Hanna Krzemieniecka
FATUM
ROZDZIAŁ I.
Czy pan doktór jest w domu?
— Tylko co go nie widać! Zaraz przyjdzie!
Posłaniec odsapnął z rezygnacyą.
— A no! to zaczekam na niego. Odpowiedź kazano przynieść.
Domowy lokaj uprzejmym ruchem ręki wskazywał drzwi.
— Wejdźcie! co macie na próżno na schodach nogi zrywać? Na dworze widzę zamieć sypie. Przemarzliście pewno? W przedpokoju ciepło, zaciszno. Spocznijcie sobie.
Posłaniec sztywny, wyprostowany z angielskiemi bokobrodami i wyniosłą miną służalca pańskiego domu, wszedł do przedpokoju, zdjął kapelusz i z westchnieniem ulgi opuścił się na ławę.
— Cóż to? chorych nie macie, panie Franciszku? — zapytał, wodząc wzrokiem dokoła.
Pan Franciszek, gruby, rumiany, z siwiejącym zarostem, zacierał ręce uprzejmie, robiąc honory domu.
— Nie ich godzina. Przed południem pełno tego mrowia. Teraz czysto. Wszystkiem już drzwi i okna po nich pootwierał.
Posłaniec roześmiał się sarkastycznie, gładząc od niechcenia filc eleganckiego kapelusza, i z poczuciem wyższości rozpierając obciągnięty granatową liberyą grzbiet, na poręczy ławy.
Pan Franciszek z powagą stanął przed nim.
— Dawno tu już was nie widać, panie Wincenty. Dawniej, pani prezesowa dostanie swoich ataków, taj szle po mego pana, kto w Boga wierzy. Teraz nic was niby tutaj nie ciągnie.
— A no, tak zwykle bywa na świecie, — odparł filozoficznie przysłany lokaj, wyciągając wygodnie nogi i patrząc w sufit. — Dzisiaj z ludźmi tak, jutro inak.
— Panienka — tfu! młoda pani — zdrowa?
— A cóż ma jej być? Niczego sobie.
— Z młodym panem się nie swarzy? Posłaniec wzruszył ramionami.
— Pani prezesowa z zięcia kontenta? — indagował dalej pan Franciszek.
Elegancki przybysz otrząsnął się niecierpliwie. Nic go to nie obchodziło.
— Ależ ładnego męża sobie wasza panienka wybrała! — szydził dalej domowy lokaj, — suchy, chuderlawy, wszystkie żebra porachować na nim można.
Gość ziewnął przeciągle.
Ale Franciszek nie mógł powściągnąć rozgoryczenia, które mu na sercu leżało.
Dziwnie na świecie się dzieje! Człowiek układa sobie, kalkuluje: zdawało się, że szczęście tuż — tuż. Gdzież tam! Los, to taki młyn dyabelski, co jak go chwyci za włosy, jak wepchnie między kamienie, to wierci i kręci, póki zgoła na miazgę nie zetrze, jakby tam komuś na ciasto ta mąka była potrzebna. A insze ziarno to precz odrzuci, i tak go zdepczą. Lata to i myśli, głupie, że po własnemu żądaniu, a nie widzi niebożę, że młynarz korbą kręci, że rucha się tak, jak mu przykazano. Co tam! krzycz, nie krzycz, a nie pomożesz, tyle tylko, że sobie gębę a ludziom uszy rozedrzesz. Oooj!
Westchnął ciężko i żałośnie pokiwał głową. Posłaniec spoglądał w sufit, obojętnie i dyskretnie poziewał.
Franciszek z zawstydzonym uśmiechem podniósł głowę i zaognionemi oczyma rzucił niechętnie:
— Dyabeł chyba splątał to małżeństwo, bo jużciby i sama pani prezesowa nie poradziła. Dobrali się! niema co mówić! jak ogień z woda.
— Już dajcie pokój, — panienka robi co sama chce.
— Aha! właśnie! robi co chce! — albo to ona sama wie, czego chce? Zakręci się, zatrzepocze i już. Ale gdy na to zeszło, za sprawiedliwością obstaje. Gdzież sens? alboż to mąż dla naszej panienki? — mówił, usiłując przybrać ton suchy i drwiący.
— Albo co? czegóż mu jeszcze wedle was brakuje?
— Już ja tam, gdybym był panną, pewnobym wiedział, czego brakuje... A kwaśny jakiś, — a zasępiony — i twarz ma taką bogobojną a chytrą... jak lis, który się modli, a ukradkiem podpatruje, jakąby gęś uchwycić. Jużci też mogła panienka sobie wziąć kogo innego. Na ten przykład, choćby mojego pana, — kończył niedbale, przybierając minę niewzruszoną i obojętną.
Gość zacisnął usta powściągliwie i dyplomatycznie.
— Tak się zdaje wedle prostego rozumienia rzeczy sądząc. Państwo mają swoje insze kombinacye.
— Ajjaj! jakie kombinacye! pani prezesowa rada całym światem kręcić, drży, żeby zięcia na stanowisko wysforować. Toż dopiero przechwalać się lubi, jako jeden dygnitarz jej zięcia na schody wyprowadza, drugi mu palec podaje, trzeci pod same drzwi podjeżdża i przez galonowego kartę przysyła. Tfu! do licha. Jakby i mój pan nie mógł dostąpić tej łaski, gdyby ino chciał.
— Nie na wasz rozum zważyć te wysokie stosunki, — to i nie sądźcie.
— Tak i palicie jak z książki! Nie rozumiem!
— Aha! nie rozumiem — bo źdźbła, sensu w tem niema. Psu na budę się nie zdały wszystkie te wasze wykrętne mądrości, — ot co! a nie widzicie tego co przed nosem! co samo w oczy bije! Gość siedział ze znudzoną powagą, oglądał łosiowe rękawiczki, to końce szpiczastych butów; czasem pocierał sobie włosy i uważnie spoglądał na palce.
— Ona, — jak róża — a on... Spojrzyć tylko na gębę jego... toć że to wyduszona cytryna — mówił Franciszek z wymuszoną ironią i zagiętymi palcami nakreślił w powietrzu gest, naśladujący wyciskanie owocu.
— At! wymyślacie! — obruszył się nakoniec przybysz z flegmą. — Dobry pan.
Pan Franciszek przystanął chwilę, zbity z tropu przeniesieniem sprawy na inny grunt.
— Wam kużdy jednakowo dobry, — odparł z żywością i uniesieniem, a małe jego oczki prędko powiekami łypały i policzki krwią nabiegły. — Obchodzi was co? Od jednego przejdziecie do drugiego, ani się obejrzycie. Tfy! nie przymierzając, gorzej jak pies. Dobry! pewnie, że dla was dobry, byleby płacił tylko.
— No, — a jeszcze co? — zapytał posłaniec sucho i drwiąco.
Pan Franciszek ochłonął z ferworu i splunął.
— Nie! inni wy ludzie, — mówił, kiwając pogardliwie ręką, — szczerości w was za grosz nie znajdziesz. Duszy w was niema, ot co!
Pan Franciszek znowu rozognił się i rozindyczył.
— Wamby tylko wyperfumowane maniery, o człowieka ani dbacie. Co wam po zacności, jeśli nią ani pochwalić się, ani też sprzedać jej nie można? Wszystkieby żyły z człowieka wyciągnęli, aby tylko powoli i grzecznie. Choćby i ta pani prezesowa. Harda to i nieprzystępna, i na człowieka patrzy przymrużonemi oczyma, jakby go nie widziała, — ano! trzeba jej, to potrafi być tak słodką, jakby się chciała miodem rozpłynąć. Mówi to delikatnym, mdlejącym głosem, jakby co chwila duszę Bogu zbierała się oddać, — a chytrości to w niej! hej, hej! Jak też, bywało, mojemu panu słodko w oczy patrzała, a cukrowemi słówkami częstowała! okazuje się, że cała jej przyjaźń, warta była tyle, co ot!
Złożył pięść z charakterystycznie wysuniętym wielkim palcem — i dla nadania większej wyrazistości swoim dowodzeniom, podsunął ją pod nos interlokutora.
Gość oderwał wzrok od sufitu, w który był utkwiony z wyniosłą rezygnacyą i z oburzeniem, a estetycznym wstrętem patrzał na nieparlamentarne ruchy towarzysza, który w osobie eleganckiego famulusa gromił jego panią.
— Przyzwoity lokaj dużo może wybaczyć, prostemu, bez ułożenia człowiekowi, z którym się nie chce zbytnio wdawać w dysputę, ale nakoniec, nawet święta cierpliwość musi mieć swoje granice.
Pod wpływem tych uwag zwrócił się do Franciszka z mniej powściągliwem i dystyngowanem obliczem, niż zachowywał dotychczas.
— Czego się pan czepiasz — ofuknął, wyzuwając się ze swego lekceważącego dostojeństwa. — Mucha was ukąsiła, czy co? At! ubrdał coś sobie i baje — ludziom głowy zawraca. Ja się tam w rezolucye moich państwa nie wdaję. To nie mój jenteres. Ani mnie to ziębi, ani grzeje. A niech choć przepadną sobie! Ale mi się widzi, żeście sami pokpili sprawę. Co tam gadać? Kto na wierzchu, ten lepszy!
Odwrócił się plecami od Franciszka, który zaczerwieniony, z zaciśniętemi pięściami, zabierał się bronić swoich argumentów.
— Toś ty taki! przekabacił się na arystokratę! Aby głowa do góry i wszystkie guziki pozaciągane, w łeb ci nic nie włazi, i tylko za Maryśką wytrzeszczasz ślepie. Co się u państwa dzieje, to tobie do tego nic? To to można tak człowieka marnować? ha? Niby to ja nie widzę, jak teraz "mój" z kąta w kąt łazi, jak ta przybita ćma. Ślepy ma być chyba Franciszek? co? Niby to nie uważam, jak u niego światło po nocach się świeci? Nie nad robotą, nie! Swoich szpargałów od dawna nie rusza. Mam ja dobre na wszystko oko. A dniem jakby to nieraz nie wejdę do gabinetu, chodzę, kurz ścieram niby. Patrzę: siedzi, głowę oparł na ręku, książkę trzyma niby, a ze wzroku mu znać, że nic nie widzi przed sobą. Ale co to kogo obchodzi? Potrzebny wam będzie, to po niego przyślecie. Ale on się teraz już nie da! o nie! potrafi sobie dać radę i bez waszej dzierlatki. Czego tak paskudnie gębę krzywisz? Co się u państwa dzieje, to nie twój jenteres? Patrzcie mi go! jaka grzeczna lala! Głowę wymaże sobie czarną farbą, że i klepki zasmaruje, tak, że mu przez nie nic nie przełazi — i tylko za Maryśką lata; choć tam w domu żona i czworo dzieci piszczy!
Pan Franciszek wpadł w zapał, oczki mu latały ze wściekłości, prychał, jak kot i cofał się, to podskakiwał z zaciśniętemi pięściami.
— Dajcie pokój, proszę!
— Nie! nie dam! bo mię krzywda moja boli. Zbereźnik jesteś! Wiechę farbujesz sobie! Stary!
— Odstąpcie! bo tak dam!
— Oj! oj! popróbuj tylko!
— I popróbuję!...
U dołu rozległ się dzwonek, oblewając jak zimną wodą zapaśników, z których jeden zaperzony był i trząsł się ze wzburzenia, a w drugiego bladych oczach już złość migotała.
Pierwszy porwał się Franciszek i poleciał drzwi otwierać, oswobadzając przeciwnika, który odetchnął mocniej kilka razy, uspokoił się, uśmiechnął sam do siebie i ręce zimno założył.
Wracał właśnie pan mieszkania, mimowolny sprawca kłótni — nie podejrzywając, jak gorący udział bierze lokaj w jego serdecznych sprawach — i po odbyciu obowiązkowych wizyt, wolnym, zmęczonym krokiem wchodził na górę.
Posłaniec nie śpiesząc się wstał z ławy, przybierając postawę pełną uszanowania. Franciszek z trudem powściągał swoją niechęć, rzucając gromowe spojrzenia i sapiąc rozognionym ze wzruszenia nosem.
Wszedł trzydziestoletni mężczyzna w angielskim paltocie, z ciemnym zarostem i bladą, o regularnych zarysach twarzą.
— Listów niema? — zapytał machinalnie Franciszka, który ściągał zeń gorliwie palto, otrzepując z zapałem z rękawa jakiś mikroskopijny pyłek.
— A jest! od tej tam pani prezesowej — mówił, ciskając w stronę przeciwnika piorunującym wzrokiem.
Doktór odwrócił się żywo, jakby pod wpływem elektrycznego wstrząśnienia.
Posłaniec stał wyprostowany, pełen godności, podając z powagą bilet o złoconych brzegach.
Różowa łuna przemknęła po obliczu doktora. Poczem otrząsnął się z niedostrzegalną niecierpliwością, wziął kopertę z wyciągniętej ręki lokaja, odwrócił się pochmurno i niechętnie — i zniknął za drzwiami.
Przeciwnicy zostali sami.
Posłaniec stał sztywny, pełen wyższości, w wyczekującej postawie, trzymając w ręku galonowy kapelusz, ze sceptyczną pogardą krzywiąc usta. Franciszek, usunąwszy się do kąta, mruczał zajadle, pożerając wroga wściekłem spojrzeniem.
— Franciszku! dało się słyszeć wołanie z za drzwi.
Sługa poskoczył z pośpiechem.
— Nie przyjmuję już dziś nikogo. Jutro obudzisz mię o siódmej, powiedz praczce, żeby mi bieliznę przygotowała.
— A ten tam w przedpokoju? co mam z nim zrobić?
— A! — doktór zdawał się budzić z zadumy. — Nie mam teraz czasu. Powiedz mu, żeby przyszedł po odpowiedź jutro.
Franciszek ociągał się jeszcze z wyjściem, i nieśmiało przestępował z nogi na nogę.
— Chcesz czego ode mnie? — pytał doktór z bladym uśmiechem.
Franciszek odzyskał rezolutność i odwagę.
— Proszę pana, u Marcina, stróża, jutro wielkie święto. Syna Pan Bóg mu dał. I dzień ten, jak Pan Bóg przykazał, chce godnie uczcić w wesołej kompanii, — mówił z obfitą swadą, gestykulując rękami. — Otóż wedle tego, jak się należy, chcieliby na chrzestnego ojca człowieka porządnego. Więc tedy mnie na kuma prosili — rzecz naturalna. Myślę sobie, że jeżeli mnie łaska pańska potrzebować nie będzie — to i pójdę.
Doktór słuchał z roztargnieniem tej perory. Wydawał się pochłonięty rozważaniem jakiejś upartej myśli w końcu podniósł wzrok na Franciszka i skinął niecierpliwie ręką.
Dobrze, idź. Nie będę cię potrzebował.
ROZDZIAŁ II.
Komnata wysoka, obszerna, z wielkiemi oknami, wgłębionemi we framugi, nie osłonionemi żadną draperyą. Wkoło ścian stoją rzeźbione z czarnego drzewa szafy, zapełnione mnóstwem bezładnie rzuconych książek i broszur. Krzesła z wysoką poręczą, obite ciemną skórą. Pod oknem stoi stół założony papierami, wśród których przezierają jakieś medyczne, tajemniczo wyglądające narzędzia. Na posadzce perski kobierzec o jednostajnych, przyćmionych barwach — żadnych świecideł ani ozdób. Przez uchylone drzwi do sypialni, widać wązkie, żelazne łóżko z rozwieszoną po nad niem skórą tygrysią.
Doktór stanął na środku, podniósł ręce i niecierpliwym ruchem przesunął je po skroni.
— Wzywają go! po co? Od dwóch miesięcy unika z niemi widzenia, zaprzestawszy bywać w domach, gdzie mógłby spotkać panią prezesową i resztę szanownej rodziny. Nie rozumieją więc, że każde zbliżenie jest dla niego męczarnią? Kiedyż mu nareszcie dadzą spokój?
Czuł się znużonym, chorym prawie. Nie jest już w stanie nieść na swych barkach cudzych trosk, urojonych może — i nie udzielać z siebie nic innym.
Wierzą mu! wzywają jego pomocy! — Pewno jakieś małoznaczące niezdrowie, zwykle niedomaganie młodej mężatki, dla którego narzucają mu odświeżenie dawnych stosunków. Czemuż się nie zwrócą ze swoją wiarą i rzekomą życzliwością do kogo innego?
— Nic nie chcę ja przecież! ani waszego pożałowania, ani waszego współczucia; spokoju i tylko spokoju. Nie narzucajcie mi nowych wrażeń, które mogą dla mnie być tylko boleścią; dosyć ja mam trudu uporać się z własnemi myślami, które mnie męczą i gnębią. Nie gnębcież mię waszą przyjaźnią! zostawcie w spokoju!
Oburzał się, wiała nań jakaś niejasna wieszczba boleści, od tego wiszącego nad nim zbliżenia; wydawało mu się, że wymagają od niego czegoś, co przenosi jego siły.
Dlaczegóż teraz właśnie, gdy czuje się tak osłabłym, zmęczonym, bezsilnym, przypominano sobie o jego egzystencyi i ciśnięto kamieniem, aby ją zburzyć?
Przedtem, dokąd był podniecony ostrym zawodem, organizm przedstawiałby zapewne więcej odporności, później możeby powrócił do równowagi, ale dzisiaj spadł nań w chwili największego rozprężenia, kiedy jest bierny, uginający się i bezwładny.
Czegóż więc chcą od niego? Ażeby powrócił do okresu życia zamkniętego dlań bezpowrotnie? ażeby śledził życie domowe tych dwojga istot, których każde zetknięcie się będzie dla niego męczarnią, i poważnym lekarskim głosem kierował jej postępowaniem? Więc tak ufają jego nieskażonej surowości i panowaniu nad sobą?
Czyż dlatego, że miał nieszczęście zakochać się w pannie i niezręczność jej nie dostać, wiecznie ma dźwigać na sobie ciężar problematycznej przyjaźni jej rodziny i rolę doradcy w sprawach domowych?
Albo też ona chce igrać nim? przeprowadzać przez cały szereg wzruszeń i niepewności, i bawić się dowoli jego kosztem?
Dobrze, że ona nie wie wielu ustępstw i podłości, w celu zbliżenia się do niej, w duchu już się on dopuścił.
Siedział zasępiony i ponury z opuszczoną głową i zwieszonemi rękami. — Tyle razy przedtem, pomimo chłodnego postanowienia unikania jej, myśl jego podniecana gorączką zmysłów, pracowała nad sposobem zbliżenia; teraz, gdy mu wrota na oścież roztwierają, czuje tylko niesmak i znużenie.
Jak go męczyła ta brudna, powszednia rzeczywistość! Gdybyż choć cierpieć dla wielkich celów, wybranych własnowolnie, zadowalających najgłębsze przekonania i wartych poświęceń człowieka! Ale jego miażdżyły koła ślepej a samowładnej maszyny bytu pospolitej w przyczynach, nędznej w objawach.
— Ach! gdyby tak schować się gdzieś! zapaść się pod ziemię przed tą nędzą rzeczywistości. Oddzielić się jakimś murem nieprzeniknionym od świata od własnych myśli!
— Nie pójdę! — zadecydował krótko i stanowczo, odwracając się od konsoli, na której leżał nieszczęsny dokument.
— Niech sobie szanowny małżonek obdarza zaufaniem kogo innego. Niech pani Felicya próbuje na kim innym siły swych wdzięków.
Zakrył twarz rękoma i siedział nieruchomy, pogrążony w zadumie, słuchając chaotycznych uczuć dziwnej trwogi, co szamotała się w głębi jego istoty.
Niepokój bardzo żywy, bardzo silny, podziemnym nurtem wstrząsał jego rozumowania, obalał je, wywracał, przeciskając się ostrą nutą chaotycznego podniecenia.
— A jeśli ona... naprawdę... pragnie ze mną zbliżenia?.....
Na chwilę zabrakło mu tchu.
Palący nurt wzmagał się gwałtownie, płynął w żyłach trucizną, parząc, jak jad skorpiona, zamieniał serce w ranę piekącą.
Twarz mu się zmieniła, usta wykrzywiły bólem, rękę podniósł do piersi i chwilę trzymał, jakby coś nasłuchując.
— Ach! gdyby tak schować się gdzieś! zapaść się pod ziemię przed tą nędzą rzeczywistości. Oddzielić się jakimś murem nieprzeniknionym od świata od własnych myśli!
— Nie pójdę! — zadecydował krótko i stanowczo, odwracając się od konsoli, na której leżał nieszczęsny dokument.
— Niech sobie szanowny małżonek obdarza zaufaniem kogo innego. Niech pani Felicya próbuje na kim innym siły swych wdzięków.
Zakrył twarz rękoma i siedział nieruchomy, pogrążony w zadumie, słuchając chaotycznych uczuć dziwnej trwogi, co szamotała się w głębi jego istoty.
Niepokój bardzo żywy, bardzo silny, podziemnym nurtem wstrząsał jego rozumowania, obalał je, wywracał, przeciskając się ostrą nutą chaotycznego podniecenia.
— A jeśli ona... naprawdę... pragnie ze mną zbliżenia?.....
Na chwilę zabrakło mu tchu.
Palący nurt wzmagał się gwałtownie, płynął w żyłach trucizną, parząc, jak jad skorpiona, zamieniał serce w ranę piekącą.
Twarz mu się zmieniła, usta wykrzywiły bólem, rękę podniósł do piersi i chwilę trzymał, jakby coś nasłuchując.
Podniósł się i usiadł, śledząc niespokojnym wzrokiem urocze zjawisko, które" przemknęło się w jego wyobraźni:
"Idź! Przeznaczenie woła. "
Woła mie — szepnął roztargniony. Więc wrócić? widywać ja znowu? nową dawkę morfiny wstrzyknąć w żyly, rozżarzyć dawne uczucie — tym razem już beznadziejne. — A potem co?
Oglądać ich domowe pożycie? Być świadkiem jej małżeńskich wstrętów? czy też może rezygnacyi i zadowolenia?
Rozśmiał się sarkastycznie, pocierając czoło, jak człowiek otrzeźwiony.
— Albo też skorzystać z nadarzonej sposobności? szeptać o prawach miłości niezależnych od ustaw kościoła? namawiać? przekonywać? Może ta uczciwa kobieta niczego tak nie pragnie, jakby ją kto pierwszy sprowadził z ciasnej drogi obowiązku?
A później spożywać w wygodzie i spokoju zakazane owoce, dzieląc się nimi z prawowitym właścicielem!
Wstrząsnął się z niesmaku i obrzydzenia.
— Pragnąłem przecież uczynić ją założycielką swej rodziny. Przypuszczam, że chociaż niezupełnie zadowala mię duchowo, niema w niej jednak nic takiego, coby mię nieodwołalnie odstręczała Dlaczegóż teraz podejrzenie ukrytych celów w tym nakazie powrotu, przejmuje mię taką ohydą?
Dziwna rzecz, ile samo przypuszczenie zbliżenia kobiety po za małżeństwem wzbudza w mężczyźnie pogardy.
— Nie jestem przecież tak dobrodusznym, aby świętość miłości widzieć w ślubnym obrządku.
A jednak, wbrew wyrozumowanym poglądom, może tak jest...
Jest li to bezwiedny instynkt, mocą dawnych obyczajów w krew wszczepiony, czy też pomimowolne uznanie, że przysięga, która oddaje kobietę w wyłączne posiadanie jednego, bądź co bądź uszlachetnia związek?
Tylko cel wydania na świat istoty udoskonalonej — uświęca miłość; wszystko inne jest rozpustą.
Nie! on nie jest ślimakiem gotowym zasklepić się w obowiązkach, nie jest uczonym eunuchem, któremu wiedza wystarczyć może. On jest człowiekiem z żyjącem sercem i wibrującemi fibrami, — i jako człowiek pragnie szczęścia. Ale szczęścia, od któregoby go nie odtrącały wydelikacone estetyczne i etyczne uczucia. Pewna kategorya czynów jest i pozostanie dlań wstrętną. Niech inni delektują się unurzanem w błocie winnem gronem: on go do ust nie poniesie.
Pragnął jej, ale czystą i nieskalaną...
