amelką. To mi zupełnie wystarcza.
— Rodzaj waszego zajęcia — zauważyła Janina — nie sprzeciwia się bynajmniej założeniu rodziny; miłość męża i własnych dzieci godzi się najzupełniej z przywiązaniem do wychowanek.
Cecylia milczała, bo w głębi serca chowała niezatarte wspomnienie Brunona. Ale Brunon nie zjawił się już więcej w Zarzeczu; nie wiedziała nawet, co się z nim dzieje.
— Masz jakąś tajemnicę — rzekła Janina.
— Upewniam cię, Janiu, że nic ważnego — odezwała się, otrząsając z zadumy. — Smutek nawiedza mię już teraz coraz rzadziej.
— Amelka powinnaby dać dobry przykład i wyjść za mąż... — rzekła Janina. — Nie ślubowałyście chyba staropanieństwa?
— O Anielkę stara się Gołębiowski — powiedziała Cecylia.
— I cóż, i cóż? — spytała żywo Janina. — A! jaka to skryta! Nic mi o tem nie wspomniała...
— Amelka słyszeć o nim nie chce.
— Czemuż to? Gołębiowskiego widziałam raz; sprawia dobre wrażenie. Widzę, że przyjdzie mi zabrać się do wyswatania was, moje panny!
— Zacznij od siebie, Janiu. Nawet mocno się dziwię, że nikt dotąd ciebie nie porwał. A cóż z Darskim?
Janina oblała się rumieńcem.
— Darskiego mogę ofiarować tobie lub Amelce — odparła żywo. — Dobry chłopiec i może się podobać...
— A więc?
Janina spuściła oczy zakłopotana.
— Mam swój dyplom — szepnęła. — Zapracowałam na niego uczciwie. Mam też charakter dość niepodległy; trudnoby mi było do kaprysów pana małżonka się nagiąć... Roję zresztą szerokie plany.
— Więc istotnie zamierzasz nas opuścić? — spytała markotna Cesia.
Oczy Janiny pobiegły za jezioro, gdzie w pro mieniach słonecznych błyszczały dachy i kominy fabryk zambrowskich.
— Czyż on nie może odgadnąć — pomyślała, — że dałabym mu inną niż przedtem odpowiedź?... Trzeba istotnie wyjechać... W innem otoczeniu i przy pracy może potrafię zapomnieć. Ale czyż potrafię?
Milcząc, powracały do domu. Z pałacu wychodziła właśnie pani Helena w towarzystwie wysokiego mężczyzny.
— Pan Jerzy! — zawołała zdumiona Janina. Darski stał już przed nią i gorąco witał.
— Jakim ja szczęśliwy, że widzę panią zdrową i wesołą...
Wszedłszy do bawialni, zastały panie oczekującego ich Dembińskiego.
— Rzadkim gościem jesteś pan teraz w Zarzeczu — wymówiła mu pani Helena.
Darski rad był poznaniu doktora.
— Jestem przyjaciel panny Janiny, a więc i pański — mówił. — Wiem, że ocaliłeś życie pannie Janinie.
Ściskał przytem dłoń Dembińskiego, nie przypuszczając nawet, że się zdradza co chwila.
Dembiński sposępniał, obserwując, jak Darski poufale z Janiną rozmawia.
Śniadanie podano w altanie. Lekcye odwołały Amelię i Cesię; Janina więc w różowym fartuszku krząta się około stołu. Darski oka z niej nie spuszcza.
— Gdzie dyplom, panno Janino? — pyta, gdy zarumieniona gosposia niesie z lodowni masło lub śmietanę.
— Co za męka! — myśli Dembiński, pragnąc, aby śniadanie już się skończyło.
— Przywożę paniom ukłony od panny Białeckiej — opowiada Darski.
— Czy panna Białecka zamierza i nadal pozostać w Paryżu? — spytał Dembiński.
— Natalka stara się o miejsce asystentki w klinice — odpowiedziała żywo Janina. — Po latach kilku dopiero zamierza wrócić do kraju.
— A pani Malska czy jeszcze w Paryżu? — zagadnęła pani Helena. — Mąż jej już dogorywa.