Po ślubie widział ją przelotnie parę razy. Przed miesiącem, wracając z dyżuru w szpitalu, tej gehenny cierpienia, gdzie noc przepędził obok dogorywającego na suchoty pacyenta, w jasny dzień zimowy mrozem iskrzący, spotkał ją na Szła strojna, z żywemi, wesołemi oczami i zręcznemi poruszeniami kształtnej postaci. Wiało od niej świeżością i weselem, cała radość życia lśniła w tej rzeźwej postaci. Usunął się z drogi blady i oddał ukłon chłodny i sztywny. Ona go powitała rozjaśnionem wejrzeniem i zalotno mayzącym uśmiechem i poszła dalej, lekka i żywa, jak promień słoneczny.
Widział ją po raz drugi: dzień był posępny i szary; szła wolno po wilgotnym chodniku, jakaś znużona, blada, znękana. Zdawała się uginać pod ciężarem posępnych rozpamiętywali. Spojrzała nań szklistemi, bez wyrazu oczyma i poszła dalej, pogrążona w sobie, nie widząc go.
— Kto wie, jakie smutki nawiedzają ją przy tym narzuconym małżonku? jakiem brzemieniem udręczeń przygniata ją spóźnione rozmyślanie? Jakich nieziszczonych marzeń gorycz jej dolega? — jakich dróg, mylnie skierowanej egzystencyi, żałuje? — do jakich chwil minionych tęskni?
Wstrząsnął się, odpędzając natrętne przypuszczenia, które rojem obiegły mu mózg.
— Czyż wiecznie będę pływał w obłokach fantazyi? — myslał — biczowany rzeczywistością i własnem pośmiewiskiem. Ona od dawna przyzwyczaiła się do sakramentalnego jarzma i o mnie ani myśli. Z dróg, roztwierających się przed nią, wybrała zapewne dla siebie najwłaściwszą, najwięcej schlebiającą jej upodobaniom i popędom. Dlaczego dopuszczam w niej tęsknotę za głębszem, bogatszem w treść duchową, życiem? — tęsknotę, której istnienia niczem dotąd nie przejawiała? Potrzeba im tylko mojego medycznego autorytetu, do którego się przyzwyczaili. O człowieku ani pomyślą.
Przymknął oczy. Ból gryzący przeszył mu piersi.
— To ja byłem dotknięty bielmem idealizacyi; fantazyowałem, marzyłem. Tam serce jest w porządku.
Trochę może rozbujałych nerwów, ekscytowanych przez nieudane rozrywki i różne damskie fatałaszki, do których szanownego orszaku i ja chwilowo się zaliczałem. Myślała o mnie — w przerwach między dobieraniem kapelusza, a zamówieniem do tańca. Osobiście mam dla niej wartość porządnie ubranego człowieka.
Szarpnął niecierpliwie książkę i usiłował czytać dalej.Śmieszne to! a jednak od myśli o niej oderwać się nie może! Nie lepsza od innych, tysiąca powabnych kobiet; może nawet i nie piękniejsza. A jednak ma ją tu, w fibrach ukrytą, co chwila zjawia się w jego wyobraźni, niekiedy przyczaja się i cichnie — ale nie opuszcza go, jak łańcuch galernika.
Jakżeby sam już rad był, wyrwać się z tej niewoli duchowej, która go upokarza! Jakżeby chciał zająć się pracą, inną kobietą, głupstwem — czemkolwiek. Ale myśl krąży leniwo w jego mózgu mija wszelkie inne obrazy i powraca wciąż do jednego punktu, automatycznie — bezustannie.
Przed dwoma laty przyjechał do Kijowa z odległych prowincyi, gdzie długi czas, po ukończeniu studyów uniwersyteckich, przebywał, mając za jedyne towarzystwo wpół dzikich Tatarów i Kirgizów. Osiedlił się niedaleko centrum miasta, w ogromnej, starej kamienicy, która zmurszała i jakby zastygła w kontemplacyi, rozsiadła się na wzgórzu, spoglądając mętnemi oknami, w sennem zamyśleniu, na faliste arterye odwiecznego miasta, stromo wspinające się do góry, to gwałtownie lecące w dół, wijące się w nierównych podrzutach, jakby gnane jakimś niepokojem.
Z okien miał widok na przestrzeń ogromną, przerżniętą kaskadami ulic, piętrzącą się wzgórzami, uwieńczoną gmachami, zanurzonymi w zielem, co dzika i niesforna, tocząc bój z ręką człowieka, wdziera się przemocą na pochyłe stoki gór.
Dom miał wielu mieszkańców, nie znających siebie nawzajem, a przy spotkaniu nie mogących się nawet nazwać po imieniu. Przypadek chciał ze w kilka dni po zamieszkaniu, został wezwany do jednej ze współlokatorek, która nagle zachorowała. Rodzina była zamożna, pseudo-arystokratyczna; sama pani wydelikacona, rozdrażniona, nerwowa. Choroba jej, lubo nie ciężka, wymagała troskliwego pielęgnowania; powrócił raz, drugi i trzeci.
U boku rozstrojonej nadmiernem użyciem uciech światowych matki, rozkwitała dwudziestokilko letnia panna Felicya.
Panna miała rozkoszną kibić, gibkie ruchy i powabne na policzkach dołki. W całej jej postawie było coś uroczego, świecącego, lekkiego. W oczach zwykle zalotnie, banalnie wesołych, malowała się nierozbudzona dusza, jakiś senny urok i czar. Wrażenia przelatywały nad jej ciemnowłosą, ufryzowaną główką, nie sięgając głęboko, nie budząc jej i nie płosząc drzemiących ze stulonemi skrzydłami marzeń — uśpionej, a może i bezdusznej Galatei, czekającej na Pigmaliona.
W domu ich przepędzał długie wieczory. Przy szeslongu, na którym spoczywała wykwintna pani Amelia, wzdychając, skarżąc się i co chwila wzywając pomocy doktora — prowadzili z sobą urywane, ciche rozmowy, lub w półzmroku czerwonej lampy siedzieli milcząc, czując magnetyczny czar wzajemnej obecności. Dziki odludek, stroniący od towarzystwa kobiet, nieznacznie przyzwyczaił się i wciągnął.
Gdy wieczór nadchodził, — na niebie zapalały się gwiazdy, a na horyzoncie lasy migocących, gazowych latarni, z okien pierwszego piętra lała się fala czerwonego światła — i doktór nie mógł nad książkami usiedzieć spokojnie. W głowie mu się mąciło, przedstawiał sobie groźny stan chorej, i złożywszy pracę, biegł na dół, gdzie go zawsze z równem upragnieniem i uprzejmością witano.
ROZDZIAŁ III.
Horlicz odsunął książkę, ręce zarzucił pod głowę i leżał nieruchomy z twarzą zwróconą do sufitu, przeżywając tak jeszcze niedawne, a bezpowrotnie ubiegłe chwile.
Po nadaremnych wysiłkach utrzymania myśli w obrębie kwestyi naukowych, pozwolił jej błąkać się samopas i wyswobodzona z pęt, mknęła ku coraz odleglejszym wspomnieniom.
W wyobraźni stanął mu widok starego domu pod nizka, słomianą strzechą, nad którą potężne dęby, szumiąc rozciągały, niby boleśnie powykręcane, konary. Cisza, — na szmaragdową murawę sieją się cicho południowe blaski, złociste smugi przesuwają się przez gałęzie i biegają po trawie. W rozsłonecznionem powietrzu, przesiąkłem żywiczną wonią sosen i szyszek jodłowych, brzęczą owady o świecących skrzydłach, miga ruda kita wiewiórki i żółte bąki huczą basowo i ciężko.
W oknie, oplecionem dzikim głogiem, po za bladoróżowym puchem roztrzepanych kwiatowych płatków, widnieje jasna, łagodna twarz kobiety, pochylonej nad robotą. Twarz młoda jeszcze i niezwykle piękna, z pasmem srebrnych nici w bujnych, ciemnych włosach i ustami pełnemi słodyczy i smutku. Po za nią wychyla się druga postać o siwych, krótko uciętych włosach, sumiastym wąsie i bystrych, przenikliwych oczach, które groźnie weń się wpatrują.
Horlicz leżał nieruchomo, śledząc stare, znajome, mgłą czasu zasnute obrazy, które pojawiały się w jego umyśle, rad, że go odrywają od tamtych, oplątujących go rozpamiętywali, które bezustannie ssały mu duszę.
— Ulgi mi i stamtąd nie zaczerpnąć — szepnął.
Z dzieciństwa mało wyniósł wspomnień wesołych. Pochodził z rodziny dawnej, niegdyś zamożnej, zubożałej w skutek rozmaitych przejść, od kilku lat wlokącej żywot zagonowej szlachty.
Ojciec, stary żołnierz, z wysoką prostą postacią, której nie złamały ani wiek ani niepowodzenia, z nieugiętym wyrazem ściągłej twarzy i siwą krzaczastą brwią nad surowemi oczyma — dzierżył ostro, milcząco władzę w rodzinie i nie pieścił jedynaka.
Nie dawano mu wygodnej pościeli, ciepłego ubrania ani przysmaków. Rówieśnicy, z którymi się bawił, śmieli się z jego odzieży, przerobionej ze starej ojcowskiej garderoby.
Ojciec nie lubił papinkowatości i gniewał się gdy malec przychodził ze skargą. '
— Nie w pochwałach ludzkich twoja wartość, smarkaczu — mówił srogo, a chłopiec patrzał nań zalęknionym, zastanawiającym się wzrokiem.
W dziewiątym roku oddał Antosia do szkoły.
— Ucz się i pracuj, a szanuj się i nie pobłażaj sobie! — mówił, kiedy ten przyjeżdżał do domu zmizerowany, ubrany w stary, wytarty mundurek.
Matka, młoda jeszcze, miała ślady niezwykłej piękności na drobnej, bladej twarzy, wysokie czoło pod zwojami ciemnych włosów, żywe oczy i smutne usta. Poślubiona człowiekowi przeszło trzydzieści lat od siebie starszemu, wcześnie wprzęgła się w surowe jarzmo obowiązków, mocą ogromnego natężenia energii zmieniając bujny, porywczy, płomienny charakter w łagodny, cierpliwy i cichy, i nie przeżywszy młodości, więdła jak róża polna wśród samotnej głuszy, w ciężkich i wytrwałych pracach, niemo naginając się do despotycznej woli męża, nie wglądającego nigdy w jej życie duchowe i ciche walki wewnętrzne, których możliwości nie dopuszczał nawet. Podtrzymywała ją cześć dla idei i wielka miłość dla syna; własnego szczęścia się zaparła, właściwie o niem nie myślała nawet.
— Bądź użytecznym ludziom — mówiła synowi.
Antoś uczył się, nie pobłażał sobie, kolegom pomagał. Rósł przytem cienki i prosty; z bladego czoła dziecka spoglądały oczy ciemne, surowe, poważne, oczy dorosłego, myślącego człowieka.
Zasoby domowe uszczuplały się coraz, pod strzechą rodzicielską pusto było. Ojciec nadrywał siedemdziesięcioletnie siły, chodząc z fuzyą około Pańskich lasów. Matka o piątej z rana wstawała i ostatnia się kładła, długo w noc ślęcząc nad cerowaniem odzieży, coraz szczuplejsza wątlejszą, ze smutnym a cichym uśmiechem na twarzy.
Ciągnęło się to lat kilka — nakoniec padł grom. Ojciec dostał zapalenia płuc i umarł.
Przeziębił się w czasie obchodu lasu, wśród ciemnej nocy listopadowej, gdy ostry wiatr hulał po lesie i ciął w twarz, drobny lodowaty deszczyk przenikał do kości, a nogi zapadały do kostek w grząską ziemię. Staremu zdało się, że wkońcu sosnowego boru, powierzonego jego nadzorowi słychać stuk siekier, zabrał więc z sobą dwóch podwładnych leśników i poszedł. Masztowe sosny zostały ocalone — stary padł.
— Mamo! — jęknął chłopiec, przypadłszy do kolan matki, — co teraz z sobą poczniemy? Co z tobą będzie?
Matka miała bladą twarz pogodną i spokojne warzenie. Podniosła z ziemi zgiętego, łkającego jedynaka i przycisnęła głowę jego do piersi.
— Nie trwóż się, dziecko moje; nie zginiemy. Ja pracować będę u obcych. Ty pójdziesz o własnych siłach.
Rozstać się z sobą musieli. Patrzyła mu długo w oczy i miękką dłonią włosy pieściła.
— Bądź zawsze w zgodzie z sobą samym! — szepnęła, a po zamyślonej twarzy, wzniesionej w górę ze skoncentrowanym, mistycznym wyrazem, płynęły wolno dwie wielkie łzy.
Nie zobaczył jej więcej. Zabrała ją epidemia tyfusu, w czasie której doglądała chorych wioskowych, spełniając przepisy lekarza, za co bogata obywatelka, wyręczająca się nią, dostała pochwalną wzmiankę w kilku gazetach i honorowy, powszechnie przyznany jej tytuł "matki cierpiących".
Chłopiec szedł o własnych siłach. Uczył się i uczył innych, — oczy jego coraz trzeźwiej i chmurniej na świat patrzyły.
Młodość upłynęła mu surowo i czysto: w borykaniu się o chleb codzienny, wśród trosk szarego bytu, obojętności otoczenia, łaskawego pomiatania pracodawców, chłodu sierocego osamotnienia; w pogoni za fantasmagoryjnemi ideami, które błyskały naówczas młodzieży.
Marzył o świetnych zdobyczach dla rozwoju cywilizacyi, o nowych torach pochodu ludzkości, o jednakowem prawie do chleba i słońca wszystkich klas społecznych; o sobie nie myślał.
W kobietach widział towarzyszów i ludzi o odrębnych właściwościach umysłowych i moralnych, — czasem darzył je poważaniem lub chłodną przyjaźnią — wedle uznania; inne uczucia miał w pogardzie.
W jego trzeźwej, rozumującej głowie zjawił się jakiś zamglony obłok, niby rozmarzenie szesnastoletniej dziewicy, i przemagał inne głosy:
— Oddam siebie tej, którą pokocham, jeśli pokocham kiedy, — dodawał z drwiącem powątpiewaniem, W chwilach omdlałości duchowej, oderwania się do srogich rysów rzeczywistości, zawczasu już stroił obraz swej wybranej we wszelkie tęcze doskonałości. Miała go porywać na wyżyny, wznosić się po nad tłumy, w krainie duchowej roztwierać przed nim całe horyzonty.
Działalność polityczno-społeczna pochłaniała go. Za całe prawie najbliższe stronnictwo, złożone z ludzi słabych, rozumował, przewidywał i przedsiębrał.
Agitacye nie udały się; plany runęły. On sam wreszcie uznał czczość i marność usiłowań chwili obecnej.
Burze, oddawna nad nim zawisłe, obruszywszy się, uwięziły w nieruchomości i oczekiwaniu Po przeminięciu ich i powrocie w strony rodzinne, dostał się do większego miasta, pierwszy raz rozejrzał się po świecie i odetchnąć swobodnie Życie biegło teraz swobodniej, w rezultatach swych od jego własnych usiłowań zależne. Mógł rozporządząc własną pracą, oddychał.
ROZDZIAŁ IV.
Pierwsza kobieta, do której się zbliżył, pochwyciła go.
Lokaj wysłany po spieszną pomoc dla chorej pani, zwabiony blizkością tabliczki z nazwiskiem doktora, nacisnął z impetem guzik dzwonka, który w odpowiedzi zajęczał, zapłakał, — i w ten sposób wypełniły się losy doktora.
Odzwyczajonego od życia rodzinnego i bezwiednie za niem tęskniącego, szczególniej pociągnęła atmosfera ciepła domowego, któremu obecność pięknej kobiety osobliwy nadawała urok.
Stopniowo, powab, który nań wywierała, przybrał charakter mistyczny i uogólniający, a cech realnych pozbawiony. Przestała być dlań panną Felicyą, elegancką szatynką średniego wzrostu, córą tonącej w zbytkach rodziny, a zaczynała być "kobietą", uosobieniem swej płci, istotą streszczającą w sobie wszystkie uroki i czary kobiecości.
Odtąd była ona dlań nie jedną z wielu, nie taką, jak wszystkie, ale jedyną i wyłączną.
Cierpki filozof, trzeźwy działacz społeczny, sceptyk względem uczucia — zakochał się.
Po tem wewnętrznem przeobrażeniu, skoncentrowaniu wszelkich pociągów w jedno uczucie, wszystkie inne kobiety stały się dlań doskonale obojętnemi. Obecność ich nie przedstawiała dlań żadnego powabu, nie zajmowały go.
Obraz panny Felicyi wyidealizowany i upiększony duchowemi cechami, które jej przypisywał, coraz bardziej promieniał w jego wyobraźni, coraz więcej miejsca zajmował w jego mózgu.
Z nim dzielił się w chwilach uniesienia i zapału, do niego zwracał się z wynurzeniami zamiarów lub zawodów, w pytaniach i wątpliwościach Weltschmerzu, oblegających mu duszę, w nim szukał pogodnych twierdzeń i uspokojenia.
Niezwalczona potęga, ciemna i tajemnicza w swej mocy, owładnęła nim, wlokła jak niewolnika do miejsca ubłogosławionego jej przytomnością. Cichy pokój chorej, w którym obok niej przepędzał wieczory, wydawał mu się jedynym ożywionym zakątkiem na ziemi, o którym myśl wlewała mu ciepło do duszy, siły do życia, a cały świat wokoło, rozpościerał się, jak głucha, bezbarwna pustynia. Myśląc o niej czuł oblewającą go ciepła falę upojenia, która chaotycznie mąciła mu myśli, opływając słodką, omdlewającą błogością.
W godzinach samotności, z przyśpieszonym oddechem, gorączką i tęsknotą, czuł ją obok siebie; jej głos dźwięczał mu w uszach, jej słowa zalewały serce.
Czas biegł, chora dźwigała się; wieczory z zacisznego buduaru przeniosły się do salonu, urozmaicone pojawieniem się znajomych. Panna Felicya patrzała nań, jak zawsze, wesołemi, roziskrzonemi oczyma, posyłała mu powabne i zalotne, albo mgłą melacholii przyćmione uśmiechy, rzucała dowcipne, pełne tajemniczego znaczenia słówka — tak, jak je rzucała wielu innym.
Lecz gdy inni prowadzili z piękną panną żartobliwą szermierkę, on w jej przytomności stawał się milczącym, niezgrabnym, skrępowanym jakąś niewidzialną potęgą,.
Zły na siebie, powracał do domu obiecując w duchu wydobyć się z pod tego jarzma, jakie nań wkładała jej obecność; w myśli wiódł z nią długie rozmowy, w których całą treść duszy przed nią odsłaniał; zwracał się pamięcią do słów przez nią wypowiedzianych, rozpaczliwie szukając w nich odblasków uczucia; znajdował pełne tajemniczej głębi wynurzenia — i przenikał się niemi, z dyszącą piersią, przejęty dreszczem upojenia.
A szafirowe oczy jej rzeczywiście szukały go wśród tłumu, śledziły go coraz wyłączniej, przeciągłej, z uporczywem zajęciem, zapalając się iskrą cichego rozmarzenia. Gdy wpatrywała się weń, czoło jej promieniało, usta roztulały się lubością, jak pąk goździka muśnięty pocałunkiem słońca, głos pozbywał się pieszczotliwych modulacyi uczonego ptaka, a brzmiał poważniej i szczerzej, w uścisku ręka miękko i ciepło lgnęła do jego dłoni.
Tymczasem w sercu zakochanego doktora zły chochlik wzniecał złośliwe niepokoje: niepewność czy te objawy uczucia nie skrywają zwykłego manewru panny, pragnącej wyjść za mąż; podejrzenie, że wabi go, jako przypuszczalną dobrą partyę. Więc zwykłym trybem mężczyzn, gdy miłość kobiety wybiega na spotkanie bez osłon drażniących niepewności, szczera i jawna, — stał się nieufnym, podejrzliwym, oziębłym. Gdy pozostawali sami na kanapie, za klombem podzwrotnikowych paproci, czując na twarzy jej oczy, lękliwej sarny spragnione wyznań gorących, patrząc na usta drżące trochę, zmieszane uroczystem oczekiwamem, — czuł chłodną jaszczurkę powątpiewania w piersi, i chmurny, surowy, opowiadał o ciężkiej doli nierozgłośnych lekarzy, o niezbędności hartu i męstwa ze strony tych, co zgadzają się z nimi połączyć swą dolę.
Trzeźwym, przenikliwym wzrokiem zdawał się ją badać:
"Czy przywiązanie moje zastąpi ci blask i świetność, których przyrzekać nie" mogę? Wystarczy ci moja troskliwość i opieka? czy oprzesz się bez trwogi na ramieniu, które oprócz powojów czułości kobiecej, inne podwaliny wspierać musi? I całą swą duszę, żądną wysokiej, bezgranicznej miłości przelewał w nią tak milczący, posępnem, zamyślonem spojrzeniem.
Piękna panna bladła, chmura przesuwała się po jej czole i usta wyginały się dziwnie, niby szyderstwem rozczarowania. A kiedy odchodząc tulił do ust jej ręce, one już nie lgnęły do jego dłoni, ale osuwały się sztywne, jakby bez życia.
Doktór miał opinię człowieka wielkiej zdolności i pracy, ale dającego się ubiedz w pogoni za zyskiem, niepraktycznego i marzyciela.
Stosunki znajomości trwały dalej, na pozór jednostajne, chociaż we wnętrzu osób witających się jednakowym uprzejmym uśmiechem, coś się zmieniało i przekształcało.
Z oświadczynami stanowczemi zwlekał.
Niekiedy znikał na parę tygodni, wówczas zamykał się w swym gabinecie i pracował gorączkowo.
Szło o wykonanie pracy naukowej, do której materyały zbierał od dawna, zamierzając rozjaśnić garstkę poglądów, nie licujących z ogólnie przyjętem mniemaniem. Długo odsunięty od dopływów cywilizowanego świata, obezwładniony przymusową bezczynnością, później porwany prądem przemożnego uczucia, — w chwilach częściowego wytrzeźwienia, dawał się cały pochłaniać tym zagadnieniom. Wśród tej natężonej pracy, czuł się zadowolonym, prawie szczęśliwym. W myśli widział ją obok siebie, a ciepło ożywcze wiało nań z tej postaci; uśmiechał się do blizkiej chwili, kiedy nigdy się już z sobą nie rozstaną.
— Dotychczas cierpiałem tylko — myślał, — teraz żyć zacznę.
Jego wieczny dotychczasowy niepokój, głód stęsknionej, a nienasyconej duszy, tajał w wewnętrznem uciszeniu i błogości. Świat ze swem mnóstwem różnorodnych wrażeń usuwał się z przed jego oczu; na świecie była tylko ona, — i nic więcej nie było mu potrzeba. Czuł ją w sobie, obok siebie. Do rezedowego w złote arabeski salonu, szeleszczących jedwabiów, dystyngowanie modulowanego głosu prezesowej i banalnych rozmów jej gości nie śpieszył się.
— Niech ona dostrzeże brak mej obecności — myślał — niech zatęskni za moim głosem, za memi słowami. Niechaj mię porówna z całem kołem tych, co ją tam otaczają.
I pełen nadziei, że ona bez niego myślami mu towarzyszy, zatapiał się w swej pracy.
Sam przeżywając silne, głębokie wzruszenia, poetyzując tęsknotą jej obraz, upajając się słodyczą marzeń miłosnych, z rozkoszą wierzył, że ona podlega podobnym duchowym procesom.
Tak w oddaleniu od niej, w ciszy i samotności, organizm zmęczony nadmiarem wzruszeń, nabierał sił do nowych wrażeń, wyczerpane długiem napięciem nerwy odpoczywały i pożądały świeżego karmu, umysł kombinował zasadnicze składniki wyobrażeń, wchłaniał jedne, usuwał drugie, przetwarzał się niejako. A w tem wewnętrznem przeobrażeniu najsubtelniejszych tajników uczuć i myśli, gwiazdą przyświecającą odnawiającej się strudze żywotnej, płynącej wciąż falami świeżych przekształceń — była panna Felicya.
Wracał ze wzmożoną energią, z podnieconymi nerwami, jak do źródła, chwilowo opuszczonego, ku któremu znów przygnało piekące pragnienie, — i nadal wieczory spędzał w ich domu. Matka przyjmowała go uprzejmie ale chłodno, i badawczo śledziła go wzrokiem, gdy na zaciemnionej w rogu pokoju kozetce, prowadził z Felicyą ożywione rozmowy.
W tym czasie wypadła mu urzędowa, kilka tygodni trwająca podroż. Z początku doznał trwogi i niechęci oddalenia się od tej, która w chwili pożegnania patrzyła nań roztargnionym, zagadkowym wzrokiem. Później sobie wyrozumował:
— Należy dać jej czas rozważyć swoje uczucia, — zadecydował. — Niechaj ma sposobność przekonać się, czem ja jestem dla niej.
Odjechał. Powróciwszy, zastał ją już zamężną.
Dostał ją człowiek miernych zdolności i powierzchowności mizernej, na którego dotąd w otoczeniu swej bogdanki nie raczył nawet zwracać uwagi; jego dawny kolega szkolny, który właśnie otrzymał posadę niewielką, na której jednak przy elastyczności przekonań i giętkości pleców, posunąć się można było daleko.
Z początku doznał zadziwienia graniczącego z osłupieniem. Nie pojmował, nie wierzył, w głowie mu się to pomieścić nie mogło. Zdawało mu się, że leży w letargu, w śnie ciężkim bezmyśli i apatyi, w którym go trapią ciężkie zmory, a on dla odegnania ich bezwładną ręką poruszyć nie może.
Powoli zaczęło mu się w głowie rozjaśniać. Było to jakby wytrzeźwienie z długiego upojenia, połączone z ciężką dusznością, znużeniem i ołowianym bólem głowy. Istotna treść ludzi i stosunków życiowych odsłaniała się przed jego oczyma. Doznawał wrażenia zawodu i niesmaku, jakby upokorzenia z własnej ślepoty.
— Pomyliłem się na niej — osądził, — trzeba ten epizod wyrzucić ze swego życia.
Ogarnął go chłód niezmiernej pustki, niemocy, poczucie jakby wydarcia czegoś, z samego wnętrza człowieka.
Ocknął się nieraz wśród swojej pracy z twarzą ukrytą w dłoniach, z myślą odbiegła.
Trucizna działała powoli. Ból gryzący objął w posiadanie wszystkie jego fibry. Po natężonych nerwowym wysiłkiem dniach, nadchodziły wieczory wlokące się leniwo, — w których nie wiedział, co ma zrobić z sobą.
Przyzwyczajenie do pewnego otoczenia osób i rozmów, wsiąkło w jego żyły i, jak morfina, domagało się zaspokojenia.
Miasto dlań puste było z chwilą, gdy dom ich został dla niego zamkniętym, a raczej on sam zabronił sobie doń wstępu. Ssała go niewymowna tęsknota; sam nie wiedział, dokąd skierować swe kroki.
Zwierzę ludzkie budziło się z czasowego odrętwienia, na razie doznając wstrząśnienia — nie myśli — ale jakby wrażeń fizycznych. Czuł dotkliwy brak jej obecności, i brak ten zasłaniał przed nim inne następstwa.
Jeździł po balach, bywał w teatrze, nadskakiwał damom, — a wszędzie czuł tę straszną, przygniatającą pustkę, ten brak jej obecności, gryzący, ciężki, tę tęsknotę głuchą, zatrutą, chwilami milczącą, która przy każdem żywszem obudzeniu się myśli, przenikała go rozdzierającym ostrzem, przy każdem wstrząśnieniu wyprowadzającem z apatyi, — znowu go przenikała i pożerała.
Poczuł, że ma ją nieodstępną w mózgu, utajoną we wszystkich myślach, burzącą się w sercu, zaczajoną we krwi; — że się od niej oderwać nie może, że przenika jego całe jestestwo, pochłania gorączką i, jak morfina gwałtownie, niepohamowanie domaga się zaspokojenia.
Chciał się uspokoić we flirtowaniu z innemi kobietami, — a od nich wiało nań chłodem i pustką; one dla niego kobietami nie były. Chciał się którąkolwiekbądź zająć, — a nic go do nich nie pociągało. Starał się ożywić i uśmiechać — a czuł dotkliwie swą obojętność i ich dla siebie nicość. Czuł, że na świecie jest dla niego ona tylko jedna.
ROZDZIAŁ V.
Dziwna zagadka natury ludzkiej! Jeśli mając nadzieję dostania jej, kochał ją rozbujałą wyobraźnią, wyszlachetniając jej moralne rysy, idealizując jej postać barwami, czerpanemi z własnej duszy, — to po utracie cierpiał głównie zmysłami.
Nie mógł się łudzić: — była to miłość, z której przypuszczalne przymioty umysłu i serca panny Felicyi, grały bardzo podrzędną rolę.
Nie było to poetycznosentymentalne kwilenie, ani rozmarzony platonizm — ale siła ciemna w swej władzy, nie opierająca się na jego duchowych właściwościach i od rozumu niezależna. Siła zmysłowego pociągu, która wlecze ku sobie pomiwoli dwie istoty, odpycha inne; moc tajemnemi prawami narzucona, potężna jak fatalizm, burząca przeszkody, rozbijająca pierś, w której się umieściła. Stara Ananke, ciążąca nad ludzkiem istnieniem.
Idealista, doszukujący się w miłości zachwytów duchowych, wspólności pojęć i dążeń, — miał ochotę śmiać się z siebie po dostrzeżeniu swej pomyłki.
Panna Felicya mogła nie posiadać wysokich zalet, o których niegdyś marzył dla swojej wybranej, mogła być pospolitą, zwyczajną istotą, przeciwko której jego władze rozumowe protestowały, mógł urągliwie traktować własne uczucie, — namiętność jego pozostałaby tąż samą. Natomiast żywość jej oczu, świeżość srebrnego śmiechu, urocze linie biustu, wężowa zwinność ruchów, ważyły wiele na szali tego uczucia.
Z początku zraziło go to odkrycie, później z niem się pogodził.
— Przyroda wie, dokąd dąży — mówił sobie — i jakie cele są dla niej ważniejsze.
Doktór nie był człowiekiem uginającym się łatwo. Twarda sieroca młodość zahartowała go. Nie miał zwyczaju rozczulać się nad sobą.
Tę kartę z życia uznał za zmyloną; żelazną energią opanował pragnienia, woli wyznaczył określony kierunek.
Jednak wśród pracy umysłowej, do której siebie nałamuje, wśród przykrych, naginających ku ziemi trudów swego zawodu, umysł zalega mu ciemna, nieprzejrzana chmura, na której krwawymi błyski migocze świadomość, że odrywa siebie od samej treści życia. Sny jego nurtują jakieś tajemne echa samowiedzy; budzi się z nich nagle, jakby tknięty sprężyną jakiejś niejasno sformułowanej myśli, która w ciszy nocnej z mózgu bezwiednie się wyłania. Budzi go ostry blask w zamglonym chaosie pojęć, z głębin istoty wyłaniająca się trwoga, która mu serce tajemną zgrozą ściska i gwałtownie, niepohamowanie o szczęście się dopomina.
Wśród gorączkowej wesołości, w którą się mirza, ożywienia, którem stara się wewnętrzny ból zagłuszyć, gryzie go wciąż piekące, a uporczywe poczucie: — nie! to nie to! To nie życie, lecz sztuczne powstrzymywanie siebie od życia, samo — oszustwo.
Prawdziwe życie byłoby tam, — w cichym saloniku spoglądać na jej białe czoło, skąpane w blasku lampy i pochyloną nad robotą szyję, zatapiać się w jej oczach, pociągających słodko, a zawrotnie, jak przepaść, słuchać dźwięcznego głosu o miękkiem, wibrującem brzmieniu, doszukiwać się nut płomiennych wzruszeniem — i odpowiadać cichemi słowami, w których się cała dusza wylewa.
A gdy powracał do domu zniechęcony, zgnębiony, zmęczony nie dającą się odpędzić świadomością, znużona wyobraźnia wymykała się z pod kontroli i falą rozkosznych wspomnień zalewała mu piersi. — Ot! ma ją tu, przy sobie! — ona na jego wątpliwości odpowiada tkliwym uśmiechem i przeciągłem spojrzeniem mglących się szafirowych oczu, na dnie których migoczą iskry. Bierze dłoń jego, miękką rączką, w której czuć tętna krwi żywo bijącej i wymawia mu, że o niej zapomniał, a ona tak dawno go wygląda, tak czeka... Widzi, jak usta jej drgnęły palącym żalem, jak pochyla w zamyśleniu głowę, zdając się coś badać... Widzi, jak po długiej nieobecności, zbliża się do niego ożywiona, podniecona promiennem wzruszeniem... i myśli, że było to tak niedawno! ach! jeszcze tak niedawno...
— A on wówczas milczał — i czekał. Chciał być gruntownie ocenionym, mieć pewność, że jest kochanym wyłącznie dla samego siebie. Spodziewał się, iż miłość jej wzrośnie, spotęguje się i rozżarzy. Chciał to uczucie wznieść na wyżyny — i opuścił właściwą chwilę działania.
— Sam! sam winien jestem! — powtarza sobie — i ma ochotę siebie katować.
Gdyby zdobyciu jej stały na zawadzie jakieś ważne, nieprzezwyciężone przeszkody, — łatwiejby się pogodził z tym faktem. Ale czuł, iż utracił możność szczęścia, przez jeden niepozorny błąd w obliczeniu — przez jedno nic.Życie jego inaczejby się skierowało. Nie dręczyłby siebie, nie zabijałby swojej duchowej istoty, wysilając się nad tem, aby skamienieć. Ale używałby pełnią istnienia. Napiłby się radości i szczęścia do syta. Nie miałby tych oto białych włosów na głowie i błysków obłąkania w oczach, byłby zadowolonym, spokojnym i sytym, — trochę lekceważącym i szyderskim. Śmiałby się z oślepłych marzycieli swego zakroju i z cygarem w ustach pracowałby nad dziełem, które oto stargane i zapylone od dawna na biurku leży.
"O fizyologii porównawczej układu nerwowego" — ciekawym, co go może obchodzić ta kwestya, jeśli tego, co dla niego jest treścią życia osiągnąć nie jest w stanie?
Zadowolenie możeby go uczyniło zdrowem, normalnem i czynnem indywiduum, — ale odcięty od celu swych żądań, więdnie i schnie w gorączce i kresu swych męczarni nie widzi.
Nerwy rozszalały się i wymówiły posłuszeństwo. Uczucia zerwały tamy i rozlały się niszczące, jak burza, obalając rozumowe zapory. Co chwila spostrzega sprzeczność swych zachceń, zamiarów i czynności. Szuka zapomnienia w pracy, — a z chwilą, gdy go ona zajmować zaczyna, rzuca ją. Ta praca dusi jego siły w ograniczonych szrankach, wprowadza w labirynt wązkich i ciasnych rozmyślań, odrywa od tego, co jest dlań jądrem istnienia. Rzucie się w wir ludzi! — a każde wrażenie świata zewnętrznego, każdy ruch myśli dążącej wciąż do jednego ogniska, jest dlań rozgrzebaniem rany, przypomnieniem i bólem.. Usunąć się w głuszę? — a boi się w osamotnieniu pogłębienia i koncentracyi tych rozmyślań, które go doprowadzają do obłędu. Gdzież on się schowa przed niemi? Gdzie uciec od tych dni przeklętych, w których chodzi, jak zatruty, nie wiedząc, co począć z sobą? Jak uniknąć tej bezpłodnej walki, co wyczerpuje go i nuży, odbiera przytomność, rozum i wolę i rzuca bezwładnego na pastwę hydry, która zduszona — wciąż odradza się na nowo?
ROZDZIAŁ VI.
Ocknął się z tłoczących go rozpamiętywań i podniósł z otomany znużoną o bolesnym wyrazie głowę.
Atmosfera pokoju dusiła go. Zerwał krawat i odsłonił okrytą kroplami potu szyję. Przystąpił do okna, rozwarł je szeroko i pełną piersią pił świeże powietrze nocy.
Mrok ogarniał ziemię. Noc zimowa, pełna tajemnych odgłosów, wilgotnych powiewów i śnieżnych chrzęstów, nieprzeniknioną oponą rozciągnęła się nad miastem. Gwiazdy, jedna po drugiej, wymykały się na firmament; świeciły, jak złote gwoździe wbite w ciemną nieskończoność, strzegące tajemnic zaświatowego milczenia. Wpatrywały się nieruchomo w mroczny, niezmierzony przestwór, piły wiecznie rozwartemi źrenicami żałosną nędzę ziemskiego bytu, śledziły nierozwikłane zagadki istnienia, — i migotały tajemniczymi znakami zapytania.
Stał oparty o ramę okna, zapuszczając wzrok w ciemną przestrzeń. Wiatr mu podnosił włosy, skręcał je nad wysokiem czołem i ponuro świecącemi oczami, i wdzierał się z oddechem do szybko, a nierówno pracujących piersi.
Na dworze już lecą wiosenne podmuchy. Szary śnieg taje, płynąc strugami pod cienką warstwą lodu. W powietrzu unosi się jakieś niecierpliwe oczekiwanie czegoś pożądanego a blizkiego; ziemia zrywa z siebie lodowate okowy, gotując się uczcić święto miłości i życia.
Wiosna się zbliża, — uśmiechnięta — radosna. Innym rozbudzi nadzieje, przyniesie czary zachwytów i upojenia; jemu ożywi tylko usychające pragnienia, wzburzy rozpaczliwe bunty, które już zaczynały kamienieć, obnaży głęboki rozstrój, jaki zachodzi między świeżem i potężnem życiem przyrody, a jego wnętrzem, strawionem gorączką beznadziejności. Wiosna rozbudzi omdlałą świadomość, przyniesie mu jeszcze cały bezmiar mąk. Z chaosu rozbitych myśli, wyłoniła się jedna jasna świadomość, przedzierając się chrypliwym okrzykiem z uciśnionej piersi: — Cierpię!
— Cóż stąd, że wytężam wszelkie wysiłki, aby się przezwyciężyć? Duchowa organizacya człowieka jest wynikiem takiego mnóstwa nieobliczonych wpływów, że samorząd duchowy wydaje mi się fikcya. Jaka możebność rządzenia siłami od nas niezależnemi, przez nas nieznanemi, a częstokroć nawet niepoznawalnemi? Mogę iść tylko za głosem potęgi twórczej, która przygotowała podścielisko i siew rzuciła. Wszelkie usiłowania wyłamania się z pod jej władzy, są tylko daremnym, fałszywym zgrzytem.
— O cóż miałbym się oprzeć w swym buncie? w przeciwnych tej niezmierzonej potędze dążeniach? Mogęż dowierzać rozumowaniu, opierającemu się na złudzeniu zmysłów i ograniczoności poznania? Czyż szał bezwiednych pociągów nie jest głębiej uzasadnionym, wszechstronniej umotywowanym, od wyniku ścieśnionej niepoznawalnością myśli, od spętanej przyczynowością woli?
Zeznaję całe nicestwo pychy człowiekaatoma, któremu się zdaje, że czegoś własnowolnie dosięga, że kędyś przewidująco dąży. Ponad wszystkimi jego wysiłkami, wszystkiemi cierpieniami, całą bolesną, a nikłą "sumą żywota, króluje ciemny, nieobliczony los. Fatalizm, w obec którego wszelkie usiłowania są bezwładne; igraszka przeznaczeń, czy wpływ jakiegoś złowrogiego "tak być musi" nieujętego w rozległości i niepokonanego w potędze.
Noc bladła i zastygała wstrząsana zimnym, dreszczem. W białawych brzaskach, otulonego płachtami chmur miesiąca, bielała szeroka przestrzeń śnieżna, spowita jakby martwym całunem w tumany mgły, ze skamieniałemi sylwetkami gmachów i bezlistnym szkieletem drzew. W tej mętnej szarości księżycowej poświaty, drżącej w wilgotnych oparach i zalewającej aż po krańce, rozesłane nieruchomo we mgle, blade, niby wymarłe obszary, pełzały błękitnawe cienie murów i przeświecały gdzieniegdzie krwawe płomyki okien, za któremi gorzało światło; ktoś cierpiał i czuwał. Z oddali dochodził gwar i łomot ludzkiego mrowiska, wiatr z jękiem przeleciał nad ziemią, a wśród tej głuchej, zmąconej ciszy, zdawało mu się, że ciemna przestrzeń ożywia się płynącymi przez nią prądami boleści, że skarży się na coś i żali.
— Przyroda sama kształtuje swe twory. Człowiek jest jej wytworem i zlepkiem, wynikiem mnóstwa sił działających zewnątrz niego, a od jego świadomości i woli potężniejszych; bezwiednem ogniwem nieskończonego łańcucha, gubiącego się w bezmiarze czasu i przyczyn; automatycznem kółkiem w olbrzymiej maszyneryi wszechświata, pełniącem niewolnie swą mikroskopijną rolę. Przyroda wytwarza materyał, ugniata formę, wtłacza w nią popędy i właściwości, które zgrzytają wzajemnem przeciwieństwem, rozszarpując istnienie — i własne swe dzieło bezlitośnie karze. Gwiazdy płonęły i migotały tajemniczymi hieroglifami; rozwierały zadumane źrenice, rozważały zagadkę ukrytych przeznaczeń — i bladły w przerażeniu.
I coś mściwego i okrutnego widniało dlań w tym przepaścistym przestworze; jakaś niemiłosierna ręka, układająca wieczyste prawa istnienia. — Dlaczego stworzywszy mię zwierzęciem, kazałaś cierpieć nad tem, iż zwierzęciem jestem? Dlaczego, skuwszy zmysłami, skrępowawszy nieprzekraczalnym kręgiem poznania — kazałaś wciąż rwać się bez oddechu w niebiosa, aby upaść pod ciężarem własnego ciała? Dlaczego łaknącego prawdy, palonego pragnieniem sprawiedliwości, karzesz nieświadomością i dręczysz niemocą?
Biedny zwierz ze skrzydłami, prawdy i dobra spragniony, strącony na ziemię, rwie się w daremnych wysiłkach, widząc ich niemoc; więc tarza się w prochu, gryzie swe ciało i jękiem napełnia powietrze.
Skrzydła zdruzgotane w bezsilnych wzlotach, w męczarniach upadku, w kajdanach zmysłów, rozpaczy niemocy, miota się i targa: — w milczące nieprzeniknione niebiosa wznosząc błagalnie rozmodlone, to złorzeczeniem i buntem gorejące spojrzenia, — Pocóż mu kazałaś pragnąć innego ideału dobra niż ten, wedle którego świat jest urządzony, i który cięży nad prawami bytu? Poco rzuciłaś jego oczom światła tylko tyle, aby mogły dojrzeć otaczające ciemności? Dlaczego w naczelnej zasadzie świata postawiwszy przemoc, żywienie się jednych krwią drugich, rzuciłaś weń straszną wewnętrzną rozterkę, wieczne piekło duchowej niezgody?
Szarpnął się rękami za pierś, w której brakło oddechu. W głowie krew mu szalenie tętniała, biła młotem w pulsach, rozsadzała skronie, zalewała bezprzytomnością mózg. Jednocześnie serce szamotało się niespokojnie, bezładnie w klatce piersiowej — to znowu cichło, jakby zawieszone w trwożnem oczekiwaniu i zupełnie zawieszało uderzenia.
Nagle ogarnęła go fala przerażenia i zgrozy. Ślepy i dziki podniósł się strach, jeżąc mu włosy na głowie i tamując oddech.
Przestwór był wypełniony wiekuistą mocą, co topi w swych głębiach marne wysiłki woli ludzkiej, jak ziarna piasku w oceanie. Mocą, która wie wszystko i przenika, wyrokuje i wykonywa, co sama obmyśla dolę stworzonym przez siebie istotom, kierując życie ku nieznanym kresom; we wszelkich okolicznościach i zdarzeniach, we wszelkiej przestrzeni i czasie — wszędzie, przez wieczność całą. Wielka samowiedza przeznaczeń sięgająca prabytu, źródło wszechświata.
Zgroza rozwierała nieruchomym lękiem wytężone źrenice Horlicza. Czuł się w posiadaniu niewidzialnej potęgi, bezbronnym.
Olbrzymia, niedościgła, groźna myśl, ciężyła nad światem, wypełniała bezbrzeżne krańce oddechem potężnej woli, obejmowała nieskończoność, przenikała najuboższe istnienie — jak jastrząb ważyła się nad spowitą w ciemności ziemią.
— Jestem tem, co było na początku, co jest i co będzie, z czego nikt nie uchylił nigdy rąbka zasłony.
I jakaś wielka, bezbrzeżna skarga szumiała w przestrzeni; wichrem podnosząc się z uśpionej ziemi i bijąc skrzydłami o ciemne niebiosa.
Cofnął się od okna, zgnieciony tą rozmową, — jak ranne zwierzę chroniąc się przed nieprzyjacielem. Rzucił się na otomanę i głowę ukrył w dłoniach. Blady był i wyczerpany. W zbolałem sercu struny zagadnień miotały się rozpaczliwie.
— Niesprawiedliwość i przemoc leżą w zasadzie istnienia i usunąć ich żadne wysiłki nie mogą. Dopóki świat istnieje, póty jeden będzie wysysał drugiego, żył śmiercią innych tworów, posłuszny prawom istnienia. W zapasach o byt zginie wszystko, co do wyzysku innych na swą korzyść niezdolne. Przebiegłość, chytrość, podstęp ocala się, przekazując swe właściwości następcom.
— O! jak mię prześladuje ta wrzawa nędz i okrucieństw, ten wir zajadłości i cierpienia. Schronić się mógłbym tylko w miłości.
— I nie zadowala mię miłość, która się roztacza na ogół, dla siebie w zamian nic nie żądając; która wyczerpuje siły, by je rozproszyć w nieujętej przestrzeni. Wystarczyłaby mi, gdybym dla samego siebie nie potrzebował oparcia, gdybym bolał jedynie nad niedolą powszechną, — nie nad własną, gdybym był człowiekiemBogiem, nie zaś człowiekiemzwierzęciem!
— Ja pragnę miłości bardziej skoncentrowanej, wyłącznej i blizkiej. Miłości, która ze mnie czerpiąc światłość i siłę, mnieby je przetworzone zwracała; któraby wlała we mnie otuchę i ciepło, podniosła falę sił żywotnych, otuliła miękką pieszczotą moje znękane jestestwo. Któraby ocaliła moje indywidualne "ja", przekazując je w dalekie pokolenia, ochroniła mię od zagłady i śmierci. — Muszę mieć chociażby jedną istotę, którejbym mógł oddać się cały, bez zastrzeżeń, bez wiecznie czujnej nieufności, bez obawy wyzysku; — jedną, w obec której o strasznem prawie walki życiowej mógłbym zapomnieć.
Pragnę ciepłych ramion wkoło mej szyi, pragnę gorących ust na moich ustach, wówczas nie będzie mi na świecie tak smutno i ciemno!... Bezbrzeżne, granatowe tonie, rozbłysłe złotemi zgłoskami wiecznego pytania, drgającemi w nieskończonej ciemni, zasnuwały się obłokiem zadumy. Z ich bezdennej głębi płynęło otchłanne milczenie. W dole szara równina rozścielała się po krańce horyzontu, krwawiąca się migotliwymi płomykami światełek, splamiona bruzdami gęstych cieniów, pogrążona w ciemności i głuchej wrzawie. Pokój tonął w zmroku, tylko okna jasnemi smugami słały się po podłodze, w brzasku ich niepewnie szarzały przedmioty.