Darski uśmiechnął się ironicznie.
— O! pani Malska upaja się teraz tryumfami. Wydała wreszcie swoje dzieło. Obecnie mniej niż kiedykolwiek myśl jej zwraca się ku mężowi.
— Odwiedzałyśmy tego nieszczęśliwego przed tygodniem — ozwała się pani Helena.
Kiedy wstano od stołu, Dembiński oświadczył:
— Wyjeżdżam dziś do Warszawy. Wzywa mię pani Orzelińska. Jest ciężko chora.
— Orzelińska? — wypadło jednocześnie z ust pani Heleny i Janiny.
Nazwisko to było już prawie zapomniane w Zarzeczu. Orzelińska od wielu lat nie odzywała się wcale i ukrywała starannie miejsce pobytu. Nie chciała, aby wiedziano, jakiej nędzy doznaje.
— Pojadę z panem, doktorze — odezwała się po chwili namysłu pani Helena. — Może się przydam na co tej nieszczęśliwej.
— Czy pan na długo wyjeżdża? — spytała Janina Dembińskiego, gdy na chwilę znaleźli się sami.
Stał właśnie na uboczu, z pochylonem czołem.
Janina smutek jeg"o tłómaczyła chorobą Orzelińskiej. Jak on ją musiał kochać, kiedy dziś jeszcze..
— Nie należy poddawać się zmartwieniu — mówiła dalej, patrząc mu w oczy serdecznie. — Wyobrażałam sobie, że pan, panie Edwardzie, w każdem, choćby najsmutniejszem zdarzeniu potrafisz wyrobić w sobie spokój.
Dembiński podniósł na nią wzrok zamglony i zmęczonym głosem rzekł:
— Gdybyś pani przez długi szereg lat zrosła się z jedną myślą, z jednem pragnieniem... gdybyś tęskniła gorąco do urzeczywistnienia marzeń i spostrzegła nagle, że cały gmach długo pieszczonej nadziei rozpada się w gruzy, czy... czy zdolną byłabyś zapanować nad rozpaczą i zniechęceniem?
Ból rozrywał serce Janiny.
— Panie Edwardzie! — zaczęła cichutko, patrząc nań tak pokornie, jak tylko kochająca prawdziwie kobieta patrzeć umie.
Lecz on wnet się otrząsnął.
— Żegnam panią i życzę szczęścia! — rzekł prawie szorstko.
Darski zastał Janinę smutnie zapatrzoną na jezioro, kędy mknęła łódka, niosąca Dembińskiego ku Zambrówce.
— Panno Janino — pyta, — co się stało? Przed chwilą jeszcze wesoła, teraz wydaje mi się pani zrozpaczoną.
Widok Darskiego sprawił Janinie przykrość niezmierną. Chciałaby uciec od niego i od myśli swoich, które, jak żelazna obręcz, czoło jej ściskają.
— Nic mi nie jest... — odpowiada i zrywa się szybko z ławki.
Darski przecież postanowił skorzystać z pierwszej chwili sam na sam. Ciążył mu przymus, jaki sobie w ciągu pobytu w Paryżu zadawał. Takt i powaga Janiny trzymały tam uczucia jego na wodzy. Lecz teraz nadeszła pora przeciąć mękę niepewności. Nie chce już milczeć dłużej i wręcz powiada:
— Kocham panią, panno Janino!
Wrodzona odwaga opuściła go nagle po wyrzeczeniu tych słów. Stoi przed nią pokorny, nieśmiały. Pragnąłby porwać ją w objęcia, całować te śliczne oczy, usta — a nie śmie.
Na twarzy Janiny odbił się wyraz przestrachu i niesmaku. W takiej właśnie chwili, kiedy serce jej pęka z bólu, słuchać ma wynurzeń miłosnych człowieka całkiem jej obojętnego! Rozdrażniona, wysunęła szybko rękę z jego uścisku.
— Nie pójdę za mąż! — powiedziała stanowczo. — Powtarzałam to panu wielokrotnie.
Wyrzuca sobie brak litości, lecz pragnie zakończyć co rychlej przykrą rozmowę i cieniem nadziei nawet nie łudzić Darskiego.