I naraz, w snopie srebrnych blasków miesięcznych, co przedarły się przez białą gazę mgły z wiosennym podmuchem wiatru, co szeleszcząc kartami książek rozpłynął się w rzeźwem tchnieniu, — komnatę napełniła jakaś rozkoszą dzwoniąca, wonna czarami poezyi cisza; jakieś świetliste przeczucie czegoś wielkiego, słodkiego — błogiego, — co spłynąć miało, stać się musiało, co drgało już oczekiwaniem i promieniało tęczami nadziei. Roje dyamentowych iskier, jak ziarna niewidzialnych istnień, spłynęły pląsając w smudze świetlanej; z wiosennem tchnieniem powietrza, falą rozwiewną, leciały świeże, rozkoszne zwiastuny wiosny — przenikały serca trwożnem upojeniem, unosiły skrzydlatą pieśnią szczęścia, szepcąc jakąś cudowną baśń młodości, pełną fantastycznej, a tajemniczej prawdy.
Ponurą ziemię zwolna jeszcze i trwożnie obejmowała w posiadanie moc czarodziejska, otulając skrzydłami nieprzepartych uroków, płomieniem radości — zapłata za nędzę ziemskiego bytu, wieczna potęga odrodzenia świata...
Zegar sycząc wydzwonił dwunastą. Doktór żachnął się i mimowolnym ruchem zakrył twarz obu rękami.
— Leci czas, leci, leci!... a on jeszcze nigdy szczęśliwym nie był...
— I nic w życiu? nic?... nic?... Ach! nie bałby się tak nicości i śmierci, gdyby choć raz w życiu szczęścia się napił.
ROZDZIAŁ VII.
W salonie, wysłanym wzorzystym dywanem, pełnym miękkich, nizkich kanapek, malowanych ekranów, barwnych pluszów, kwiecistej porcelany i świecących bronzów; zdobnym w wytwory taniego a błyskotliwego przepychu, — owiana koronkami strojnego negliżu, siedziała Felicya. Twarzyczka jej w ostatnich czasach pobladła, była rozmarzona i cierpiąca, wielkie oczy ciemno podkrążone, połyskiwały gorączkowym blaskiem.
Słońce wesoło igra, kładzie złociste smugi na mozajkowym stoliczku, prześwieca się w wykwintnej bombonierce, dźwigającej wykwintne cukry w perłowem łonie; do spożycia ich zachęca porcelanowy chińczyk, wyciągając rękę i kiwając ogolonym łbem z uroczystą powagą.
Jednak młoda kobieta, która niedawno jeszcze, z poza lustrzanej wystawy sklepu tak go pragnęła, a później cieszyła się nowym nabytkiem, dzwoniąc potokami śmiechu — dzisiaj spogląda nań ze wstrętem.
Jakieś niejasne myśli oblegają jej głowę, uginają jej postać wiotką, chylącą się jak powój, z miękkim zmysłowym wdziękiem, gracyą czarującą, a leniwą, co wieje z każdego jej ruchu, upajając wonią rozkwitłej kobiecości. Żywa, wesoła panna, przeistoczyła się w rozmarzoną, zdenerwowaną, wiecznie cierpiącą mężatkę.
Wzrosła w atmosferze kłamnych blasków, blichtru i szychu, pierwszy raz odczuwa jej czczość, zaczyna doznawać jakiegoś braku. W jej ciemnej, ubogiej, nierozwitej duszy, nie świtały dotąd żadne promienie uczuć. Czasami tylko odczuwała swą beztreściwość i pustkę — i męczyła się nią. Zdawało się jej, że poza kratą jej świadomości, leżą całe horyzonty uczuć nieznanych, dążeń rozległych, ot! trzeba tylko ocknąć się i oczy otworzyć. Słowa Horlicza na chwilę przedzierały te ciemności i poza pociągiem zmysłowym, jaki w niej od niedawna się przebudził, czuła dlań niewyraźne, mistyczne i jakby trwożne uszanowanie. Jego ręka mogła ją wprowadzić w inny świat, jaśniejszy, mniej duszny, którego nie przedstawiając sobie jasno — przeczuwa, za którym, nieznając go — tęskni. Wytworne, nierozbudzone jeszcze zwierzątko, zaczynało marzyć.
W jaki kwiat mogłaby rozwinąć się i zakwitnąć jej dusza? Czy długo wytrwałaby na nowym gruncie? Czy zaklimatyzowałaby się w tej surowej ojczyźnie lub też zapragnęła powrotu do dawnych sfer cieplarnianych, parta siłą wrodzonego pociągu? nie wiedziała i nie zadawała sobie zresztą tych pytań. Pogardzała tylko dotychczasowem najbliższem otoczeniem, "tak sobie" wyniośle, obojętnie, wprost instynktownie, czując się, niewiadomo dlaczego, odeń wyższą.
Czasem — znów nie odróżniając jasno dlaczego — czuła się pokrzywdzoną od losu. Wówczas miała ochotę, szarpać się, krzyczeć, tłuc flakony i obrywać koronki. Chwile te niedługo trwały. Natura jej wogóle apatyczna była i miękka. Ten cechujący ją delikatny wdzięk, przy wszelkich pozorach duchowego wysubtelnienia, miał główne źródło we krwi sączącej się leniwo, z zaczajoną. w głębi kreolską namiętnością. Dotychczas uprawiała jedynie i pieściła swe wdzięki, strojąc najzwyklejsze pobudki w cudną formę poetycznego wyrazu. Lecz zaronione słowami doktora, które z taką pozorną niedbałością słuchała, migoce przed nią jakieś czystsze światełko. Jednocześnie z żalem za dobrem, bezpowrotnie utraconem, wzmaga się w niej wstręt i oburzenie na dotychczasowe warunki istnienia; niezdolna zdać sobie sprawy z nurtujących ją tęsknot, pragnień i wstrętów: stąd zamieszanie w niej i chaos.
Cichym, skradającym się krokiem po kwiecistym kobiercu zbliża się prezesową.
Postawę ma wyniosłą, wzbudzającą szacunek, w czarnych, szeleszczących jedwabiach i dżetach, pełną dystynkcyi i wydelikaconego wdzięku. Ruchy wystudyowane, uśmiechy powściągliwe i dyskretne — oczy często wznoszące się w górę, przymilające się i ciekawe.
— Posłała mama bilecik do pana Antoniego? — chmurno pyta Felicya.
— Posłałam, moje kociątko! — odpowiada:. ze wzruszeniem ramion, wzdychając lekko. — Który to już raz, pytasz mię o to? Wczoraj jeszcze, wieczorem.
— I cóż?
— Mówiłam ci przecież. Wincenty nie zastał go w domu.
Chwilę trwało milczenie.
— Mama myśli, że on przyjdzie? Prezesową wznosi oczy z ubolewaniem.
— Ależ przyjdzie, przyjdzie niechybnie ! Uspokój się duszko. Taki idyota...
— Proszę go tak nie przezywać! — odzywa, się córka posępnie. — On tylko jest innym, niż my.
Pani Amelia białą, upierścieniowaną ręką, głaszcze włosy córki.
— Rozjaśnijże czoło, pieszczocho! Przyjdzie, zapisze ci uspokajające środki, rozerwiesz się przytem, zabawisz... Zrobiłam jak chciałaś.
Felicya rozciągnęła się na szezlongu, ręce zarzuciła pod głowę i, milcząc, odsunęła się od matki.
— Biedne! biedne moje dziecko! — patrząc na nią z zajęciem i niespokojną czułością, myślała prezesową. — Ona ma niedobrze w głowie!
Ta rozsądna dotychczas, trzeźwo na świat patrząca dziewczyna, którą wychowała strzegąc od sentymentalizmu i egzaltacyi, której decyzyą przy wyborze partyi, bez zbytnich trudów zdołała przechylić w stronę zabiegliwej rozwagi i praktycznej przezorności, od pewnego czasu zmieniła się dziwnie, dąsa się, chmurzy, unikając otwartej rozmowy... Ma widocznie chorą imaginacyę!
W gruncie rzeczy, nie bierze na seryo tego kaprysu rozpieszczonej jedynaczki, żądnej wciąż nowych cacek, których jej, kochającem sercem matki, nie umiała nigdy odmawiać.
— Dziecko smutne, niechaj się rozerwie!—
Przytem nie zdaje sobie sprawy, że jej macierzyńskie serce spragnione jest drobnych, romansowych intryg, w których choć uboczny udział braćby mogła.
Sama dawniej z powodzeniem uprawiała flirt. Bawić się lubi i umie...
Dopóki Felicya nie była zamężną, jej niezmordowana czynność i pomysłowość w zabiegach o ustalenie losu córki znajdowała sobie przedmiot i karmię. Teraz jest jak powój po usunięciu głównej podpory, którą dotychczas owijał zielonymi listkami, "zbiera po ziemi patyczki" i chwyta, co się da dosięgnąć.
Z konkurentów wybrała Brzechwę, jako człowieka mocnego i sprytnego, który z pewnością pochwyci za czub kuryerę. Doktora uważa za niepraktycznego marzyciela, niezdatnego do zdobycia przebojem lub protekcyą wysokiego stanowiska, za jednego z tych, co w pocie czoła orzą społeczną glebę, z której chleb zajadają inni, słowem, nieodpowiedniego na zięcia. Może gdyby był trochę podlejszym, łatwiej pozyskałby u niej powodzenie. Ale przeciwko flirtowi z nim córki, niema nic.
— Trzeba się bawić, póki młodość służy! Niech każdy bierze z życia, co się da.
W gruncie rzeczy skłonność córki uważa za dzieciństwo. Ale rozkoszne wzruszenia, przemyśliwanie dowcipnych forteli, zwodzenie czyjejś przenikliwości, knowanie czegoś ukradkiem, tajenie i ukrywanie się — oto co ją pociąga!
— Sztukę uprawia bez żadnych widoków korzyści — dla czystej miłości sztuki!
Nie znosi życia bez walki, porażek i zwycięstw. Zanudziłaby się.
Zauważywszy więc u Felicyi głuche niezadowolenie przeciwko mężowi, rozdrażnione nerwy i tęsknotę, połączoną z chęcią zbliżenia się do dawniej odtrąconego wielbiciela, jako kobieta doświadczona i praktyczna, sprawę ujęła w swoje ręce.
Młoda, niebaczna osoba, byłaby robiła sceny mężowi, naraziła się na skandal i zerwanie; ale oto na straży małżeńskiego spokoju stoi ona, zbrojna znajomością życia: nie dopuści do głośnego wybuchu, urządzając wszystko zręcznie i cicho.
— Nie wie mama — rozmyślania jej przery wa Felicya, nie odwracając głowy od ściany — czy odpowiedzi dotąd nie przyniesiono?
— Ależ niema listu, niema! Jeśli chcesz jednak, to ja i tak potrafię się dowiedzieć...
Przyłożyła porozumiewawczo palec do ust, ożywiona zamierzoną działalnością, szeleszcząc jedwabiami i tajemniczo wypłynęła za drzwi.
Ach! ona tak pracuje dla szczęścia córki, sił swych nie skąpiąc!...
— Marcysiu! zawołajno mi, duszko, tego woźnego z kancelaryi pana.
Zasadą jej było wszystkich ugłaskać i wprawić w dobre usposobienie. Kto wie, do czego przydać się mogą? Przezorny a przewidujący wódz wszystkiemu naprzód zapobiega.
To też gdy wszedł woźny, chrząkając i naciągając nakrochmalone mankiety na grube, czerwone ręce, strojny, sztywny i uroczysty, natychmiast zabrała się umiejętnie do dzieła, zdobywając naprzód jego przychylność kilku słówkami" zręcznie schlebiającemi jego próżnością Eustachy (woźny wydął wargi z zadowolenia słysząc to imię, które przybrał sobie dowolnie, aby się od grubiańskiego, danego na chrzcie "Wincentego" uwolnić, nie zadowalającego jego wyobrażeń o elegancyi), Eustachy, co tak odznacza się swoją inteligencyą i nawet powierzchownością, od ludzi pospolitego stanu wybitnie się wyróżnia,.. przy swej bystrości, musiał zapewne niejedno spostrzedz, podchwycić, i zauważyć.
Jej pańskiej dumy nie raziły wylewy zwierzeń przed służącymi; po tym wstępie zasypała go pytaniami.
— No i cóż? oddałeś do własnych rąk? jak wyglądał? co mówił? co opowiadał Franciszek?
Eustachy, któremu zadowolona miłość własna, połechtana względami wielkiej damy, rozkosznie pierś rozpierała, podniecając do okazania się godnym jej zaufania, podgarnął palcami uczernionego czuba i począł pleść duby smalone.
— Rwetes tam taki, że Boże uchowaj! Ten głupi Franciszek już teraz doszczętnie zwaryował, ale przed nim wygadał się ze wszystkiem. Pan po całych dniach płacze, szczęka, palcami i zgrzyta, aż mu w zębach chrupie! Skarży się też, komu popadło, przed wszystkimi na nich wymyśla, — a już co prezesowej to inaczej nie przezywa — niech jaśnie pani przebaczy — jak... suczką wściekłą. Jeść też — nie je, a przed ludźmi i nie pije nawet, chmurny chodzi i nadęty. Próbował ci on na prezesowę pomstować, kiedy zobaczył jużci niby list — ale zląkł się imponującej postawy Eustachego, który w obronie swej pani życiaby nie poskąpił... więc ani pisnął! Ale on, Eustachy, nie w ciemię bity, dobrze wytężał uszy... Doktór za ścianą krzyczał: "nie przyjmę nikogo, wszystkieby żyły z człowieka powyciągali" i pięścią w stół tłukł. Marychna od pani sędziny z przeciwka — dobra dziewczyna, choć trochę wietrznica, — słyszała także! — niech pani jej się rozpyta, jeśli jemu nie wierzy... wypadnie wprawdzie ofiarować jej jaki prezencik, tak dla wprawienia w dobry humor, — ale on, Eustachy, przez życzliwość dla jasnej pani, i tego gotów się podjąć... A już co się rozpatrzył w sytuacyi — to się rozpatrzył! nie chwaląc się, miał na wszystko oko! Surdut sobie nowy sprawił pan doktór, i palto i spodnie w paseczki, i na stole nowa waza do biletów. A w brodzie kilka mu włosów białych wyrosło, — wszystko to widać od wielkiego zmartwienia. Praczkę też zmienił. Dawniej była trochę krępa, rumiana, ale nie dogodziła mu widać; teraz wziął cienką w pasie, z niebieskiemi oczami, Klarusia się nazywa. Ładna dziewczyna, chociaż trochę wązka w ramionach, — ale to nic, jeszcze się rozwinie...
Język mu się rozpędził i plótł dziwolągi tak gładko, bez zająknienia, że aż właściciela swego w zdumienie pogrążał. Był prawie zahypnotyzowany własnem krasomówstwem, popuścił mu więc wodze, zachwycając się obfitością swej swady.
Prezesową z zaostrzoną ciekawością, kręcąc z ubolewaniem głową, chciwie słuchała tej wymowy, kierując jej wylewem, rzucanem niekiedy słówkiem pytania.
Wincenty oryentując się naprędce w tych wskazówkach, wygłaszał odpowiedź z niezachwianą powagą, zabarwiając własnymi domysłami i okraszając niekiedy dyskretnie cynicznym, szybko powściąganym uśmiechem.
— Dziękuję ci, Eustachy! widzę żeś istotnie przywiązany do naszego domu — wyrzekła, nasyciwszy wreszcie ciekawość, na zakończenie konferencyi rzucając mu z pod rzęs takie zamglone, ogniste spojrzenie, że Wincenty uczuł się prześwidrowanym do kości, pomimo względów Maryśki i gotowym ze skóry wyskoczyć.
— Jaśnie wielmożna pani niech wierzy w moją wierność, niech tylko raczy rozkazać! ja... — mówił, gnąc się w ukłonach i uśmiechając przymilonym, brzydkim uśmiechem, którego wielka dama dostrzedz nie mogła, mając teraz oczy spuszczone z wielką powagą.
— No! powiedzże mi duszko, czy to nie oburzające? — rzekła do córki, której poszła zdawać relacyę. — Patrz no! co za kamienne bożyszcze! my jemu robimy awanse, przepraszamy nieledwie, a on ani się ruszy i jeszcze dziwaczył Może on tam sobie i bardzo uczony, ale — daruj już kochanie — strasznie głupi!
Felicya słuchała, unosząc się na łokciu.
— Cóż teraz będzie? jak mama myśli — co on uczyni? — pytała z niepokojem.
— Ee! podroży się trochę i przyjdzie! Podnosząc lekko głowę Felicyi, zajrzała jej z uśmiechem w oczy.
— Poczekaj, kochanie — nie takich my jeszcze potrafimy ugłaskać!...
— Ach, mama zawsze tak! — odezwała się Felicya z niesmakiem i odwróciła się.
Pani Amelia, w przystępie wesołości, wykonywała ożywione ruchy.
— Załóżmy się, iż się podroży tylko! Będziemy go miały! będziemy go miały! zobaczysz: już moja głowa w tem! Wyciągniemy tego niedźwiedzia z barłogu i naliczymy go przymilać się i tańczyć. Ach! dostojny pan wybredza? wzdraga się? poczekaj! wkrótce będziesz przed nami na sznureczku skakał, mrucząc błagalnie i oblizując się. Cha — cha — cha!
Pieściła się własnym pomysłem, śmiejąc się z zadowolenia.
— On nie przyjdzie! — odezwała się stanowczo, odwrócona twarzą do ściany, Felicya.
Prezesowa podniósłszy brwi wysoko, rzuciła na nią zdumione spojrzenie, wzruszając lekceważąco ramionami.
— Co ci się też roi rybko? Żeby ładna kobieta nie dostała mężczyzny, którego chce... A chybaby ostatnią "niunią" była!
Wyraz ten stanowił najwyższą obelgę, jaką pani Amelia rzucała w twarz swej płci.
— Każdego z nich! każdego! lada sprytna kobietka poprowadzi za nos dokąd chce... A do tego ten niedźwiedź, co się zowie "zaszłapał się", zakochany po uszy! chybaby jego patron, Święty Antoni, zdołał się oprzeć podobnej pokusie i to schroniwszy się na pustynię... cha — cha!
— On ma tę moc.. dziwną! jakąś upartą wolę... pojęcia odrębne... niezwyczajne, ale pociągające, jak przepaść, jak głębia... prawdy! I gdyby żył w epoce męczeństwa... to pewno...
Felicya mówiła głosem powolnym i cichym, jak przez sen, zatrzymując się i urywając.
Prezesowa błagalnym gestem ręce ku niebu wyciągając, na znak boleści, jaką jej sprawiają dziwaczne słowa córki, przysiadła się do niej, tajemniczo głos zniżając.
— A wiesz, co ja ci powiem? Na męża Antoni byłby nieznośnym! Wymagający — purysta — despota — pedant! Więziłby cię w domu, stroił w stare suknie i niemodne kapelusze, zasadził do cerowania skarpetek i łatania bielizny, i kazał wierzyć, że na tem właśnie polega zadanie kobiety. Nie mogę ja zbytnio chwalić twego małżonka — sama przecież widzisz, że jest niezdara i śledź marynowany... któż temu przeczy? A jednak porównaj, co za różnica! Przy Dyziu choć życia użyjesz do syta... A z tamtym kamieniem, głazem bezdusznym, nie wytrzymałabyś długo, szczerze ci to mówię.
— Kochałabym go! — nie podnosząc powiek, posępnie rzuciła Felicya.
— Eee! — odparła prezesowa. Chwilę trwało milczenie.
— Przez ciebie, rybciu, czysta egzaltacya mówi! Już ja cię znam! tobie to w uniesieniu tylko tak się wydaje. A zresztą, przypuśćmy, wytrzymałabyś miesiąc, no, rok może — na postnej strawie mężowskiego szacunku.... ale co potem? a dalej? Zapragnęłabyś "taki" prawdziwego życia: zbytków, uwielbień męskich, zabaw, szału! I bardzo słusznie! ładnej kobiecie wszystko to się należy; tyś stworzona do używania, a nie do włosiennicy i pokutniczej celi. Tak! — pełną czarę uciech wypić do dna! żadnej rozkoszy nie odmówić sobie! wszystko poznać i wszystkiem się lubować! może nie mam racyi?
Panią Amelię opłynęły roje wspomnień. Unosząc delikatnymi paluszkami fałdy czarnej, jedwabnej sukni i kołysząc powabną jeszcze kibicią, zanuciła głosem przenikliwym i ostrym:
Tul mię więc luby
Coraz goręcej, Unoś w nadziemskie
Szczęścia krainy;
Porzućmy świat ten.
Śpiewała dostojna matrona z przeszywającemi intonacyami zakochanej kotki, mimochodem z zalotną minką spoglądając w zwierciadło.
Lustro odbijało śmietankowej białości twarz, pokrytą rumieńcem podniecenia, czarne brwi i błyszczące oczy.
Pani Amelia z nadmiaru radosnej energii, wykonała w powietrzu maleńkie "entrechat", cudo zręczności i gracyi i przez wstydliwie zmrużone rzęsy posłała kryształowemu pochlebcy tak kokieteryjne spojrzenie, jakby to był żywy hołdownik.
Felicya, wyciągnąwszy się niedbale z kreolskim wdziękiem, słuchała, przejęta rozmarzeniem. Jak zapach kwiatu otaczał ją czar słodkiej, upajającej zmysłowości.
Prezesowa przestała fruwać i na chwilę spoważniała.
— A jeśli on... naprawdę... nie zechce?
— Nie zechce? — Och, jakże go nienawidzę... zabiłabym go! — mówiła Felicya przez zaciśnięte zęby, z błyskającym wzrokiem, szarpiąc nerwowo koronki.
Prezesowa wróciła znowu do roli kochającej matki, skłopotanej i zafrasowanej usiłowaniem dogodzenia fantazyom pieszczochy.
Felicya, z przymkniętemi oczami, oddychała ciężko. Brwi jej zbiegły się złowieszczo, nadając piętno tragicznego fatalizmu. Wyglądała, jak kapłanka zniszczenia.
— Chcę mieć wszystko... muszę mieć!... i jego też...
— Wszystko! wszystko, czego zapragniesz musi do ciebie należeć! Tylko, uważasz, kotko, nigdy nie trzeba "być", ale zawsze "wydawać się" tem, czego wymagają względy konwenansów. I czy ty myślisz, że te cnotliwe kokosze, co gdaczą najsurowiej, tak już naprawdę... nie chcą?.. Ale gdzież tam! chcą! tylko nie umieją... W ich cnocie jest połowa niedołęstwa. Każda z nich zgodziłaby się zostać porwaną "wbrew woli", nie tracąc uroku nietykalności, z minkami ofiary... Ale czyż one to potrafią? Ręczę ci, duszko, że w gruncie rzeczy każda z nich uważa się za pokrzywdzoną ofiarę, i że plugawiąc hojniej uposażone sprytem wybranki, każda im w duchu zazdrości.
Felicya, posępna, z odchyloną głową i przymkniętemi oczami, była pogrążoną w chmurach zamyślenia.
— Zdaje mi się, że mogłabym zadowolić się miłością Antoniego w ciszy, bez uciech światowych... — odezwała się głosem wahającym i niepewnym.
Pani Amelia przystanąwszy, zachichotała bardzo przyjemnie, przesuwając chusteczkę po rozognionej twarzy.
— Doprawdy! wierzysz temu! wierzysz sama temu, co mówisz? Podziwiam twoją naiwność!
Z wysiłkiem odzyskała powagę i chwilę zatopiła się w milczeniu, kręcąc rezolutnie głową, przędła nić jakiejś głębokiej refleksyi.
— Trzeba patrzeć trzeźwo na życie, — odezwała się, chrząkając surowo, i widzieć rzeczy tak, jak są, a nie w jakimś idealnym obłoku... Raz tylko jest się młodym! Trzeba wziąć od życia wszystko, co się da wziąć! Sprytna kobieta zawsze powinna celu dosięgnąć, przytem urządzić się tak, aby i jej życzeniom i konwenansom stało się zadość... To, moja duszko, cała filozofia życia! Należy młodzież od fałszywych idei chronić... Ty, kotko, jeszcze odrobinę sentymentalną jesteś!
— To nie ja jestem sentymentalną... to natura... — mówiła Felicya chłodno, z pewną mroczną biernością. Nie rządzę, ale ulegam..