On jednakże nie rozumie jej.
— Droga pani! — mówi — pamiętam nasze rozprawy. Pani sądzi, że nauka i rodzina wykluczają się wzajem. Lęka się pani podwójnych obowiązków, nieprawdaż? Wyznaję, że i ja do niedawna nie wierzyłem, aby kobieta uczona mogła być dobrą żoną i matką. Lecz pani zmieniła moje zapatrywania; pragnę otrzymać przychylne słówko bez żadnych zastrzeżeń z mojej strony. Skoro pani zechce, będziemy pracowali oboje.
— Panie Jerzy — odpowiedziała Janina ze smutkiem, — nie rozumieliśmy się widocznie... Ja... ja nie nie mogłabym wyjść za mąż, nie kochając...
Darski osłupiał. Na męskiem jego obliczu odmalowała się rozpacz.
— Przebacz mi, panie Jerzy! — szepnęła Janina Darski puścił jej rękę i, po długiej chwili pasowania się z sobą, rzekł szczerze:
— Przykro mi, żem panią zasmucił... Znając panią, wiem, że nie istnieje już dla mnie najsłabszy promyk nadziei. Obyś była szczęśliwą! Takie jak ty istoty zasługują na całkowite szczęście. Co do mnie, nie powiem pani zwykłych w takich razach komunałów. Nie odbiorę sobie życia i nie będzie ono złamane, bo poza miłością kobiety istnieje inna miłość jeszcze, cel, obowiązki. Nie twierdzę nawet, czy nie ożenię się kiedy. To wiem jednak i czuję głęboko, że nigdy, nigdy żadnej już kobiety nie pokocham tak, jak pokochałem panią.
Porwał jej ręce, ucałował i szybko odszedł.
Wieczorem Dembiński wstąpił po panią Helenę.
Odjeżdżał też Darski. Przy pożegnaniu spytał Janiny:
— Czy pozwoli pani zajrzeć tu niekiedy i pokrzepić się?...
— Proszę! — odparła z uczuciem. — Mam nadzieję, że czas i praca sprowadzą wkrótce zapomnienie. Z całej duszy tego pragnę!
Dembiński przyglądał się obojgu z ponurym ogniem w oczach.
XI.
Orzelińska dogorywała. Po kilku latach szamotania się z losem, schodziła ze świata zmęczona i pewna, że w grobie nawet spokoju nie zazna. Słaba iskierka życia tli w niej jeszcze, lecz myśli czarne, jak widma, mózg jej opanowały.
— To niepodobna — mówi, z natężeniem wpatrując się w twarze otaczających, — aby śmierć zrywała naraz wszystkie węzły i odbierała świadomość o losie tych, którzy zostają...
Niespokojnym, gorączkowym ruchem chwyta rękę Ireny, która z całej gromadki dzieci jedna tylko czuwa przy matce.
— Co wy poczniecie? — pyta z rozpaczą, graniczącą z obłędem.
— Pani skraca sobie życie, poddając się nieuzasadnionej trwodze — przekłada pani Helena.
— Niechaj ten je ochrania, komu ono wyrzutem nie ciąży... — zawołała chora w rozdrażnieniu. — Co pani wiedzieć możesz o mękach, jakich doświadczają ci, którzy nie uchylali się wprawdzie od wszelkich trudów i ofiar, a przecież widzą, że nie uczynili nic dla tych, których porzucają.
— Pani podejmowałaś więcej, aniżeli było w mocy człowieka — uspokajała pani Helena.
Pełny goryczy uśmiech poruszył wargi chorej. Wstrząsnęła głową i zamilkła.
Dembińskiego zaraz na wstępie uderzyły oznaki zbliżającego się końca.
Orzelińska godzinami całemi leżała bez ruchu, w przestrzeń wpatrzona. Imiona dzieci snuły jej się na ustach, wymawiane z taką bezgraniczną tęsknotą, że pani Helenie serce pękało z żalu.
— Trzeba wezwać Zosię — odezwała się do Ireny. — Mama widocznie tęskni i pragnęłaby ją zobaczyć.