— O! to najgorzej właśnie! nigdy nie trzeba dać się porywać uczuciu! W stosunku do mężczyzn dawać mało, to jest... hm! zapewne... wedle upodobania... ale zawsze okazywać, iż się ma nieprzebrane skarby do rozdania. A głównie, nigdy tych panów nie brać na seryo! Bo która wpadnie w ten samotrzask, to zginęła — rozumiesz? Nie mówię żeby im jawnie to okazywać, o nie! chyba, że się znajdzie jaki zblazowany, żądny pieprznej przyprawy, — bo są i tacy... Ale ciebie, rybciu, rozumu nie uczyć!
Felicya niedbale skinęła głową; znała oddawna wszystkie artykuły katechizmu matki, w wykonaniu urozmaicając je pomysłowo i subtelizując.
— Dodam ci jeszcze, że jedynie pod tym warunkiem, mężczyźni kochać i prawdziwie cenić kobietę mogą. Tylko, wiesz, — nigdy zapłakanych oczu, nigdy prawdziwego smutku. Łez tyle tylko, aby były do twarzy. Melancholijna poza, powłóczyste spojrzenie, przyćmiony wzrok, słodki głos, pełen cierpiącej modulacyi — o! to działa! Ale spróbuj tylko zaniedbać się, ugrzęznąć w obowiązkach, wiesz jaki z tego rezultat?
Z powagą dyktatorską, upierścieniowany palec podniosła wysoko.
— Oto mąż znudzi się i poniesie serce i dary innym. Mówię to ze szczerego przekonania, moja duszko: nic ludzi bardziej nie nudzi, jak cnota!
— Antoni kochałby mię... — mówiła Felicya przyćmionym tonem, jakby słowa wymykały się jej bezwiednie.
— Ale gdzież tam, moja rybko! słowo ci daję — znudziłby się! Uważasz: żaden rozsądny mężczyzna nie może dbać o kobietę, której jest zupełnie pewnym. Takie już powszechne prawo, że im więcej żona dba o dom, tem więcej mąż o nim zapomina.
— Gdy on był przy mnie... atmosfera, zdaje się, wibrowała jakąś cichą radością, szczęściem... nas wiązała jakaś siła... ciągnęła ku sobie... Było mi tak dobrze, tak dziwnie błogo... i tak nic nie trzeba więcej... Czy ja wiem? może nauczyłabym się pracować dla pozyskania jego szacunku? A teraz idzie nieszczęście...
Prezesowa usiadła i, podparta na łokciu, patrzyła na córkę, kiwając głową, z powagą i smutną wyższością.
— Dla pozyskania szacunku? — Boże! co za absurdy wygaduje to nieopatrzne dziecię!
— W małżeństwie — widzisz duszko — trzeba, aby jeden niósł ciężary i obowiązki, a drugi miał swobodę do przyjemności... I zgodzisz się chyba, że mając w alternatywie znudzone poważanie mężowskie i życie szerokie dla siebie, żeby jeszcze wahać się w wyborze, trzeba być na to idyotką!
— I takie też trafiają się na świecie, zapewne! Mnie ich nawet żal, tych nieszczęśliwych! chociaż powiem ci szczerze, że jeśli mężczyzna wyzyskuje ich głupotę i gorzko im za nią pokutować każe, to jest w porządku rzeczy i słusznie zupełnie. Koń musi też nieść jeźdźca na grzbiecie i to jest właśnie dowodem wyższości rozumu człowieka, że potrafi osiodłać i do pracy zmusić głupie zwierzę! Uważasz: takie kobiety to jak bydło robocze, których przeznaczeniem jest pracować, aby wyższym organizacyom uciech nie brakło. Już nawet w królestwie zwierzęcem istnieje rozdział roli: królowa ula — i skrzętne, pracowite, niedorozwinięte płciowo, pszczoły robocze...
W zapale apostolstwa podniosła przenikliwy swój głos wysoko.
Urwała nagle. Z przedpokoju dochodziły ożywione głosy i pośpieszne suwanie nogami. Ktoś przyszedł.
Prezesowa, wyciągając głowę, posłała na zwiady ciekawe spojrzenie, — poczem, w mgnieniu oka, zatopiła się w czytaniu książki, przybierając postawę poważną i zaabsorbowaną.
Do salonu tymczasem wszedł gospodarz, z bladą, wyciągniętą, bez zarostu twarzą i bystro latającemi oczyma, w towarzystwie mężczyzny niewielkiego wzrostu, z krótką szyją i obwisłym karkiem, w mundurze, bogato haftowanym, na widok którego prezesowa na chwilę oniemiała i straciła przytomność. Felicya zaś zarumieniła się i z niezrównaną gracyą, przybrała pełną uszanowania pozę.
Dygnitarz miał twarz obrzękłą, mały, zadarty nosek, brzuszek sięgający gardła i mocno uwydatniony; mówił lekko charkocącym akcentem człowieka, przyzwyczajonego od dzieciństwa do cudzoziemskiej mowy — z wielką uprzejmością, chociaż trochę niedbale.
Brzechwie szło o pozyskanie głosów, na blizkich wyborach, na posadę dyrektora jednego z akcyjnych towarzystw, którą zamierzał zdobyć przy pomocy wysokich protekcyi.
Prezesowa, z początku trochę onieśmielona majestatem dygnitarza, prędko przyszła do siebie i okazała się na wysokości sytuacyi. Głos jej górował nad innymi, miodowy i płynny, dźwięcząc tonami tkliwych zachwytów i słodkich rozczuleń, nad tematem podniesionym przez dostojnego gościa, zdaniom jego potakując z uniesieniem.
Okazywała się zahypnotyzowaną wielkością jego wzniosłej duszy, wrażliwą, jak mimoza, zwijająca listki za najlżejszem jego tchnieniem — delikatną, uczuciową, a przytem bardzo elegancką i wcale jeszcze powabną damą.
Ale gość patrzył tylko na Felicyę, owianą mgłą zadumy, uroczą w swym przejrzystym negliżu, jak świeży kwiat, tulącą się w puchy koronek: do niej jednej zwracał barwne słówka i olśnione spojrzenia.
Melancholia dodawała tylko powabu jej bladej, przezroczystej twarzyczce z mocno uwydatnionymi czarnymi łukami brwi, ciemnymi zwojami włosów, lekkich jak jedwab i oczami, jak niezabudki, napojone kryształową rosą. Była jeszcze piękniejszą niż zwykle.
Gość rozpromieniony rozpływał się w grzecznościach i komplimentach, zacierał pulchne, białe ręce, o krótko uciętych palcach, i patrzał tak, aż mu wypukłe, żabie oczy na wierzch wychodziły.
A pod tym gradem gorących słów i spojrzeń, młoda kobieta wydawała się rozmarzoną i drżącą, jak kwiat, omdlewający od upału, pełną miękkiego oddania się i ciszy; odpowiadała nieśmiałemi spojrzeniami, czarującemi słodyczą. Mówiła mało, ale była cała symfonią wabiącego wdzięku.
Dygnitarz rozpływał się.
Brzechwa z ożywienia pocierał ręce, kręcił się, chwytał rozmaite przedmioty, wstawał — to znów siadał, palony radosną niecierpliwością.
W subtelnej mimozie też nastąpiła zmiana. Odepchnięta w kokieteryjnych awansach, prezesowa naraz przeobraziła się w matronę, pełną dystynkcyi, powagi i pokory, o ruchach spokojnych i miękkich, sądach dyskretnych, uprzedzających, a pobłażliwych. Nie porywała się wzniecać w księciu pożarów uczuć, ale siliła się wzbudzić zaufanie.
Nakoniec panowie wstali.
— Dzisiaj wyprawiam za miastem w Strzelnej piknik, dla najbliższych — podkreślił tonem — przyjaciół, który zresztą nie małe będzie miał znaczenie, zbierając w jedno ognisko rozstrzelone sympatye, na wybór męża pani — uprzejmie odezwał się dostojnik.
Zwrócił się do Felicyi.
— Mam nadzieję, że pani zechce go uświetnić swoją przytomnością. Obecność pani upoetyzuje naszą ucztę, rozjaśni oczy i duszę — mówił z uczuciem, szepleniąc lekko zaślinionemi wargami i patrząc jej w oczy z rozmarzeniem.Ścisnął jej rękę.
Zarumieniona, jak róża, na którą padł pocałunek słońca, odpowiedziała mu uroczem skinieniem głowy i przeciągłem, słodkiem spojrzeniem, które jak promień rozkoszy wybiegło z pod ciemnych rzęs.
Przytulił do śliniących się ust miękką, uległą rączkę i długo patrzył jej w oczy.
— W zamian, ja też nie mam pani do odmówienia nic...
Przyłożył pulchną swą rękę do piersi i skłonił się damom z godnością i przegiętą melancholijnie głową.
Panowie skryli się za drzwiami gabinetu.
— Co za honor! co za honor! — klaskając w ręce po jego odejściu i skacząc prawie, odezwała się prezesowa.
Głaskała palcami bilet z dziesięciopałkową koroną, układając go w koszyku tak, aby od razu rzucał się w oczy.
— Szczęśliwaś ty, moja Felciu! — dodała z lekkiem westchnieniem.
Twarz Felicyi, jak krajobraz, z którego zsunęły się promienie światła, przybrała wyraz cierpki i ostry. Stała odwrócona do oka, zadąsana i chmurna.
— Ale matka ci nie zazdrości! Matka raduje się twem szczęściem, dziecko kochane!
Głos jej brzmiał naprawdę rzewnie, w oczach pokazały się łzy.
Felicya spojrzała na nią chłodnemi oczami. To było rzeczą tak naturalną, że matka troszczy się o nią, — nie miała za co być wdzięczną. Matka obchodziła ją o tyle, o ile potrzebowała jej pomocy.
Jeśli macierzyńskie uczucia pani Amelii drgały przywiązaniem do córki, w sercu tej ostatniej bardzo słabo odzywała się struna dziecięcej miłości. Dopóki była panną w salonie okazywała się zawsze troskliwą, przymiloną, posłuszną, każdemu jej skinieniu. Był to skutek zasady: "nie być, lecz wydawać się". Ziarno, zasiane przez matkę, w stosunku do niejże samej, pierwsze znalazło zastosowanie.
Prezesowa chodziła po salonie, podskakując nieledwie z ożywienia. Ostatecznie kwestya nominacyi Brzechwy jest też i osobiście jej tyczącą się sprawą. Bo czyż to nie satysfakcya mieć zięcia na wysokiem stanowisku? w towarzystwie cieszyć się zwiększonem poważaniem, nadawać sobie tony osoby wszechwiedzącej i obdarzonej mocnymi wpływami, które przez dyskrecyę tajemnicą przysłania? Na zebraniach, wśród grona skrycie zazdroszczących przyjaciółek, ambitnych i zadraśniętych współzawodników i naiwych poczciwców módz, z lekka odchrząknąwszy, miodowym głosikiem wymieniać roje świetnych tytułów, wyliczać wykwintne ekwipaże, zatrzymujące się u jej progu, przyczem o właścicielach ich wzmiankować w sposób równie niedbały jak poufały i przyjacielski. Być proszoną o wstawiennictwo, rozdzielać łaski — mniejsza o to, na ile skuteczne — obiecywać protekcyę... Rola dyplomatyczna potężnej Egeryi, wielce jej pochlebiała. Na tego rodzaju odznaczenia serce jej jest bardzo czułe. Teraz, gdy rola miłości w jej życiu wydaje się skończoną... jej niestrudzone siły, szukając ujścia, wynoszą w górą ambicyę.
Horlicz nigdyby nie dał jej tego zadowolenia. Widziała go raz w towarzystwie dostojnika, od którego widzimisię i skinienia zależała świetność jego karyery, jak pozwalał sobie prostować fakta przez mocarza głoszone i zbijać jego twierdzenia z taką śmiałością, swobodą i spokojem, że prezesowa, oburzona i piekąca raki za jego nieumiejętność form salonowych, solennie przyrzekła sobie, iż ów nieokrzesany dziwak nigdy nie zostanie jej zięciem!
Teraz ponownie przyklaskuje swej bystrości i trafnemu wyborowi.
Nakoniec niepospolite jej zdolności ukażą się w całym blasku. Bo czyż to nie słuszne, aby taka kobieta, jak ona, z taką zręcznością, przebiegłością i dyplomacyą, wybiła się z tłumu pospolitych kokosz?
Chodziła lekkim krokiem, chrząkając z zadowolenia i miluchno podrygując. Surowy krytyk innych kobiet, o własnych talentach miała nadzwyczaj pochlebne wyobrażenie. W duchu gotową była swej niepomiernej bystrości stawić ołtarz.
ROZDZIAŁ VIII.
Panowie cicho rozmawiali w gabinecie, nagradzając się. Wreszcie zabrzmiały wy razy pożegnania i drzwi zamknęły się za gościem.
Gospodarz wszedł do salonu, wstrząsając radośnie ramionami, jak człowiek, który pozbył się gniotącego ciężaru.
— Nominacya jakby w kieszeni! — rzekł — jeszcze parę głosów — i już! Protekcya księcia zapewniona...
Uśmiech niezmiernej lubości rozsunął jego blade wargi.
Pstryknął palcami i wykręcił się na pięcie.
— Moja Fela ustroi się pięknie — pięknie, — i pojedzie ze swoim DyńDyniem głowy zawracać...
Mówił z przymileniem, szepleniąc dziecinnie, z nadmiaru czułości. Zaglądał jej pieszczotliwie w oczy i usiłował głaskać pod brodę.
Felicya milcząc, usuwała się od tych mężowskich pieszczot.
Brzechwa patrzył lubieżnie i czule, i uśmiechał się wieleznaczącym uśmiechem człowieka, który przeszedł wszechstronną szkołę stolicy.
— Rozum męski topnieje wobec podobnej pokusy... Zamiast rachować, sprzeczać się, ważyć, staje na dwóch łapkach, ostrzy ząbki i łyka ślinkę... Wobec szampana i ładnej kobiety, cała oporność się rozpływa...
Mówił, przymrużając oczy ze słodkawą zmysłowością, z zachwytu mlaskając językiem.
— Niechże na piątą po południu, moja różyczka będzie gotową!
— Ja wcale nie pojadę — chmurno odezwała się Felicya.
— Tak! — ryknął' gniewnie — i natychmiast powściągnął się.
— Taak? — zasyczał cicho już, przeciągle! i szyderczo.
Chciał coś mówić — ale pohamował się i tylko trzaskał nerwowo palcami. Złość go dusiła.
Po chwili odezwał się głosem, pełnym strasznej słodyczy i uprzejmości.
— Pamiętasz, kochanie, tę bransoletę w witrynie, która ci się tak podobała, ?
Felicya milcząc trzepnęła rękoma.
— Szafiry i rubiny, osypane brylantami; jest tam jeszcze brosza i zausznice; piknik potrwa dwie godziny, mówił dalej, a z jego miękkiego, przewlekłego głosu, zrywały się syczące, groźne nuty.
Ale młoda kobieta spojrzała nań z szydzącem lekceważeniem i podeszła do lustra, ruszając niedbale ramionami.
— La la laj — zanucił, opanowując się i ze śmiechem dodał: moja pani ma kaprysiki! ale jeśli i ja na kieł wezmę? co wówczas będzie? — aa?
Felicya, odwrócona do zwierciadła, z wielką uwagą poprawiała włosy.
Utopił w jej wdzięcznej figurze zjadliwe, nienawiści pełne spojrzenie, ale pohamował się i wyszedł.
— Dustko! — skoczyła ku niej prezesowa. On teraz na wszystko zgodzić się gotowi... Skorzystać trzeba...
— W czem? — chmurno rzuciła Felicya.
— Ach! jakaś ty nierozważna, koteczko! szczęściem, że mnie masz przy sobie... Chciałaś przecież odnowić znajomość z doktorem. Ot, masz pyszną okazyę! Wszystko teraz od twej chęci zależy. Dyzio zgodzi się na wszystko.
— Poco? Mama już listownie go wezwała...
— Dziecko! lekkomyślne dziecko! — kręciła korząco głową prezesowa. — Toż prędzej czy później, mąż się dowie. Trzeba unikać awantur. Wszystko dla świętego spokoju! Teraz Dyzio potrzebuje cię — tem lepiej! możesz się podrożyć. Zresztą urządzimy tak, aby on myślał, że to właśnie on sam chciał... że to z jego tylko woli i dla dogodzenia mu...
— Jak mama sobie życzy, — niechętnie zgodziła się Felicya.
Prezesowa odchrząknąwszy, z najuprzejmiejszą postawą, z twarzą, słodką i zaniepokojoną, udała się do zięcia.
Poważna, szeleszcząca jedwabiami, o ruchach wężowo miękkich i dyskretnych, przesunęła się niepostrzeżenie, zaglądając mu w twarz tak serdecznie swemi ciemnemi oczyma, jakby mu ufność i duszę zagarnąć chciała.
— Biednyś ty! ileż to masz przykrości! odezwała się z ubolewającem współczuciem, głosem nabrzmiałym tkliwością. Aż mi wstyd, że Felcia tak grymasi... Nie bierz jej tego za złe, ona taka nerwowa! Uważasz, jak pobladła, pomizerniała w ostatnich czasach? Zapewne chora być musi?
Siedział powściągliwy, poważny, ciągnąc dym z cygara; zęby tylko wychylały się czasem z pod drgającej wargi.
— Sam widzę zmianę w Feli, mamo, — mówił powoli, odejmując od ust cygaro. Nie wiem, jak temu zaradzić? Mocno mię to boli.
Założył dwa palce w kieszeń od kamizelki i chodził poważnie, krokiem nerwowym i niespokojnym.
— Czyby nie zwrócić się po pomoc lekarską? — ciągnął z rozmysłem.
Prezesowej oczy błysnęły: nie spodziewała się tak szybkiego i pomyślnego obrotu sprawy.
— Lekarza? — mówiła, jakby się namyślając, — tak, zapewne masz słuszność! Że mi też to samej do głowy nie przyszło?...
— Zawsze podziwiałam, Dziunieczku, twoją przenikliwość uczuć, twoją prawdziwie kobiecą subtelność i delikatność...
Głos jej dźwięczał, jak harfa, wkradał się do duszy, jak miłosna pieszczota.
Dyzio pozwolił jej wysypać grad czułych frazesów, ssąc cygaro i niecierpliwie gryząc paznokcie. Mocno był własnemi myślami zaabsorbowany.
— Do kogóż mama chce się udać?
— Widzisz, tu trzeba kogoś, coby oddawna znał jej organizm, jej delikatną budowę.... wątłe zdrowie... kogoś, kto znając ją oddawna, łatwiejby mógł postawić dyagnozę i zastosować odpowiednie środki...
— Aa! — rzekł.
Ten lakoniczny wykrzyk zbił ją zupełnie z tropu. Ten żółty kapciuch wydawał się doskonale poinformowanym.
— Widzisz, DyńDyniu drogi — tłomaczyła się trochę zmieszana, — ty nie znasz jeszcze Feluni... to jest takie delikatne, nerwowe dziecko, taki słodki gołąbek! Ona gotowa taić się, skrywać swe cierpienia, ale mimowolnie odbijają się one na humorze, wynikają jakieś kwasy, dąsy.. Ciągle jej zalecam uległość, powolność w małżeństwie, — o! gdybyś słyszał nauki moje! — Jeśli jednak stan zdrowia wznieca W niej ciągłe rozdrażnienie, jeżeli nerwy...
— I dlatego mama chce, by ją leczył?... Wzniosła oczy ku niebu, jakby tam szukając natchnienia i sprawiedliwości.
— Wezwać chyba kogoś takiego, co ją znał dawniej, do kogo ma się zaufanie. Od dwóch lat naszym lekarzem domowym był Horlicz...
Dyzio przystanął w swej szybkiej przechadzce, gniotąc cygarnicę w zębach. Szczęki drgały mu nerwowo. Nieznany zwierz budził się w legowisku. Słysząc to potwierdzenie napaści, którą zdaleka wietrzył, wparł oczy w panią Amelię, pełne podejrzeń, przerażenia, złości: — ale ta już się opanowała i owładnęła sytuacyą.
— Nieprawdaż? Ty sam chciałbyś tego DyńDyniu? Felicya musi być zdrową, zadowoloną, i wesołą, bo tylko wówczas potrafi być dobrą towarzyszką, takiego jak ty, niepospolitego Człowieka. O! święte zadanie kobiety strzedz tego, którego wybrała na dozgonnego przyjaciela, być mu aniołem opiekuńczym, pociągać na niedostępne szczyty, coraz wyżej, wyżej!... O! kiedy pomyślę, że są kobiety ociężałe, niedołężne, niezdolne do tej świętej roli... Fela jedyna, by zająć mogła to wzniosłe stanowisko... Od czegóż ja, moje nauki?... nie cofnie się przed poświęceniem... Ale do tego, Aniołku drogi, zdrowia potrzeba, zdrowia koniecznie... Człowiek szlachetny i bystry, jak ty, od razu to zrozumiał, i pierwszy wskazał drogę. O! co za męka widzieć obok siebie rozgrymaszoną, nerwową, rozdąsaną kobietę! I co za strata dla wspólnych dążeń...
Krasomówstwo jej zerwało tamy, i lało się, obalając wszelkie zapory. Patrzyła nań przytem z zajęciem i ciekawością, która dochodziła do rozkoszowania się. Było jej tak wesoło przy tym wybuchu małżeńskiej zazdrości, bawiła się tak dobrze, patrząc na drgającą kurczowo twarz, na falę niepokoju, obiegającą policzki fałdami wykrzywienia, na usiłowanie stłumienia wściekłości i udania spokojnej pewności siebie, że nadmiar uciechy czynił ją radośnie i niemal serdecznie usposobioną.
Z ust jej płynął wciąż potok miodopłynnej wymowy... Przytem tak świątobliwie wznosiła oczy, tak skromnie zaciskała usta, dobierając najdyskretniejszych wyrazów, że kamień podejrzeń upadłby ze drżeniem u stóp tej niewiasty.
Nić rozumowania rwała się czasem, wówczas podnosiła oczy w natchnieniu, chrząkała, związywała naprędce rozpierzchłą logikę, i, wspaniała, niepokonana, płynęła dalej.
Dyzio mało słuchał, miażdżąc w zębach koniec cygara, patrzał przed siebie niezmiernie srogo i seryo; fałda zamyślenia legła mu na czole i wyciągnęły się blade policzki.
— Ze swej strony, — ciągnął powoli — nie chciałbym sprzeciwiać się kuracyi; idzie mi przedewszystkiem o to, aby żona zdrową była. Muszę mieć jednak rękojmię, że owe kaprysy, którym niekiedy ulega, ustaną. Dzisiaj naprzykład, cedził z naciskiem, — wymawia się od tej przejażdżki...
— Już ja jej wyperswaduję, zobaczysz! Bo jeśli ma się leczyć, jeśli już tego chcesz tak koniecznie... to trzeba, aby starała się przezwyciężać swe nerwy... ja ją namówię!...
— O! tyś dobry! zacny! — wołała z rozczuleniem, całując w pochyloną głowę zięcia, który z wielką powagą i godnością całował jej ręce.
— Zgodził się więc... Co za zwierzę! A byłabym przysięgła, iż rozumie... Idyota chyba? — myślała przytem.
ROZDZIAŁ IX.
Brzechwa nie był idyotą, lecz według niego niema zasady, któraby zobowiązywała zawsze i wszędzie. Dbał o Felicyę, jak o swą własność, lecz miał właściwe sobie pojęcia o wymaganiach życiowych i gotów był do wszelkich pobłażliwości dla ludzkich błędów, swoich i cudzych, o ile nie dotykały jego ambitnych zamiarów, na punkcie których był niewzruszonym.
Od pewnego czasu zaczyna już uważać, że pomylił się w swoich przewidywaniach, że Felicya jest "do niczego". Wziął ją bez posagu, z przyzwyczajeniem do zbytków i dużemi wymaganiami, jedynie dla jej ponętnej twarzyczki i wabiących oczu. Niechże mu służą, jak obiecywały! Każdy powinien dotrzymywać umowy!
On zobowiązał starać się o jej wygody i byt przyjemny, a w przyszłości zapewnić świetne stanowisko. Pracował też na to, gotów był nawet do ofiar, aby pożądany rezultat osięgnąć. Ona też powinna była wnieść do współki swoję dolę wysiłków. Sprzeciwianie się jego planom, postępowanie oporne, uważał wprost za rzecz nierzetelną.
Czyż on uchylał się kiedy od zadośćuczynienia jej kosztownym fantazyom? Jego dochody nie wystarczały na pokrycie połowy kosztów tych wytwornych fatałaszków, którymi otaczać się lubi; chociaż wie o tem, że pieniądze w ręku jej jak śnieg topnieją, a jednak, czy on jej kiedy czego odmawia? Ma prawo w zamian żądać od żony, pracy około wspólnego dobra, bo ta mu przecież wierność przed ołtarzem zaprzysięgła; jako kobieta, powinnaby tego rodzaju zobowiązania brać na seryo. Taka lekkość i niesumienność w traktowaniu obowiązków, poprostu oburzała go.
On sam bez wytchnienia pracował. Instytucya, o której zarząd ubiegał się, obliczona na wyzyskiwanie chciwości ludzkiej i ciągnięcie stąd olbrzymich zysków, chwiała się z powodu braku umiejętnego kierownictwa. On miał w niej rozwinąć ruchliwą działalność, wetchnąć pozory życia i blasku w spróchniałe podstawy i ciągnąć fantastyczne chociaż efemeryczne korzyści. Ta waląca się, krucha budowa, eksploatacyi łatwowierności i zaślepienia, mogła jeszcze w sprężystem ręku mleć złote ziarna, — dopóki nie obruszy się ostatecznie, gniotąc nieprzezornych. Chwilę tę jednak można jeszcze odwlec na długo, a później... przenikliwy zawsze w porę wycofać się potrafi, a głupich sam los skazuje — niech giną!
Wszystkie prawie głosy miał już za sobą. Tłum, hołdujący wszelkiemu powodzeniu, nie rozumie jak ciężko na świecie dobić się omaszczonego kawałka, ubiedz dziesiątki innych łaknących rąk, wyciągających się chciwie po kęsek. Musiał wzbudzać zaufanie w krzepkość podstawy, której trwałości sam nie wierzył; zapanować nad różnolitą i wielostronną rzeszą, schlebiać jednym, obiecywać złote góry drugim, trafiać w ukryte zamiary innych, odgadywać zawiłe stosunki i charaktery, podobać się wszystkim. Musiał wykazywać się naprzemiany to zręcznym finansistą, zdolnym świetnemi operacyami klientom swym kapitały podwoić — to surowym wachmistrzem, obliczającym skrzętnie plony innych chimerycznych przedsiębierstw, — to gorliwym pasterzem, strzegącym dobra społecznego i srogo choć dyskretnie podającemu w wątpliwość cnotę innych uczestników.
Posada owa była oddawna przedmiotem jego pożądliwości. Byleby ją zdobyć! Silne, zdrowe sumienie nie krępuje czynności i nie odbiera odwagi do tego, co człek pragnie i co posiąść zamierza. Czuł w sobie rzeczywiste zdolności administratora: potrafi owcom dogodzić i wilka nasycić. Plany jego ambicyi sięgały dalej, ale był to pierwszy szczebel, na którym musiał oprzeć nogę. Główne, osięgnąć pierwsze zwycięstwo, — za niem same pociągną następne. On tu się nie zatrzyma; wysunie się naprzód, na karkach tych, co nędzne życie pędzą w jarzmie, wkładając całą ambicyę w to, aby rzetelnie wykonać pracę, sumiennie i w pocie czoła, jak czarny wół za wiązkę siana.
Pojął, że siłę stanowi przebiegłość — nie rozum, wola — nie wiedza.
Setki kolegów świetniej szych, większe zapowiadających nadzieje, z rozleglejszą nauką, w drodze ubiegnie. Przypominał sobie dawne upokorzenia na szkolnej ławie, drwiny z tępych postępów w klasycyzmie, z mizernej powierzchowności. Otóż, pomimo urągań towarzyszów, stanie tam, gdzie żaden z nich nie sięgnie! Świat jest dla tych, którzy umieją wyzyskać go, ścisnąć w garści i kopnąć nogą; dla duchów wolnych, co wznieść się potrafili nad jarzmo pojęć moralnych. Pójdzie wysoko... może tam, gdzie stoi dzisiejszy jego protektor...
Setki równych wczoraj karków, pochylą się przed nim, będzie dyktował prawa mnogim, wstrząsał posadami kapitalizmu...
Marzył, jak poeta; w myśli pokazywał wyborcom żółte zęby i śmiał się.
I gdy już tylko jednej piędzi brakowało, aby uchwycić ów pierwszy szczebel, któremu tyle wysiłków, trudów i zabiegów poświęcił, po którym można wspiąć się wysoko... — jeden głupi, nieuzasadniony kaprys kobiecy strącał go zeń, rzucając w niwecz. Radby ją zgniótł! Właśnie w chwili, gdy pomoc jej jest niezbędna, żona pozwala sobie dąsać się!
Zacisnął pięście. Ta dzierlatka wie dobrze, że się bez niej teraz, właśnie teraz, gdy głos protektora najwięcej waży na szali, obejść nie może.
Ten Horlicz... alboż on, Brzechwa nie rozumie, że tamten swą surową, ascetyczną twarzą i tajemniczemi oczyma, zawrócił głowę jego żonie? A może, descendons au fond — swoją brodą czarną, jak krucze pióra. — I co kobiety w niej widzą ładnego? On się nią brzydzi! — tak! brzydzi się nią szczerze! swoją twarz zawsze goli bez zarzutu. Stąpa taki cymbał niby po gwiazdach, nie zważając na kobietki, a te doń lgną, jak muchy... Z czego na szczęście skorzystać nie potrafi, zaplątawszy się w wysokich ideach... Felicya radaby z nim odnowić stosunki, a że ów niedołęga zrażonym jest i dumnym, więc pośrednictwo jego, męża, jest potrzebne.
Brzechwa trzaskał nerwowo palcami, w oczach pojawiły mu się fosforyczne światełka. A więc, niech jeszcze to... on ma widoki wyższe na celu, błahostki, stojące na przeszkodzie zgniecie i pominie.
Felicya jest kosztownym środkiem dopięcia mety: niechętna i rozgoryczona, do niczego przydać się nie może.
Kochał Felicyę po swojemu, jako najwspanialszą z hurys, z posiadania której czuł się dumnym. Kaprysy jej, dąsy i wymagania — o ile nie sprzeciwiały się głównym planom — przyjmował z pieszczotliwą pobłażliwością. One ją nawet podnosiły w jego oczach, nadawały jej urok wytworności, subtelności i szyku, który przedewszystkiem w kobiecie uznawał. Innego typu kobiet nie pojmował i nie cenił.
W stosunku do niej, był nietyle mężem, ile delektującym się amatorem, któremu traf wsunął pierwszemu do ręki soczysty owoc.
W jego pojęciu miłość miała formy tak cynicznie płaskie, nieuduchowione, nawet pozbawione namiętności, — wprost przyjemnego użycia, — a przeszedłszy stoliczną szkołę, tyle jej do przesytu użył, że już tylko mrużył się mile na wspomnienie, znużony.
Z temperamentu do zazdrości mało też był pochopny. Żonę uważał jako swą własność, jako wspólniczkę i środek doścignięcia karyery; do sięgnąwszy celu, zadowolony i syty, uprawiałby łatwą, mieszczańską moralność. Nerwy, natężone w kierunku łowienia grosza, w domu domagały się przedewszystkiem odpoczynku, nabierania sił do walki. Tajemnice serdeczne żony, drażniąc go, w gruncie nie wiele go obchodziły, — o wieleby nie wybiegły w sferę realną i nie przekroczyły pewnych granic.
On sam w zasadzie pozwalał sobie na zupełną swobodę, tymczasowo zresztą korzystać z niej nie mając ani czasu ani ochoty. Przeklęte niewieście kaprysy!
ROZDZIAŁ X.
Horlicz od wczoraj znajdował się w niezzwykłem usposobieniu, podrażnionem i podnieconem. Słońce od rana wypłynęło jaskrawe, na lazurowe, pogodne błękity, w blaskach jego ocknęła się w nim jakaś rzeźwość, jakby pod wpływem przebytych wstrząsnień, w wewnętrznym jego świecie zaszła odmiana, z pod skorupy skamieniałości i martwoty, wytrysło ciepłe źródło upojenia. Postanowił oprzeć się pokusom, nie pójść, a jednak w duszy wrzało mu ożywienie, niepokój i wyruszenie.
W mrocznem mieszkaniu szafy stały ponuro, dźwigając uczone foliały, podnosząc mu przyprószone pyłem owoce mądrości ludzkiej. Nie mógł patrzeć na nie, były mu nieznośne i wstrętne; gnębiły go te ściany, jak świadki przypomnienia, palących mąk; parła go jakaś tęsknota, do ruchu, świeżego powietrza, słońca, żądza życia...
Z pośpiechem wybrał się na bezcelową włóczęgę po mieście. Słońce lało potoki światła, na ziemi śnieg jeszcze leżał szarzejącą się powłoką, ale w górze już panowała wiosna: niebo roziskrzone błękitem, wesołe i śmiejące się, chmurki swawolnie płynęły w leciuchnych gazowych zwojach, opalowo błyszcząc w powodzi jasności. Drobne strumyki roztopionego śniegu, wiły się brzegami stromych, spadzistych ulic i szumiały radośnym bełkotem, krwawiąc się czerwonym kwarcem i połyskując miką.
Sczerniałe mury starych domów chłoną potoki światła i jakby dyszą ożywieniem... słońce roznieca iskry w szybach i one lśnią i promienieją, jak wzrok błyszczący weselem oczekiwanej wiosny.
Przechodnie stąpali sprężystym krokiem. Kobiety strojne, z oczami, w których migotały radosne błyski, paplały wesoło, rzucając strzały podnieconych spojrzeń i dyskretnie — zalotne uśmiechy. Mężczyźni spoglądają zwycięsko; nawet wyschłe, płatające nogami postacie, posyłają w kierunku kwitnących twarzyczek próby figlarnych uśmiechów i natrętnych spojrzeń. Strojnisie wyżej i wdzięczniej uchylają sukienek, szumią jedwabnemi spódniczkami i misternie krygują obciśniętą, przeciągniętą, jak u osy, kibić. Nawet przygarbione, pochylone staruszki, ciągną się żwawiej w ożywczych promieniach słońca, z blaskiem nadziei w oczach. Malcy w gimnazyalnych mundurkach szczebioczą, jak ptaki, mają wesołe niedbałe minki, świadczące, że w tej chwili nie frasuje ich zmora cenzusów i że z wszelkiej uczoności drwią sobie. Tylko szkapy dorożkarskie, z szeroko rozstawionemi nogami, boleśnie powyginanemi kolanami i spuszczoną głową, wyglądają jak uosobienie rozpaczy beznadziejnego cierpienia.
Z ziemi podnosi się wilgotny opar, świeży i rzeźwy. Fala odnowionego życia przyrody płynie podniecającym prądem, — i doktór, patrząc na ten pogodny poranek zbliżającej się wiosny, skłonnym był patrzeć na świat weselej i jaśniej.
— Ona mię pragnie widzieć! — dreszczem upajającego szału przebiegło mu po żyłach.
Wyszukiwał wystających kamyków do przestąpienia wartko środkiem ulicy pędzącego strumienia, a w głowie mu szumiało i wrzało, czuł się silnym i rzeźwym, zdolnym do borykania się z życiem, do pochwycenia go za bary i wchłonięcia wszelkiej rozkoszy bytu.
— Kto wie? — odzywał się w piersi potężny głos jakiegoś żywiołowego prabytu, kto wie, czy nie mądrzej iść za wołaniem popędów, niż kierować się krótkowzroczym regulaminem rozumu? Potykać się z rzeczywistością, zamiast ginąć od chimery. Może łatwiej pokonać ów chaotyczny kołowrót rozumowań, co dusi i dławi, otaczając się świeżemi wrażeniami?
Myśl ta wstrząsnęła nim. Przystanął, niepewny i wzruszony.
— Pójść do niej?...
— Tak! dać się porwać tej unoszącej fali! po prostu, bez rozmysłu, nie pytając, co dalej będzie...
Chłonął w płuca rzeźwe, drgające słonecznymi prądami powietrze, i czuł wielką ochotę przebaczenia, usprawiedliwienia przed sobą tej, której wezwanie w nawpół zgasłym popiole roznieciło iskry.
— Co za naiwna ślepota, własne niepowodzenie składać na barki tej kobiety. Fatalizm leży w moim charakterze, w trawieniu się rozmysłami, tam gdzie należy chwytać sposobność w lot... w zbytecznem przecenianiu cudzej woli i niechęci uginania jej pod swoją wolę; zresztą w traktowaniu ludzi i stosunków ze zbyt wysokiego stanowiska, w którem realne kontury zacierają się.
Wilgotny wietr leciał swawoląc, powiewał piórami kobiecych kapeluszy i rozdmuchiwał włosy. Wróble krzątały się, świegocąc wesoło i buńczucznie podskakując.
— Więc idę?
Sprzeczność z wczorajszem postanowieniem uderzyła go komizmem, ale owładło nim usposobienie, które pogardza logiką.
— Tyle razy przecież burzyłem gmach swoich teoryi i odbudowywałem go nanowo: — mniejsza o to, jeśli kilka cegiełek nieprawidłowo położę. Wszystko jedno, jest on przeznaczony na to, aby go zasiedlały puhacze i widma własnej wyobraźni...Śnieg chlustał pod uderzeniami łopaty stróżów, pryskając bryzgami wody, w której igrały promienie.
— Zresztą, — ciągnął nić rozumowań doktór, z ożywieniem dysząc pełną piersią, — dlaczegóż przypuszczać właśnie, że jej idzie o moją szanowną osobę, nie zaś o moje recepty? Resztki niezwalczonej męskiej próżności. Człowiek nigdy się jej nie pozbywa doszczętnie. Przypuszczam, że jeszcze o mnie dba cokolwiek... tak, jak dawniej sądziłem, że przedstawiam dla niej wyłączną wartość. Drogo zapłacona nauka nie przyniosła korzyści.
Chłodny powiew ścisnął mu gardło. Skręcił w przeciwległą ulicę i szedł dalej, jakby nagle otrzeźwiony.
— Wszakże nie mam zwyczaju odmawiać nikomu pomocy...
Krył jednak przed sobą myśl jakąś, do której przyznać się nie chciał.
Gmach rojeń przestał nagle być wymarłym zamkiem: wrzało w nim potajemne życie.
— Witamy! witamy doktora!
Z poblizkiej restauracyi wytoczyło się grono złotej młodzieży.
Syci, zadowoleni i szykowni, szumieli, jak rój trutniów na wiosnę. Pewność siebie przebijała w ich ruchach i pełnych wykwintnej ironii spojrzeniach. Znać było, że zadanie życia pojmują gruntownie, wypełniają dokładnie, o niczem nie wątpiąc; mieli chyba trochę szyderskiego politowania dla tych, którzy miotali się, nie mogąc dosięgnąć wyżyn ich olimpijskiego spokoju. Życie ma swoje określone ramy: maniakiem być potrzeba, aby je rozbijać. Po co? — dobre gatunki win i cygar, tancerki, modny krawiec, wyścigi, sport i wreszcie... miłość — wypełniają cykl interesów duchowych, wytwornego kwiatu cywilizacyi. Największa trudność w dostaniu pieniędzy, — a zresztą zawsze znajdują się kretyni, którzy na nie zapracują. Daileurs, — apres nous le deluge!
Zobaczywszy doktora, otoczyli go hurmem.
Byli w doskonałym humorze, zapewne po dobrem śniadaniu i obfitych libacyach, stąd niezwykle serdecznie usposobieni i skłonni do wynurzeń.
Horlicz znał niektórych. — Ten parweniusz... był im czasem potrzebny. W szpitalu dla kalek, który założyła księżna Kaliksta, a który moda nakazywała popierać, brakowało stałego ordynatora, przyjeżdżali więc jako delegowani od towarzystwa damskiej dobroczynności z prośbą o bezpłatne leczenie.
Mon Dieu! pieniądze tak szybko się toczą, a na tyle własnych wymagań są potrzebne. Cóż szkodziło temu Horliczowi ofiarować parę godzin wolnego czasu? Ten dziwak tak lubił naukę, a tak mało potrzebował pieniędzy. Ma foi! nawetby nie wiedział, jak je użyć!
— Witamy! witamy cię doktorze!
— Nakoniec złowiliśmy anachoretę!
Zapewne w surowej twarzy Horlicza było coś szczególnie podniecającego ich ożywienie. Zdarzają się takie wylewy wesołej ciekawości osaczającej przejechanego przez koła pociągu obłąkanego lub złowionego zbiega. Punkt, ściągający chciwą wrażeń gawiedź, posępnym, drażniącym kontrastem wyzywając poczucie radości bytu. To jest w naturze ludzkiej.Ściskali mu ręce z łaskawą poufałością wodzirejów salonowych, którzy, zbliżając się, czują, iż wyświadczają łaskę, i rozprawiali jeden przed drugim.
— Nigdzie pana spotkać nie można! — Ukrywasz się pan, jak pustelnik!
— Może w pańskim ermitażu chroni się jaka ładna pustelnica?
— Cha cha cha! która pokutuje za grzechy.
— Ale gdzież tam! nie znasz go! on jest incombustible.
— Z węgla doktór jesteś czy z kamienia?
— Ha ha! który trzeba wrzucić do ognistego pieca, aby się rozżarzył.
— Wiesz co? Florka podejmie się rozdmuchać cię.
— A Mila stopić.
— To pyszna istota! elle a du chien.
— Nie ustąpisz mi jej? — pytał przez nos, kołysząc się elegancko na biodrach, młody gentleman w ubraniu w kratkę.
— Ustąpię tylko przez poświęcenie dla idei — jemu naprzykład, — mówił wskazując na doktora.
Horlicz był blady.
— Nie trudźcie się panowie. Nie przyjąłbym tej ofiary. Używajcie sami.
— Hm! przez skromność w ocenie sił własnych?— czy przez obawę zbytniej eksploatacyi?... — mówił gentleman, przekrzywiając głowę i jedno oko mrużąc.
— Przez zbytnią wybredność smaku, aby z upodobaniem szukać karmi... w żołędziach.
— My pana nie rozumiemy!
— Na szczęście! — rzekł doktór z ironią. Wesołość trochę ochłodła.
— Musimy się śpieszyć! o tej piknik, a na wieczornem posiedzeniu wybory dyrektora! Nasz prezes, książę Anatoliusz, ciągnie swego protegowanego. Ma być szczególnie sprytna bestya.
— Dandys ze szkiełkiem w oku, melancholijnie pochylił głowę.
— Żoneczkę ma cacaną!
— Epatante! — słuchaj! — oddałbyś za nią Florkę?
— Cóż! kiedy jeszcze czekać potrzeba, zanim zacznie "kaskadować..."
— A tybyś jej w tem chętnie dopomógł? Tamten filozoficznie grzebał piórkiem w zębach.
— Parbleu! wyznaję, że to tylko od niej zależy !
— Ha ha! roześmiało się towarzystwo, — co za wspaniałomyślność!
— Uczono mię od dzieciństwa, — przytwierdził melancholijnie, — aby się w niczem damom nie sprzeciwiać i woli ich ulegać!...
— Dużoś już ulegał, — Franek? Wykonał patetyczny gest rękami.
— Nie miałem serca odmawiać!
— Dowód w tem!... — rzekł jeden z kompanionów, wskazując świecącą czaszkę Frania.
— Panowie! to order zasługi!
— Bohater! — pracował nawet nad siły...
— No! ale teraz jużeś wystąpił ze szranków? — mówił elegancki i niedbały adwokat.
Tamten wyszczerzył szydersko spróchniałe zęby.
— Dlaczego?
— Otrzymawszy tak widomy patent za waleczność... zostawisz pole otwarte dla innych.
— Jam zawsze gotów do ofiar!
— Ale cię inni do nich nie dopuszczą!
Adwokat złożył do apetycznie zmysłowego uśmiechu swoje ładne usta.
— Ubiegnę cię w drodze, hrabio! — zobaczysz.
— Słuchajcie! zobaczycie sukces Kazia. Kazio uśmiechał się, lubieżnie smakując.
— Właśnie, że go nie zobaczycie!
— Ba! ależ to dyskrecyą!
— Delektować się woli w ukryciu!
— Czy tryumf już dokonany?
— Ależ ja dopiero rozpoczynam kampanię! pod sztandarem nadziei... Chociaż zyskałem już niejakie trofea...
Wyciągnął z zanadrza malutką rękawiczkę.
— I nie podzielisz się z klientami? — niewdzięcznik!
— Owszem, pozwolę wam oblizać paluszki... własne!
— Po adwokacku! Niech go! Pociągnęli dalej, przerzucając się wesołemi słówkami, zginęli na najbliższym zakręcie.
Horlicz szedł szybko, przejęty niesmakiem i wstrętem. W zetknięciu się z tymi wibryonami, czuł jaśniej upajającą, wonną gorycz swych mar rozwiewnych, ich palącą ekstazę, a zarazem beznadziejność. Czuł się odsuniętym z koła powszechnych uciech i zabiegów, wyodrębnionym i dumnym, — ale zarazem tak smutnym! — o! tak nieskończenie zniechęconym i smutnym...
— Ci są szczęśliwi: mają pełne koryto i w niem czerpią zadowolenie wszelkich pragnień...
— Jestem rzeczywiście okazem kopalnym wśród dzisiejszej ludzkości — szydził z siebie — gatunkiem zaginionym, niezrozumiałym dla ogółu. Na szczęście! — powtórzył z ironią.
— Stan, któremu podlegam, przygotowywał się we mnie oddawna, jeszcze wówczas, gdy w stepach Irtyskich mieszkałem w oddzielnym namiocie... Cierpię dlatego, że nie pokalałem siebie duchowo i nie wyczerpałem fizycznie.
Szedł nie patrząc prawie przed siebie. Zdala od centrum miasta, ruch uliczny był coraz mniejszy. Teraz po oślizgłym wilgocią trotuarze, wymijał go cały sznur pensyonarek, z powodu pięknej pogody wyprowadzonych na przechadzkę. Dziewczęta w ciemnych paltocikach były anemiczne i blade, z zaczerwienionemi oczami i sztywnemi ruchami, wyczerpane od pracy i zamknięcia w dusznem powietrzu.
Doktór machinalnie ścigał oczyma zastępy młodych istot, a w głowie mu nurtowało pytanie:
— Dlaczego właściwie ją pokochałem? — dlaczego tę właśnie?
— Zapewne! każda epoka ma inne zapotrzebowania i cele... Matka moja była kobietą wielkiego hartu i cichego poświęcenia, — bez promienia miłości i bez skargi, dźwigającą do zgonu jarzmo ciężkich obowiązków, nigdy nawet należycie nie oceniona przez najbliższe otoczenie... Mnie, syna tej mężnej męczennicy pociąga właśnie bezmyślna Fryne. Czem? — czy skarbami duchowymi, którymi już się w niej łudzić przestałem?... nie! czarem zmysłowym...
— I cóż w tem dziwnego? Ludzkość zbyt zapędziła się w kierunku podporządkowywania wszelkich spraw tyranii rozumu i teraz musi pod groźbą zniszczenia z drogi zawrócić.
— Dążymy w czasy, w których zdrowa, czysta krew, na szali rozumowania będzie miała przewagę nad wszelką duchową pięknością. Przykre to może przyznanie, ale dość spojrzeć na zastępy bezkrwistych, anemicznych matek przyszłych pokoleń, aby nie wątpić o tem... Jeśli w pochodzie cywilizacyjnym w porę nas nie zastąpią gromady ludzi o silnych muskułach i tęgich nerwach, ludzkość, na miejscu panowania uduchowionego umysłu, postawi ideał krzepkiego zwierzęcia, o którego dosiężenie wołać będzie, wyciągając doń chciwie ręce.