— Zosia nie przyjedzie — odparła Irena. — Opiekuje się kurami i gąsiętami jakiegoś ekonoma na folwarku.
Sarkastyczny uśmiech oszpecił jej twarz. Orzelińska, usłyszawszy imię Zosi, poruszyła się.
— Co mówicie o Zosi? Czy wydalili ją? Palce jej wychudłe, przezroczyste, nerwowym ruchem miętosiły kołdrę, piersi podnosiły się i opadały szybko. Poza rozkoszą zobaczenia córki występowała trwoga. Wtem uderzyła ją myśl inna.
— Co też pani myśli o tem, żem dziecko w służbę oddała? — pyta pani Heleny. — To także mój grzech, dowód mojego niedołęstwa... O! wiem, czuję...
— Droga pani — rzekła Krasnohorska, całując blade czoło Orzelińskiej, — nie trzeba poddawać się smutnym myślom i czynić sobie wyrzutów. Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że byłaś pani złą matką. Da Bóg, pani wyzdrowieje i wtedy pomówimy o przyszłości dzieci. Ze szczerą chęcią niemi się zajmę. Zosia i Irenka będą pracowały razem. z Amelką. Co do chłopców...
Pani Helena zawahała się. Z kilku słów, wyrzeczonych o Olesiu przez Irenę, powzięła przekonanie, że syn najstarszy ciężką jeno sprawiał matce zgryzotę. Nie widziała go dotąd, mimo choroby matki; Irena tłómaczyła go niezręcznie.
— Wacio pozostanie nadal w fabryce — snuła dalej plany Krasnohorska. — Zobaczy pani, jaki sumienny będzie z niego pracownik. Ślusarze zawsze mają chleba podostatkiem. Ot, jak rozsądnie pokierowała pani przyszłością Wacka.
Uśmiech radosny rozjaśnił twarz chorej. Tak, przynajmniej jeden Wacek wyrobi się na człowieka i pamięci rodziców przeklinać nie będzie. Uniosła się na poduszkach i, nim pani Helena opamiętać się zdołała, gorące wargi przycisnęła do jej ręki.
— Dzięki ci, pani! — wyszeptała. — Niech chociaż on jeden... Lżej mi będzie odejść...
Wzruszenie zaszkodziło Orzelińskiej. Noc upłynęła wśród gorączkowych majaczeń i widziadeł; chora przywoływała dzieci; imię Zosi z ust jej nie schodziło.
Irena, skulona w nogach łóżka, nie odrywała oczu od twarzy matki. Namiętna natura dziewczęcia uginała się pod naciskiem gwałtu, jaki sobie zadawać musiała, by nie przeklinać głośno, nie urągać tej się, której potęgi uznać nie chciała i przed którą nie umiała się ukorzyć.
— Irenko — prosiła pani Helena, przerażona dzikością i gwałtownością spojrzeń jej i mowy, — panuj nad sobą, dziecko!
Nazajutrz przybiegł Wacek drżący, spłakany. Nie zważając na zasmolone ręce, bo wypadł wprost z warsztatu, obejmował szyję matki, gładził z pieszczotą jej twarz wybladłą, tulił swą głowę do piersi matczynej, w której oddech świszczał złowrogo, szybki zapowiadając koniec.
— Irenko — mówił do siostry, — jużbym wolał całe życie tak cierpieć, jakeśmy cierpieli, i głodu doznać i chłodu, byleby mama ozdrowiała.
Późnym wieczorem przyszedł pan Aleksander.
— Trzeba było perfumy zostawić za drzwiami — rzekła mu ostro na wstępie Irena. — Mama od tych zapachów kaszlu dostanie.
Pan Aleksander stał zmieszany, niepewny. Gładził faworyty, poprawiał gors u koszuli, migocąc fałszywym brylantem na małym palcu.