Horlicz, pogrążony w myślach, szedł nie patrząc prawie przed siebie. Droga już wybiegła za mury miasta skręcając teraz utartym szlakiem w pole.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, krwawym blaskiem oświecając płaszczyznę, pokrytą białym jeszcze ale już topniejącym śniegiem, i zbrukaną wstęgę gościńca, sunącą wśród nędznych domków, które ze stron obu, za połamaną linią parkanów gdzieniegdzie się wznosiły.
Nad słomianemi strzechami powiewały sinawe pióropusze dymu, złocąc się i rozpływając w opałowej przestrzeni. Wilgotne wyziewy śniegu przesycały powietrze; na zaróżowionem tle nieba, przeświecały strzępami popiołu czarne skrzydła wron, krążących migotliwym, żałobnym wieńcem nad białą równiną.
Z daleka mignął budynek o pretensyonalnej architekturze, upstrzony mnóstwem kolumn i wieżyczek.
Obejrzał się zdumiony.
— Zaszedłem aż do Strzelnej — rzekł.
Miejsce to bywa częstem rendezvous wesołych kompanii, które przyciąga przejażdżka za miastem na świeżem powietrzu, dużo swobody i dobra restauracya.
W przeciwnym kierunku, mijając go, szedł szybko jakiś młodzieniec w studenckim szynelu, na widok którego rozjaśniła się twarz doktora.
— Pan Zdzisław! witam! co pan tu robisz? Zdzisław zdjął wytartą czapeczkę, z pod której mignęły jasne włosy.
— To co i pan. Idę nałykać się świeżego powietrza i umknąć na chwilę przed tym przeklętym miejskim gwarem.
Horlicz, który go lubił, i dawniej wśród grona wielbicieli Felicyi odznaczał szczególną sympatyą, rad był spotkaniu tej postaci, która wionęła nań wspomnieniem chwil spędzonych w rezedowym ze złotemi arabeskami salonie, gdzie w klombie wachlarzowych palm, na kanapce, majaczyła lekka postać, jak magnes ściągająca wszystkie spojrzenia i myśli... Postać ta nie tchnęła ową wściekłą zalotnością i przepaścistym smutkiem, cechującym ją dzisiaj: wesoła i hoża, zdawała się być świeżym" kwiatem, nietkniętą kartą welinu, której tajemniczą treść życie miało nakreślić.
Kilka sanek brzęcząc dzwonkami przeleciało obok.
— Nadciągnęło tego mrowia sporo — rzekł Zdzisław — muszą tu urządzać jakiś festyn!
Poczciwy chłopak, aby nie zranić dotkliwej wrażliwości doktora, przemilczał, iż spotkał dawną jego bogdankę, z twarzyczką różową, w ciemnych sobolach, pędzącą w tymże kierunku.
Ale Horlicz przenikając go wzrokiem, jakby w myślach jego to imię magnetycznie wyśledził, zapytał z bezprzyczynową zazdrością, która go zawsze przejmowała w obec tych, którzy się do niej zbliżali.
— Jesteś pan zawsze częstym gościem prezesowej? czy wieczory odbywają się tam stale?
— Ej nie! od kiedy koliber wyfrunął z klatki, zielone pudło straciło na uroku. Prezesową przeniosła się do córki jak duch opiekuńczy, tam najczęściej dniuje i nocuje... Tęczowa ptaszyna buja teraz po świecie, zapewne siada wciąż na nowych kwiatach i miody spija. O! ta potrafi stu mężczyznom ukręcić głowy, a potem, siadłszy przed gotowalnią, zadumać się głęboko... jaki kolor najwięcej odpowiedni do jej twarzy!
Horlicz, który sam nie był o wybrance zbyt wysokiego mniemania, doznał ściśnięcia w sercu, słysząc o niej lekceważące zdanie.
— Sądzisz pan zbyt surowo z bezwzględnością swojego wieku, odezwał się z doskonałą obojętnością, rysując laseczką koło na zdeptanej powierzchni śniegu. — Nie! sądzę, iż ona nie jest gorszą od przeciętnej masy kobiet. Zapewne, samoistnego sądu tam brak, prawidła moralności ślepe, skłonności dość luźne, mogące się nagiąć w tę lub ową stronę, pojęcia niewyrozumowane, przyjęte na wiarę od otaczającego ogółu. Jeśli jednak niezupełnie zadowala duchowo, nie ma w niej znów nic takiego, coby nieodwołalnie odstręczało. Krajał wybraną kobietę chłodną, trzeźwą analizą, i urwał marszcząc brwi, bo z pod bujnej czupryny, jasne oczy studenta wpatrywały się weń ciekawie i bacznie.
Zdzisław, zamyślony, z pochyloną naprzód figurą, wykonywał palcami w powietrzu strzyżące ruchy, jak gdyby chwytał i wyciągał nić jakiegoś subtelnego rozumowania.
— Widzi pan — mówił w zastanowieniu, lekko jąkając się od natężonego wydobywania ukrytej prawdy — taka kobieta, to jak żywioł potężny, ale bezwiedny i nieodpowiedzialny za szerzone zniszczenie — w niej trzeba odróżnić pojęcia umysłowe, od tego, cobym nazwał duszą; co w niej jest nierozwinięte przeczuciem... Myslę, że ona sama siebie dokładnie nie pojmuje, i że nigdy wiedzieć nie będzie, w co mogłaby się rozwinąć gdyby... Zresztą, kobieta w wielu razach tyleż jest warta, co mężczyzna, którego szczerze pokocha... Może dałaby się podnieść i urobić, chociaż otoczenie, w które ją los postawił, niechybnie...
Chciał dalej mówić, ale zaciął się, pohamował i zarumienił zmieszany, patrząc życzliwie na doktora.
— Ee! — bąknął, — zagadałem się tu, a już na mnie pora.
— Nowa pasya? — pytał uśmiechając się Horlicz, którego gorączkowe przygnębienie topiło się w tej atmosferze zdrowia, wesołości i dobrego humoru.
Chłopiec uśmiechnął się, ukazując zdrowe, białe zęby i machnął ręką.
— Gdzież tam! nie mam czasu bałamucić się, to zbytek zakazany, — zaśmiał się ochoczo.
— Wiele pracujesz pan?
— Jakżeż! Egzamina za pasem!... Przytem ojciec mój niedawno miejsce stracił; muszę myśleć o wyżywieniu rodziny.
Uchylił czapeczki i wstrząsnął energicznie dłoń doktora.
— Dokąd?
— Na korepetycye! Śpieszę się... Pomaszerował raźno, nucąc coś.
Doktór szedł dalej weselszy; postanowił zajść do Strzelnej dla odpoczynku. Spotkanie tej młodzieńczej i pełnej życia postaci, orzeźwiło go.
— Tak — tak — myślał wciągając w płuca fale świeżego powietrza w rozmarzeniu i z dziwną rozkoszą. — Ona sama nie pojmuje w co urosnąćby mogła, jak bluszcz obwiwszy splotami kolumnę... Jej dusza to chaotyczne przeczucie, splątane, ciemne. To żywiołowa siła, nieodpowiedzialna za szerzone zniszczenia, nieuświadomiona i śpiąca. Może się nigdy nie obudzi... Tak, kobieta częstokroć duchowo tyleż jest warta, co ten, którego szczerze pokocha...
Zapomniał o rzeczywistości. Myślą niósł się ku niej, w nią przelewał spragnioną dobra duszę.
— Dziwny ten chłopak! skąd ma tę wiedzę? Przy swej realnej, logicznej naturze, nigdy nie da się pociągnąć w otchłań bezrozumnej miłości. Zdrowa, dzielna organizacya! miernie uczuciowa ale trzeźwa i energiczna. Taki nie da się złamać egzaltowaną miłością. W tych oto, jest ziarno przyszłości.
ROZDZIAŁ XI.
Strzelna była dzisiaj niepomiernie ożywiona. Festony różnobarwnych lampek zwijały się na froncie. Z głównej sali, zajętej przez jakąś ochoczą kompanię, dochodziły wybuchy głośnych śmiechów, ożywione głosy, zmieszane z brzękiem kieliszków.
Doktór usiadł w dość brudnym bocznym gabinecie, w którym kopcąca lampa rzucała mdławe połyski na żółte obicia w ordynarno fantazyjne kwiatki i oleodruki, obficie upstrzone muchami.
Przez okno widać było grono czarnych kawek, z wrzaskiem krążących około śladów końskich; na tle splamionego, zarumienionego zachodem śniegu odbijały czarnemi, ruchomemi płatami. I one uwijały się, jak ludzie, szukając żeru.
U podjazdu stały liczne powozy i dorożki; woźnice siedzieli nieruchomo i ponuro lub rozmawiali z sobą, wskazując z zawistnym wyrazem na okna sali, z których buchało światło.
Fala wesołego gwaru, toastów i okrzyków, dolatywała przez drzwi, zmieszana z urywkami rozkazów krótko rzucanych służbie, dzwonieniem szkła i strzelaniem korków szampana.
Nie rychło wyfrakowany lokaj, w przerwach pośpiesznego uwijania się na usługach biesiadników niedbałym krokiem, przyniósł Horliczowi na tacy szklankę herbaty, i z miną tak wyniosłą, jakby wyrządzał niezasłużoną łaskę, postawił ją na stole, oblanym jeszcze resztkami jadła.
Właśnie pod ganek zajechały angielskie sanie, okryte niedźwiedziem futrem, ciągnione przez parę dzielnych rasowców.
W hotelu wszczął się ruch i zamęt. Służba rzuciła się ku powozowi, z którego wydobywał się, sapiąc śpiesznie, otyły i nizki mężczyzna.
Otoczony dworem nadskakujących lokajów, wśród których widniał gnący się w ukłonach grzbiet gospodarza, dostał się do ciepłej sieni, gdzie powoli rozbierał się z futer i kaloszy.
Horlicz, któremu ta wrzawa hulaszcza i pijana, przejmowała wstrętem nerwy, wychylił zimną herbatę i, zapłaciwszy, zabierał się do wyjścia.
W tej chwili, z sali huczącej odgłosami uczty, wybiegł kelner z serwetą pod pachą i wiązką pustych butelek w ręku, i pomknął dla wykonania jakichś poleceń, pozostawiając drzwi uchylone.
Nowoprzybyły wydobywszy się z ciepłych okryć, postąpił głośno sapiąc i ocierając pot z twarzy.
— Wybaczcie panowie! spóźniłem się! zatrzymano mię...
Horlicz bystry swój wzrok mimowoli zapuścił w oświetlone, huczące wnętrze sali, drgnął — i zastygł z nieruchomemi źrenicami.
Rysując się na tle błyszczących mundurów, czarnych fraków i kilku jasnych toalet damskich, na spotkanie gościa podnosiła się z delikatnym, nerwowym wdziękiem, smukła i lekka postać kobieca, z omdlałymi ruchami, wejrzeniem błyszczącem bezmiarem tęsknoty i różowemi usty, rozchylonemi rozkosznem pragnieniem.
— Hurra! cześć amfitryonowi! — wrzeszczała podochocona już kompania, rzucając się ku przybyszowi.
Ale ten, ujrzawszy Felicyę z rozjaśnionemi oczkami, przymilającemi się i mglącemi czułością, — biegł ku niej.
Zatopił usta w kielichu jej rączki i porwał z tacy kielich z winem.
— Panowie! za moim przykładem! wychylmy toast na cześć królowej zebrania; kwiatu, ozdoby i poezyi naszej uczty!
Gromada mężczyzn z pełnymi kielichami otoczyła Felicyę.
— Niech żyje! — Niech nam kwitnie! — Niech włada!...
Zbliżali się do niej i całowali jej ręce rozgrzanemi wargami.
Przyciskali do ust jej wiotkie paluszki, ze znaczącem spojrzeniem wypartych pożądliwie oczu. Wargi bełkotały frazesy chaotycznego zachwytu, policzki zaogniały się, oczy gorzały.
A wśród tego brutalnego uwielbienia, wśród spoconych twarzy i podnieconych ruchów, pod ohydnemi spojrzeniami rozbierającemi ją z szat — ona stała smukła, pełna miękkiego, dziewiczego prawie wdzięku, z białą szyją, świecącą jak lilia i perlącą się czarą szampana w dłoni, w którego pianie usta z upojeniem maczała.
A jednak z czoła tej dziewiczej postaci, nie biło dumne zawstydzenie, odraza orgii. Podnosiło się ono wyrazem tryumfu, zadowolonem poczuciem władzy. Oczy, błyszczące dziwnym ogniem, splatały się z podniesionemi ku niej pożądliwie spojrzeniami, wiążąc się z niemi magnetycznym prądem. Wilgotne usta drżały w zmysłowem upojeniu.
Zdawało się, że magnetyczne prądy rozpalanych przez nią żądz, w niej samej budzą żywsze tętno krwi; że każde dotknięcie chciwych męskich warg, wrzeniem przebiega atłasową skórę, oczy powleka mgłą lubości, a śnieżną szyję, wychylającą się, jak kwiat biały — wydyma rozkosznie i lubieżnie.
Tuż za Felicyą stał Dyzio, śledząc z gorączkową radością jej powodzenie, rozpromieniony, spocony i wzruszony.
— Zdrowie naszego kandydata, którego świetne zdolności wszyscy podziwiamy, cenimy i życzymy powodzenia! — wzniósł nowy toast książę.
Dyzio przyłożył rękę do piersi i kłaniał się pokazując żółte zęby w uśmiechu, napozór naiwnym i dobrodusznym, a w rzeczywistości przebiegłym i chytrym.
— Człowiek, który umiał własną łódź do tak uroczego portu wprowadzić — wskazując oczyma Felicyę, szeplenił łaskawie książę — potrafi utrzymać na wzburzonych falach skołataną nawę naszej instytucyi.
— Obmyśleć — wtrąciły żartobliwie głosy, — w jaki sposób załatać jej podziurawione boki!...
— Aaa! a! — śmiał się Brzechwa, — trzeba z kogoś skórę zedrzeć!
Twarz układała mu się w fałdy, oblegające policzki i podbródek, marszczyła około nosa, przybierając wyraz drapieżny, głupowaty i cyniczny.
I zaraz z ministeryalną powagą dodał:
— Gdyby naprawdę panowie dali mi dowód zaufania, składając zarząd w moje ręce, uważałbym za nieodzowne zwiększyć wydajność dywidendy, wnosząc system oszczędności i wytężonej pracy par force.
Wyprostował się mrużąc oczy i podniósł głowę z wielką godnością i powagą. Był teraz człowiekiem całkiem seryo. Żarty skończyły się: teraz jest działaczem społecznym.
Grupy rozdzieliły się. Młodszy dwór otoczył królowę szumiąc, jak rój pszczół, uwijających się wkoło plastru miodu.
Felicya zrzuciła, z siebie obłok rozmarzenia: miała twarz mocno zarumienioną, włosy rozrzucone trochę i wzrok bezładny. Leżała na miękkim szezlongu w powabnej, wdzięcznej pozie, podniecona, a nawpół omdlała i senna, jak kwiat usychający z pragnienia. Z nawpół przymkniętych powiek tryskały dziwne rozżarzone błyski, i roje iskier złocistych sypały się pod powiewem lśniącego ze strusich piór wachlarza, który migotał, przyciągał wejrzenia, osłaniał uśmiechy i wabił.
Dokoła niej, drażniący szept i połyski ostrych, chciwych spojrzeń.
Elegancki adwokat pochyla się ku niej z przymrużonemi figlarnie powiekami, muskając ją prawie wypomadowaną czupryną, i szepcze coś —
od czego ładna jego twarz błyszczy zadowoleniem, jakby się delektował czemś smakowitem. Dostojny hrabicz, na wyprostowanych ramionach trzyma z godnością łysą głowę, w ręku szapoklak, cedzi banalne, idyotyczne w swej bezmyślności frazesy, i w przymilającym się, plugawym uśmiechu, wyszczerza spróchniałe zęby. Młodziutki, złotowłosy obywatel, spogląda z boku łakomie i chciwie, — myśląc o zastawieniu maminej wioski, gdyby wystawnością udało się ściągnąć na chwilę uwagę bogini.
A ona ich wszystkich wabiła uśmiechem omdlałego upojenia, czarem słów słodkich, niedomówionych, a pełnych dziwnego, zagadkowego znaczenia, ruchami nęcącymi, leniwą gracyą tajemnego oddania się.
Brzechwa tymczasem szastał się, rzucał argumenta, cyfry, składał obietnice, podziękowania i ukłony, a bystrem okiem kontrolował lokajów z półmiskami.
W powietrzu migoce jaskrawy blask kandelabrów i szum zmieszanych oddechów. Rzęsiste światła i rozgwary sali buchają do przyległego, zakopconego gabinetu, gdzie stoi nieruchomo ciemna, ponura postać.
Z draperyi jedwabiów, jak ciemny motyl, wychyla się malutka nóżka, skrycie, ciekawie, nęcąco... Młody adwokat skończywszy gorącą przemowę, pochyla się dyskretnie, i składa ukradkowy pocałunek na pantofelku, skąd zaróżowioną linią przeziera ażurowa pończoszka.
Młoda kobieta nie cofa jej przed natrętnemi ustami, lecz podnosi figlarnie groźne spojrzenie, topiąc je w oczach chciwie na siebie zwróconych, — poczem płoni się cicho, rozpływając w marzącej, lubieżnej ekstazie.
A wokół niej dyszała żądzą atmosfera odurzenia i szału, jakby jej ciało zmienionem było w kwiat żywy, sączący pełne upojeń tchnienia, wrzące magnetycznymi prądami.
Potrzeba było całych pokoleń, pędzących życie w próżniactwie i gnuśności, aby na tym pognoju wyrósł tak upajający kwiat, subtelny i nerwowy, czarujący gracyą i wybujałą zmysłowością. Kwiat zatruty, barwny i wonny, łudzący pozorami duchowego bogactwa, dla wzmożenia atrakcyi, co mamiąc wyobraźnią, pociąga oczy, a odurza zapachem do bezprzytomności i szalu.
Drzwi wychodowe nagle się zatrzasły, przepuszczając wysoką postać, która oddalała się szybkimi, ciężkimi krokami.
ROZDZIAŁ XII.
Brzechwa tymczasem tryumfował i zacierał ręce z radości: głosy miał zapewnione.
Dolewał wina, ściskał za ręce, biegał, podskakiwał. Wszędzie uwijał się jego fraczek z rozwiewnemi połami; pomiędzy rozmawiających wtykała się jasno blond głowa, z gładko rozdzielonymi włosami i figlarną łysiną na ciemieniu.
We framugach okien stawał do rozprawy z poważniejszymi mężami, przekładał im coś wymownie, słuchał uroczyście i, z gestem skupionej powagi, poprawiał na nosie złote binokle.
Oponenci kiwali głowami, rzucali wątpliwości, ale porwani żarem argumentów, przekonani cytatami, powoli ustępowali.
Brzechwa obalał wahania, pokonywał wszelkie zapory, zwyciężał.
Do starszych zgromadzenia przemawiał z pokorą, powagą i stanowczością zarazem, z gestem okrągłym, pełnym rozwagi i namaszczenia, jak lis mrużący oczy do pacierza. Cukrzył głos przez grzeczność, ale znać było, że potrafi go podnieść przez poczucie siły. Takim, jakim był nie wzbudzał zaufania, ale imponował rzutkością i energią.
— Obostrzyć odpowiedzialność za pomocą systemu kar. Opłatę robotnikom zredukować do minimum, natomiast zwiększyć ilość godzin zajęcia — sypało się z ust jego.
— Przedewszystkiem idzie o podniesienie dywidendy dla akcyonaryuszów — panowie na to się zgodzą? Wejść w umowę z sąsiedniemi firmami, producentów przycisnąć, zanim obejrzą się za nowemi drogami zbytu, muszą zgodzić się na wszelkie warunki, inaczej nie otrzymają nic.
— Będzie to ruiną dla ogółu producentów, — zauważył nieśmiało stary buchalter w zmiętym trochę surducie.
Brzechwa zmierzył go spokojnie oczyma i chwilę nie odpowiadał, przecierając od niechcenia binokle.
— Personel urzędników zmniejszyć, jednostki słabsze, mniej sprężyste i nie dbające o dobro instytucyi — uwolnić; gorliwszym wydawać nagrody — wycedził wreszcie powoli i groźnie z nosowym dźwiękiem i utkwił w interlokutora blado niebieskie oczy, błyszczące teraz wyrazem wyższości i despotycznej mocy.
Tamten pochylił głowę, zahypnotyzowany wielkością przyszłego naczelnika.
— Inni oddawna zabiegali o to miejsce, mówił na uboczu stroskany mężczyzna, dziw, że ten tak prędko dopiąć celu potrafił.
— Umiejętność czytania w cudzych kartach, mon cher.
Grupa wesołych biesiadników, z zapalonemi cygarami, wkroczyła do nawpół oświetlonego gabinetu, otwierając z hałasem okno.
— Ten Brzechwa to zręczny łotr, rozległo się wśród głośnych wybuchów śmiechu.
— To wilk! mówił wąsaty szlachcic, który nie przyjmował udziału w naradach i wznoszeniu toastów, chociaż zarumieniona jego twarz świadczyła, że i on się od libacyi nie uchylał.
— To i cóż? odciął z impertynencką wyższością, strząsając popiół z cygara, stołeczny akcyonaryusz o poważnej fizyognomii i żywych ruchach, lepszy taki, niż potulna owieczka, co siebie pozwoli zarżnąć i nas z sobą razem. W naszych czasach wytężonej ekonomicznej walki, tacy właśnie działacze są potrzebni.
— Jedną uczciwością daleko nie zajedziesz! wtrącił z rubaszną wesołością ruchliwy, fertyczny prowincyonalista, z czerwonymi pryszczami na twarzy.
— Kury cię zadziobią mości dobrodzieju!
— Sprytna szelma! — podrwiwał nieposzlakowanej elegancyi mieszczuch, ze zmęczoną twarzą i wyrazem niezmiernego lekceważenia w oczach, — takiego interesanci nie wywiodą w pole. Prędzej sam każdego okpić potrafi!...
Na to odezwały się nieznaczne westchnienia, z milczącem życzeniem, aby ten niewypowiedzianie sprytny przedsiębierca, okpił wspólnych klientów. Młody adwokat, z zadowolonym uśmiechem mrużąc oczy, przyłożył palce do ust.
— A żoneczka? — śliczna!
— O! to szyk! — odezwały się potwierdzające głosy szlachty — paluszki, mości dobrodzieju, oblizać trzeba.
— Uuu dydyrektora często w interesach bywać wywypadnie, — mówił lekko jąkający się, milczący dotąd, wypełzły młodzian, z ołowianą powagą na nieruchomem obliczu i mitrą w kapeluszu.
— Choćby nawet częściej niż codzień! — zaśmiał się cynicznie elegancki i fertyczny salonowiec, z rzadkiemi, misternie rozdzielonymi włosami i swawolną, bezmyślną miną — do wiecznie dowcipkującego uśmiechu złożonych ust, łyskającem spojrzeniem śledząc przez drzwi śliczną figurę Felicyi.
— Dziw, że na naszym ubogim gruncie takie cudne kwiaty rosną! — mówił wysoki, poważny, z angielskimi faworytami i miną lorda mężczyzna.
Tamten ułożył usta wytwornie i lekceważąco, przesunął po nich chusteczkę i zwrócił się do wysokiego:
— Książę darujesz że ośmielę się wtrącić: w żyłach jej matki — z lewej ręki — ciecze domieszka krwi francuskiej.
— Ona do Paryża stworzona! — wykrztusił inny.
— Jak mi Bóg miły — Wenus!
— Fryne!
— Mości Panowie! pójdziemy wznieść na jej cześć toast.
— Niech żyje długie lata!
— Niech włada!
— Niech nas uszczęśliwia!
— Ze szkodą prawego właściciela — kpinkował dowcipny salonowiec.
Złotowłosy obywatel trącił go w bok.
— Więcej poszanowania, Władek! — słuchaj, — nie lubię żartów...
— A Jurek zabiera się już włazić w cudzy serwitut...
— Odetchnąć swobodnie od długów! — deklamował patetycznie żartobliwy Władek, — otrzymawszy od dyrektora procent dywidendy i nabrawszy szerszego oddechu... zdmuchnąć mu żonkę!