. Cicha męczennica, w aureoli przebytych cierpień, upokorzeń i wysiłków daremnych, na prostem łóżku sosnowem, w ubogiej stancyjce na poddaszu, mocująca się w ostatniej już walce, zaimponowała mu. Coś jak wyrzut, jak żal, zakołatało do jego wyziębłego serca. Przypomniał sobie matkę taką, jaką była w Zambrówce, piękną, ożywioną, w pełni sił i zdrowia, w otoczeniu tak odmiennem od dzisiejszego. Co to się stało z nimi wszystkimi i czemu on, jak obcy, stoi teraz u matczynego proga nieśmiały, wahający? Przypomina sobie, że nie był u matki dawno, bardzo dawno. Ostatnim razem nawet powiedział jej parę słów przykrych. Kiedy to było? A! prawda! W wigilię ślubu jego z tą Felką, która go teraz tak mocno za czub trzyma. Matka odmówiła błogosławieństwa, a on się uniósł.
Miała słuszność; szkoda, że za późno przekonał się o tem. Felka nie warta poczciwego uczucia, niepotrzebnie jeno kulę do nogi przywiązał. Ale matkę zawsze kocha. O! kocha! Dobra, cierpliwa matka. Tyle jej obiecywał, a niczego nie dotrzymał.
Łzy mu nabiegły do oczu, łzy skruchy nagłej, żalu.
Kilka tych gorących kropel padło na leżącą bezwładnie rękę matczyną. Zadrgnęły jej powieki i wzrok zmęczony zatrzymał się na twarzy Aleksandra. Nie miała już siły przemówić. Położyła tylko stygnącą dłoń na jego głowie, jakby na znak, że przebacza.
Oleś ryknął płaczem.
Spokojnie, bez cierpień rozstawała się Orzelińska z życiem. Oczy tylko z pod ołowianych powiek wybiegały tęskne, niespokojne.
Wtem u drzwi szmer się ozwał i szary cień przemknął od proga wprost do łoża umierającej.
— Matko! — jęknęła Zosia. — Jestem, przyjechałam!
Słaby odblask szczęścia ożywił na chwilę stygnące już rysy Orzelińskiej.
XII.
I znowu, jak niegdyś, o! dawno już... przed laty, nad jeziorem w Zarzeczu zachodziło słońce. Wśród lilii wodnych kołysała się łódka; ku niej zbliżał się Dembiński z Janiną.
— Więc pani moja koniecznie się uparła przepłynąć dziś jezioro? — pyta, pochylając się ku żonie, wspartej na jego ramieniu.
— Tak, panie doktorze!
Stanęli nad brzegiem. Słońce, jakby na pożegnanie, obrzuciło ich złotem i purpurą. Płonie teraz park cały, i pola i jezioro; nawet rąbek lasu rumieni się w oddali.
Twarz Janiny promienieje.
— Jakie to piękne, doktorze!
— Wspaniałe, profesorze!
Roześmieli się oboje. Czar przedwieczornej godziny podziałał na nich rozmarzające Zapomnieli o zamierzonej wycieczce.
— Jezioro było pierwszym moim powiernikiem — odezwał się po chwili Dembiński, odpowiadając zbudzonym nagle wspomnieniom. — Powracając z Zarzecza w ów pamiętny wieczór, kiedy to kołysałaś łódką, aby mnie utopić, zwierzałem się mu, jak student.
Janina przechyliła głowę na ramię męża.
— Nie byłabym utopiła... o, nie! Już wtedy uczułam, że...
— Że co? Dokończ, Janiu...
— Że pan doktor jest niegrzeczny — szepnęła z dąsem. — Musiałam go w kilka lat potem zdobywać, jak fortecę.
Dembiński przygarnął ją ku sobie. Szukał jej ust, lecz udała obrażoną i odwróciła się.
— To wcale nie było po rycersku — mówiła. — Żywo mam to wszystko w pamięci! Powróciłyśmy z pogrzebu Orzelińskiej smutne, rozstrojone. Ja wciąż upatrywałam ciebie. Przypuszczałam, że bardzo cierpisz. Siedziałeś samotny na mojej ulubionej ławeczce pod lipami, więc zapragnęłam cię pocieszyć i... powiedziałam ci podobno, że cię kocham...
— Odpowiedziałaś tylko na pytanie moje — rzekł, tuląc ją do siebie.
Zamilkli. Wesoła piosenka i uśmiech dziecięcy obudziły ich z zadumy.
— Witold nas szuka... — uśmiechnęła się Janina.
W oku młodej matki jaśniała duma.
— Janiu — odezwał się Dembiński, — mogłabyś teraz porzucić swoje zajęcie nauczycielskie.
— Dobrze jest posiadać dużo pieniędzy, mężulku — odparła z przekonaniem. — Tyle mam potrzeb... tem gorzej, że cudzych. Nasz przytułek dla małych wydziedziczonych trzeba koniecznie rozszerzyć. Niech więc wszystko zostanie jak było, Edwardzie! Chyba, że pan mój uważa, iż wskutek zajęć poza domem zaniedbuję obowiązki swoje w domu...
Zajrzała mu w oczy badawczo. Dembiński obruszył się:
— Co za myśl, Janiu! Umiesz wszystko w przedziwny sposób połączyć. Lękam się tylko, czy nie za ciężko ci, mianowicie teraz, gdy powinnaś siły oszczędzać.
Zarumieniła się, zamykając mu usta pocałunkiem.
— Więc płyniemy do Zambrówki? — spytał. — Przywieziemy na herbatę Natalkę.
— Wątpię. Tyfus szerzy się w szpitalu nie na żarty, a Natalka nie odstąpi chorych... Chciałabym wiedzieć — dodała po namyśle, — czy istotnie ukochała ona tak swój zawód, że niczego więcej nie pragnie. Tyle partyi odrzuciła... Twierdzi, że nauka jej wystarcza. Wyjątkowy charakter... Ale też, co prawda, wszelkie zabobony, wszelką niechęć do lekarzy wygnała z naszej okolicy na zawsze. Lud wiejski czcią nieledwie ją otacza.
Czoło Dembińskiego zmarszczyło się pod wpływem jakiejś przykrej myśli.
— Janiu — pyta, — a cóż z Ireną? Janina westchnęła.
— Ciężko ją przerobić. Nie tracę jeszcze nadziei... — szepnęła. — Gdyby można obudzić w niej chęć do pracy, jakieś tkliwsze uczucia... Ale tak szczelnie zamknęła serce, że się do niego dopukać nie można.
— Czuję pewne wyrzuty... — ozwał się Dembiński zamyślony. — Powinienem był wcześniej odnaleźć Orzelińską.
— Mamo, mamusiu! — ozwało się z pobliża wołanie.
— Witoldzie! Pójdź, synku! — odpowiedziała na nie Janina, i zapominając, że stoi tuż, tuż nad wodą, obróciła się żywo i pośliznęła. Skórzany jej bucik ugrzązł po kostkę w lepkim mule, brzeg sukni umaczał się w wodzie.
— Janiu! — krzyknął z przerażeniem Dembiński, chwytając ją w objęcia.
Janina się roześmiała.
— Ależ nic... nic... Nie wpadłam przecie.
— Nieuważna jesteś — rzekł. — Błagam cię, nie pływaj nigdy sama po jeziorze i nie chodź ponad samym brzegiem.
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Cóż znowu, Edwardzie! To już przesadna troskliwość i obawa.
Lecz uderzył ją dziwny wyraz jego twarzy.
— Co tobie, Edziu? — pyta. Dembiński przetarł ręką czoło.
— Bo nie wiesz o tera, Janiu, że gdybym się nie był znalazł na jeziorze w pewną noc księżycową, mieszkałabyś teraz w kryształowych pałacach, tam, na dnie... lub, jak rusałka, wabiła oczarowane wdziękami swymi ofiary w toń przezroczystą...
Janina, słuchając męża, stara się myśl jakąś pochwycić. Ucieka ona szybko, lecz wola młodej kobiety przywołuje ją uparcie.
Zapatrzonej w jezioro, połyskujące w ostatnich blaskach słońca, wydaje się, że słyszy plusk fali, zataczającej kręgi wokoło pływającego na powierzchni ciała, słyszy dźwięk tęsknej piosenki, którą potem krzyk zgrozy przecina.
— Edziu — pyta gorączkowo, — co to było? Znalazłam się nad jeziorem... uciekałam przed objęciem jakiegoś potwora, a potem ręce czyjeś zanurzyły mnie w zimnej, bardzo zimnej wodzie... O, tak! pamiętam dokładnie. A potem chorowałam długo i tyś mnie leczył, Edziu. Nieprawdaż?
Dembińskiego dreszcz wstrząsał.
— Pójdźmy poszukać Witolda — rzekł, ujmując rękę Janiny.
Lecz ona odgadła już wszystko. To Edward rzucił się w wodę, by ją ocalić od okropnej śmierci. Bez wahania poświęcał dla niej życie. Czemże mu za to odpłacała? Ilu cierpień jego była przyczyną !
— Edwardzie!
— Cicho, maleńka! Nie będziemy już mówili o tem. Wydarłem gnomom, elfom, rusałkom skarb mój najdroższy, który mnie za to pełnią szczęścia obdarzył, i... kwestya skończona. Widzisz tego młodego jelonka, skaczącego między drzewami? Możesz być dumną ze swojego syna, Janiu.
Wkrótce potem na obszernym tarasie przed pałacem zrobiło się gwarno i wesoło. Pani Helena wzrokiem zachwytu ścigała małego wnuka, któremu poważny doktor podrzucał piłkę. Janina rozmawiała z jakąś wieśniaczką, prezentującą jej swojego malca, kilkanaście młodych panien oddawało się grom towarzyskim pod przewodnictwem Cecylii.
— Czy nie pytałaś Amelki — rzekła pani Helena, — czemu odrzuciła znowu Gołębiowskiego? Jest to chyba ostatni konkurent, bo Amelkę już i teraz złośliwi zaliczają do starych panien.
Janina roześmiała się wesoło.
— A cóż jej to szkodzi, mateczko? Nasza Mela nigdy nie będzie starą. Czas nie zetrze pogody z jej czoła, nie ujmie słodyczy. Czy myślisz, matko, że ona nie czuje się szczęśliwą? O! wierzaj mi, jest nią na równi ze mną, mimo to, że warunki jej życia są odmienne. Spójrz na nią, matko. Otóż i ona, Amelia zbliżała się zwolna ku rozmawiającym. Zabłąkany promień słońca rzucił odblask złoty na twarz jej rozumną i piękną. Niosła na ręku kilkumiesięczną dziecinę. Z wątłej piersi maleństwa dobywało się łkanie.
— Nasza poczciwa Magda wynalazła znowu biedną sierotkę... — rzekła do matki, pokazując jej dziecię. — Czy nie spodziewasz się dzisiaj Natalki, Janiu? Niechby opatrzyła maleńką.
— Edward ją zastąpi — odparła Janina. — W Zambrówce tyfus epidemiczny. Natalka nie przyjedzie.
Amelia zwróciła się teraz do postępującej za nią dziewczyny.
— Kaź zagrzać mleka, Zosieńko.
Zosia Orzelińska złożyła na ławce kilkanaście kaftaników i koszulek dziecinnych, które w ochronie uszyto.
— Może mi oddasz dziecko, Anielko? — wyrzekła z prośbą. — Takie miłe maleństwo... Nakarmię je i do snu ukołyszę. Będzie myślało, że w objęciach matki zasypia.
Przy wyrazie „matka" głos jej zadrżał głębią ukrywanej starannie tęsknoty. Pozornie spokojna, zadowolona, nosi w piersi głęboką ranę. Ani młodość jej w pracy sterana, ani zaparcie się siebie nie zdołały ocalić jej matki. Gdyby szczęście nawet uśmiechnęło się teraz do niej, odepchnęłaby je. Nie wróciłoby tej, która przedwcześnie zgasła.
Niegdyś zadawała sobie pytanie: czemu los obszedł się z nimi tak surowo? Dziś znalazła już odpowiedź.
KONIEC.
- Holder of rights
- ELTeC conversion
- Citation Suggestion for this Object
- TextGrid Repository (2023). Polish ELTeC Novel Corpus (ELTeC-pol). Kędy droga?. Kędy droga?. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.11113/0000-000F-F1C8-F