— Haha! toż mu się udało!...
— Mości Panowie! — ciszej!!!
— Zdrowie naszej królowej!
— Stajemy wszyscy, stajemy! — Zdrooowie! Naprzeciw wchodzących podniósł się prezes.
— Panowie! nie zapominajcie! Dzisiaj wieczorem posiedzenie. Wybieramy dyrektora.
Kilkanaście par rąk zwróciło się z uściskiem do Brzechwy, który dziękował za współczucie ze skromną godnością i uśmiechem zwycięskim, którego skryć nie umiał, a który drgał mu w kątach ust nerwowym kurczem.
Na stronie od hałasującego grona, dowcipny Władek dotknął ramienia mężczyzny o znudzonym wyrazie twarzy, trzymającego się zdala od biesiadników.
— Można się zabawić nie gorzej niż widokiem wyścigów z przeszkodami i braniem baryer...
zaczął wiecznie drwiącym, napoły sarkastycznym, na poły przymilającym się tonem, — nieprawdaż, panie Opinogórski?
Tamtego blade, klasycznie zarysowane usta, ściągnęły się w niedbały uśmiech; podniósł ze spokojnem lekceważeniem ramiona.
— Tacy ludzie potrzebni są w społeczeństwie, jak krokodyle — oczyszczają powietrze z gnijących miazmatów i przeżytych szczątków... Ten człowiek pójdzie wysoko.
Rzeczywiście, ze swoją szczupłą, nerwowa, drgającą figurą, Brzechwa górował nad zgromadzeniem.
Wypukłe czoło podnosiło mu się poczuciem władzy. Z bladych oczu strzelały błyski inteligencyi i nieugiętej mocy. Z całej postaci biła uparta wytrwałość, wielka ambicya, dyscyplinowana wola, bezwzględność środków i umiejętność wydobycia się po cudzych karkach na wierzch.
Nie był to apostoł cnoty ani bohater obowiązku, ale działacz, który chce i umie dosięgnąć celu, silny wyzuciem się z jarzma powinności, idący do tryumfu przebojem; działacz potrzebny w tej grupie społecznej, która go naprzód wysunęła, urodzony jej przewodnik, stworzony aby rządzić, wyzyskiwać i prowadzić do swych celów — choćby na rzeź".
Patrząc, jak stał tak, trzeźwy, minowany nieugiętą, upartą, natężoną myślą, wśród chwiejnej fali rozbawionego tłumu, można było odgadnąć, że pożre ich wszystkich — i pójdzie dalej.
ROZDZIAŁ XIII.
Doktór stanął w swojem cichem, blado oświetlonem mieszkaniu, prawie spokojny.
Wolnym krokiem przebył pusty salonik, gdzie porozrzucane albumy świadczyły o niecierpliwości próżno dziś oczekujących pacyentów, zapełniony księgami gabinet i zatrzymał się w sypialni, gdzie nad twardem, wązkiem łóżkiem, widniał zawieszony wizerunek kobiety.
Był to nawpół zatarty dagerotyp. Wyglądała zeń szczupła postać niewieścia, z rękami skrzyżowanemi na prostej ciemnej sukni, z gładko zaczesanymi włosami i przejmująco głębokiem spojrzeniem oczu smutnych, poważnych i zamyślonych.
Horlicz wpatrywał się w nią, nieruchomy, z pionową zmarszczką na czole i ściągniętemi wahaniem ustami.
W oczach migotał mu jeszcze blask buchającej wrzawą sali, ćmiła się postać lubieżnie rozciągniętej Felicyi, wysuwającej pantofelek do pieszczoty męskich ust. W sercu burzyło mu się coś niby wstręt, niby obrzydzenie, — ale zbyt silnie został ugodzony w swej dumie, aby rozpaczać — był spokojny.
— Mogłem to przewidywać... Gdyby była istotą zdrową moralnie, warunki życia, które jej ofiarowałem, byłyby ją zadowoliły. — Nie zgodziła się na nie, dlatego, że popsuty ostremi pobudzeniami smak, domagał się innej strawy.
— Więc nie mógłbym teraz doznać od niej szczęścia? — więc nawet posiadanie jej, odbiłoby się na dnie duszy mojej wstrętem?...
— Nie! karta ta jest skończona. Teraz, gdyby nawet ona była dla mnie dostępną, jabym jej wziąć nie mógł... Trzeba wynaleźć inną nić, przywiązującą do życia.
Ujęta w ramy, ciemna postać kobieca z rękami skrzyżowanemi na piersi, spoglądała nań badawczo i poważnie. Smutny jej wzrok sięgał mu do duszy, przenikał, czytał w jej głębiach; słodka, zadumana twarz rozjaśniała się, promieniejąc cichą, pogodną światłością.
Zdawało mu się, że cały pokój wypełnia mglisty odblask świętości tej ukochanej głowy, co pochylała się ku niemu w aureoli smutku, litości i błogosławieństwa, że ona strzeże go od skalania prochem ziemskim, jasnemi skrzydły otula duszę zmąconą wichrem namiętności. Z uschłej wiązaki traw urwanych na jej grobie, płynął jakiś czar poezyi męczeństwa.
... Przez ciernie pełnego wyrzeczeń życia, przeszła ociekająca krwią, ale czysta; z pożarów bujnej młodości w surowych więzach obowiązku, wyszła nieskalana, może ze zduszonem sercem — ale zapatrzona w gwiazdę ideału, spokojna... Jej wspomnienie pokrzepia i umacnia duszę, ją czcić i pragnąć moralnej doskonałości — to jedno.
W surowych rysach doktora, przemknął błysk miękkiej czułości.
— Ocaliłaś mię matko — rzekł. Twój syn się nie spodli.
I gorzki uśmiech ściągnął mu usta.
Lepiejby może było, gdybyś mu nie zostawiła tego dziedzictwa.
Wolnym, równomiernym krokiem przeszedł do gabinetu, pochłonięty głęboką refleksyą.
Przy stole zatrzymał się. Oblane obfitym blaskiem lampy, leżały zwoje leciuchną warstwą kurzu przykrytych papierów.
Tak! oto prace jego, owoc długich i mozolnych studyów i samodzielnych poszukiwań, zbiór tylu wahań się, trudów, niepewności, zwycięstw i nadziei. Praca, której pomyślne ukończenie rozgłosi jego imię w świecie nauki, wyjedna mu stanowisko i sławę.
Dawno już ich nie tykał. Aby pracować, potrzeba swobody myśli, możności skupienia ich na żądanym przedmiocie; tymczasem jego mózg wyłącznie pochłania myśl tylko jedna.
Myśl ta skoncentrowana, od wrażeń różnorodnych odcięta, sama w siebie się wżerająca, przenika wszystkie jego fibry, przeradza się prawie w monoideizm, w mózgową katalepsyę. Pod jej naciskiem różnolite zjawiska świata zewnętrznego nie dochodzą prawie do świadomości. Na cały świat patrzy z wyłącznego jej stanowiska. Myśl ta subtelna, głęboka, ruchliwa, co chwila w odmienne obrazy się kształtująca, w przenikliwości swej, zamkniętej ciasnym obrębem, dochodzi niekiedy do jasnowidzenia; wypiera wszystkie odrębne wyobrażenia, wszystkie rozumowania zbiera do jednego punktu, który pali się nadmiarem energii, to znów zasklepia się w nieruchomości i kamienieje. Jest to jakiś potworny polip w mózgu, który działalność jego wysysa i ruch tamuje.
Wszystka krew jego organizmu, cała działalność umysłu, składają się na odżywienie tego potwora, który rozsiadłszy się w rozgorączkowanym mózgu, rządzi nim despotycznie i wszechwładnie, wysysa siły żywotne i ostremi pobudzeniami szarpie nerwy.
Powstrzymał szybkie, wzburzone kroki, którymi przebiegał pokój, jak zwierz zamknięty żelazną kratą. Zbliżył się do biurka, ujął w rękę plikę papierów i chwilę patrzył na nie w zamyśleniu.
Refleksye jakieś cieniem przesuwały mu się po czole. Wydawał bój ślepemu, ciemiężącemu go potworowi, i naprężoną, rozpaczną wolą, szukał dokoła siebie ratunku...
Zaśmiał się sucho, i pogardliwym ruchem odtrącił pisma.
— Cóż on da światu? Kilka myśli, które przedtem w rozmaity sposób wypowiedziano, kilka odkryć, które bez niego dokonają inni. I po to ma wlec latami całemi nędzny żywot? Jaki pusty i jaki nędzny cel istnienia!
Spojrzał na półki rzeźbionych szaf, zapełnione stosami ksiąg".
Leżały rozrzucone, pokryte warstwą kurzu: staroświeckie foliały w nadbutwiałej, woniejącej stęchlizną oprawie, inne poważnie w ciemny safian lub szare płótno ujęte, przedstawiciele nowszej wiedzy, nakoniec, rozsypujące się ulotnymi zeszytami i broszurkami, najświeższe naukowe reporterye, chwytające w lot każdą nowość. Spoglądał na nie i cierpki uśmiech przewijał mu się przez usta.
Nauka!... ona uspokaja nie tem, żeby zadowalała duchowo, ale tem, że umysł wyczerpuje i od zagadnień osobistego losu odwraca...
— Kto ma duszę zadowoloną lub serce wystygłe, ten znajdzie w niej zapełnienie egzystencyi, ale ja, stargany i zgnieciony, nie mogę upaść na kolana przed jej ołtarzem, szukając ufności, spokoju i zbawienia.
— Nauka! — czy ta, która płynie ważkimi kanalikami specyalizacyi, której zadaniem jest podniesienie materyalnego bytu i wygód kasty uprzywilejowanej? czy ta, która od wieków krąży w biednem kole nierozstrzygniętych pytań: niczego nie dowiodła, nikogo nie przekonała i nic nie utwierdziła?
— Nie! — wiem, że tamta potoki swych dobrodziejstw rozleje na wybrańców kapitalizmu, którym i teraz nie brak materyalnych wygód dolega; że do ciemnych, zgłodniałych mas przeniknie zaledwie jej okruszyna, i że w ostatniej dopiero dobie przebije mrok ich pojęć.
— A cel ten jest tak odległy, że mógłbym doń sercem przylgnąć chyba, gdyby ono było w indywidualnych pragnieniach zaspokojone...
— Zresztą" pytanie jeszcze, czy wyrywając ich z pogodnej bezmyślności, przyczynimy się do ich dobra. Faktem jest, że ani przeanalizowanie duchowe, ani subtelizacya nerwów, nie przyniosły nam szczęścia...
Stanął mu w oczach, ujrzany niedawno w kościele widok. Stary wieśniak upadł na kolana, bijąc czołem o ziemię. Grzbiet miał zgięty od pracy, siermięgę podartą, na twarzy pooranej troskami widniał szczególny wyraz głębokiej wiary i wewnętrznego spokoju.
Zaśmiał się gorzko.
— Powiedzieć takiemu: — niema żadnej wyższej siły, któraby kontrolowała twe czyny i zapisywała cierpienia, gotując za nie wieczną zapłatę.
Wspomnienia dawne zagrały w nim. Siedział z pochyloną głową i zakrytą rękoma twarzą, — teraz już mu brak siły — i chęci — i wiary.
— Pająk musi żywić się muchą, silny — słabszym. Od wieków trwa ten porządek społeczny, powtarza się i wciąż powtarzać będzie.
— Niegdyś porywałem się... dążność ta była mi sprężyną życia... Ale dzisiaj ja sam zbyt zgnębiony jestem i oparcia potrzebującym, zbyt pokrzywdzonym, pozbawionym tego, co mi do życia niezbędne; całopalenie dla dobra ogółu uznaję rozumem, — ale serce mi ku temu ostygło...
Wzrok jego padł na wydaną świeżo broszurę, na której widniało jego nazwisko.
— Zabierać głos w sprawach obchodzących ogól? — złudzenie! czego nie wypowie lub nie dokona on, wypowiedzą lub dokonają inni. Nie jest tak naiwnym, aby łudzić się doniosłością pojedynczego głosu w bezmiernym chórze zjawisk.
— Badać w zamierzchłej przeszłości, rozpierzchłe skargi narodów? — różnolite w przejawach, odrębne w wyrażeniu się, w treści swej jednakie; skupiające się w wołaniu o sytość chleba i rozkoszy, o swobodę używania i rozwijania się. Badania te zajmujące są bezsprzecznie, ale nie mogą zaspokoić mojego "ja", które teraz we mnie płacze.
— I przed tą błędną sybillą nie mogę upaść na kolana, nie zdoła ona natchnąć mię ufnością i spokojem, a na wszystkie moje zapytania co do celowości istnienia i ostatecznego kresu dążeń, odpowiada: "Nie wiesz, i nigdy wiedzieć nie będziesz".
Przeszedł się po pokoju, kombinując coś chłodno i z namysłem; usta miał zaciśnięte i brwi ściągnięte chmurno.
— W tym odmęcie, jakiejkolwiek deski chciałbym się uczepić, każda wraz ze mną pogrąża się w otchłani... Opartemu na mocnym gruncie istoty bytu, wystarczyłaby mi; pozbawionego tej zasadniczej podstawy, żadna nie ma siły wy dźwignąć... Są to akcesorya w łańcuchu życiowym, ale nie jego ogniwa i treść.
— Miłość dla wybranej kobiety... w życiu indywiduum widzę jeden tylko jej rozważnik: — w miłości dla dziecka...
— Gdybym je miał, prawdopodobnie uchwyciłbym się tej opoki, przetrwał kryzys — i żył dalej, chociaż nie życiem osobistem lecz bytem istoty wskrzeszającej moje właściwości i popędy. Ale ja dziecka nie mam.
— Wstrętnem byłoby mi zespolić swe cechy z cechami istoty niemiłej, obojętnej lub pospolitej w swych rysach duchowych i fizycznych, której też nic ze swych uczuć, ze swych myśli daćbym nie mógł...
— Nie! dwie te rdzenne miłości powinny spleść się w jedną: wówczas tylko mają znaczenie i wartość.
Zalała go gorzka fala wewnętrznej niemocy i przygnębienia. Osunął się na fotel i zakrył twarz rękoma.
Z bezwiednych głębin jego duszy, wypływać zaczęły i kształtować się jakieś chaotyczne przeczucia, pragnienia, z których sprawy zdać sobie nie mógł.
Tak... to była bezbrzeżna... nieujęta tęsknota, za tamtym... nienarodzonym... Owym zdmuchniętym błyskiem natchnienia, co w żywą formę zaklęty, miał być uwiecznionym.
Tęskno mu... dziwne! jak po czemś znajomem i żywem... żal, jak po najwyższej utracie... po tamtym, podnioślejszym odeń i czystszym, który przedłużyłby w nieskończoność najważniejsze rysy jego duchowej organizacyi, byłby jego udoskonalonem "ja".
W którym to "coś" w nim istniejące, — ale nadeń lepsze — gnębiące go swą nieokreślonością, zbłąkane w nawale postronnych wpływów, nie przejawione w czynie — stopić się miało w jeden kształt jasny, w jeden dźwięk czysty, spotęgować i ucieleśnić. Zrealizowanie utajonych sił wewnętrznych.
Horlicz, pogrążony w zadumie, siedział skamieniały, zasłuchany w echa bezwiednego życia duszy, z tajemniczą głębią boleści w nieruchomych oczach.
— Jakżebym kochał cię! ty, którego nigdy nie ujrzę! który na świat nie zejdziesz... Ty! który byłbyś rzeczywistością mego ducha...
— Z jakąż rozkoszą poświęciłbym życie pielęgnowaniu cię! chroniłbym ciebie, jak liść ochrania i otula młody pąk, noszący w sobie zawiązek kwiatu i owocu. Misya ta wystarczyłaby mi do zapełnienia życia.
— Byłby to cel borykania się ż losem, cel zabiegów i pracy, nie wyrozumowany i stworzony sztucznie, ale rdzennie prawdziwy.
— Z tą główką na piersi... czułbym się dostojnym i silnym... wartym tego, by żyć.
W piersi wezbrał mu wybuch rzewności i rozżalenia, czoło podnosiło gestem męczennika.
Udoskonalenie duszy... dziecię ukochanej kobiety, ekscelsior... Ale zamknąć swą istność do zgonu i po za grobem w ziarnie obojętności i apatyi, które tylko niemoc i znużenie z duszy mej wyssało...
— Tak, czuję to, wszystkie inne, które dałaby mi druga kobieta, będą fałszywem odbiciem mojej duchowej istoty, w którem zatracą się jej główne znamiona, — odtworzeniem niedoskonałem, niepełnem i fałszywem; negacyą mojej duchowej istoty, nie zaś jej udoskonaleniem.
— Kochałbym je, zapewne, jak się kocha własne ułomności i błędy, — ale miłować jak "tamtego"... jabym nie mógł.
— Zamiast tych wzruszeń bezdennych, które rozwierają do głębi moją duszę, wydobywając z niej najbardziej ukryte pierwiastki, — cóż jabym w tamte mógł przelać? Znużenie, apatyę, niesmak do życia, — wyczerpanie duchowe i odrętwienie.
— I z tym zasobem rzucać w świat biedne istoty, zatrute w zarodku, aby w spaczonem, duchowem zwierciadle kaleko odbijając świat zewnętrzny, złorzeczyły życiu i przeklinały swą dolę?
— Własne pomyłki, zawody, miałbym złożyć na barki tych, których do życia powołam? Nie, byłoby to nieuczciwością względem przyszłych pokoleń. Tylko zdrowe ziarno ma prawo do wydawania płodu.
Powstał sięgając ręką po swój rękopis.
— Wolę już to duchowe dziecko, które porodzę ze swej głowy, — sam!
I które trwać będzie tak marną chwilę! które nie sięgnie w daleką przyszłość, rozwijając się i doskonaląc z pokolenia w pokolenie, ale uschnie w nieruchomej, niezmiennej formie, a po niejakiej dobie odrzuconem zostanie, jako nieodpowiednie już, mknącemu wciąż naprzód, duchowi czasu...
Horlicz niecierpliwie odsunął krzesło, i szybkim krokiem zaczął przebiegać pokój. Miał szczerą chęć przekonać siebie we wnioskach przeciwnych tym, które błyskawicą rozświetlała mu jasnowidząca iskra szaleństwa. Kiełznał swój obłęd, jak uskrzydlonego rumaka, wprzęgając w jarzmo narzuconych postanowień, i darł w strzępy wieszcze halucynacye.
— Urojenia te wszystkie niepotrzebne są i próżne. Należy przemódz siebie i dalej pracować. Zbyt wiele już pracy, myśli i życia w to dzieło, zobojętniałe mi dzisiaj, włożyłem. Dla ludzkości — zapewne, to jedno ziarnko piasku w tłumie podobnych. Ale dla mnie, w tym mikroskopijnym zakresie czasu, który moje istnienie zamyka to ziarnko ma wartość ogromną. Wydźwignie mię ono z tłumu, wywyższy nad innych, zjedna znaczenie i sławę.
A głos wewnętrzny, nie poddając się temu trzeźwemu rozumowaniu, szydersko, urągliwie chichotał mu w piersi.
— Sława! o nędzna mrzonko! — co ci z tego przyjdzie, że po twojej śmierci gazety wydrukują napuszone nekrologi? że w kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt lat, gdy wszyscy o tobie zapomną, jaki mól książkowy, dla wykazania swej erudycyi, wymieni twoje nazwisko?
— Nędza! celik mały, poziomy, nie zadowalający nawet własnego "ja", ku którego udostojnieniu jest skierowany, mogący wystarczyć tylko duchowym pigmejom.
— To nie zadowolenie siebie, lecz otumanienie. Skierowanie buntujących się porywów tęsknoty za nieskończonością ku sztucznemu celowi, karmienie głodnej duszy ułudą i fantazyą.
— O podzwigająca duszę potęgo! — śmiały się echa żywiołowej samowiedzy duszy, jak swawolne chochliki wirując pod czaszką i przewiercając najtajniejsze zakątki mózgu. — Sławo! — paleniu kadzideł na ołtarzu własnej osobistości — wielkaś ty zaiste! godna, by upokorzyć się przed tobą i poświęcić ci żywot! Żądza błyszczenia i popisu, dla której dogodzenia panny godzinami męczą fortepian, a belletryści wszelkiej miary zapełniają świat swoimi utworami. Ci też mniemają może że bez ich wysileń świat nie poszedłby naprzód?
I tylko tę wyższość masz nad nimi, że rozumiesz całą nędzę zbłąkanych dążeń, że masz świadomość złudzenia, że z samowiedzą pragniesz samooszustwa — i że pogardzasz swym celem!
Horlicz zaśmiał się i podniósł zeszyt wysoko po nad głową.
— Tłumy linoskoków i akrobatów! heroicznych dam, hołdujących w męczeństwie kaprysom mody! filantropów, ogłaszających w gazetach ofiary dla rozsławienia nazwiska! — Otom ja! wasz duchowy towarzysz; również jak wy niosę pochodnię cywilizacyi i również jak wy służę pochodowi ludzkości!
— Całe moje istnienie utonie w nieskończoności niedostrzegalnym atomem. Wysiłki myśli, twory ducha, wewnętrzne pasowania się, walki i bóle — zarówno utoną w tej bezdennej otchłani. W ogromie świata, wrącego ciągłemi przekształceniami, pożerającego jeden byt dla wydźwignięcia drugiego — jest ono niczem. Ale dla mnie ta chwila świadomości i odczuwania, która jedynie do mnie należy a w odmęcie czasu przemknie jak sen, — jest wszystkiem. To tylko mam na własność na wieczność nicestwa i pustki zabiorę z sobą, com w owej chwili zdążył posiąść rozkoszy, czegom doznał i użył.
A cała rozkosz istnienia, dla niego zawiera się w tej kobiecie!
Szybkim, wzburzonym krokiem przebiegał pokój. Oczy miał płonące i czoło ponure.
— Może to jest szaleństwem nerwów? może obłędem umysłu? tyle wagi przywiązywać do jednej kobiety, której równych, zapewne, wiele się znajdzie. Cóż stąd? — ona dla mnie streszcza całą wartość życia. Ona może wzburzone nerwy nasycić upojeniem, chorą duszę wprowadzić w stań błogiej ekstazy; ona jest w stanie dać mi tyle, co nikt na świecie i nic.
— Szalony jestem? — więc tak, zgoda! jestem szalony! Ale to szaleństwo może dać mi odczuć najwyższą rozkosz istnienia, jego cel i treść. W mądrych ustawach rozumu, mogę tylko wegetować marnie, ślęcząc w podrzędnych przejawach życia., kamienieć — schnąć.
Stanął na środku pokoju i obie ręce zatopił we włosach.
Tylko w objęciach tej kobiety mógł zakosztować pełni rozkoszy, tego szczęścia, dla którego warto urodzić się, żyć i cierpieć. I szczęście to mógł zdobyć, bo ona go kochała, on to czuł — jak teraz rozumie, że jest dla niej niczem. A on głupiec ociągał się. chciał się napoić wzruszeniami i przepuścił stosowną chwilę działania. Całe życie, jak szaleniec uganiał się za idealnymi majakami i lekceważył rzeczywistość; za to inni posiędą rzeczywistość, a on pieścić się będzie marami swej wyobraźni.
— Ten wyżółkły, rozpustą zniszczony brzydal, otoczy jej kibić swem ramieniem, kościste palce będzie zasuwał w jej jedwabiste sploty, nabrzękłemi, ślizkiemi wargami pić będzie chciwie jej pocałunki, a ona poddawać się temu będzie spokojnie, bo on to prawo kupił sobie ślubną obrączką, w której sakramentalną świętość sam nie wierzy, pięciu pokojami na drugiem piętrze, kucharzemi parą koni. Co prawda, tanio się sprzedała. Nie wysoko oszacowała siebie. Więc kiedy on, głupiec, który pragnął być pokochanym dla samego siebie, roztaczał przed nią skarby swego ducha, ona myślała, co za nie możnaby kupić... Pomieniała go na kucharza i parę koni. I po co on zawsze wpatruje się w gwiazdy, a nosem pada na kamienie? Należało życie brać nie idealizując go, takiem, jakiem ono jest. Należało nie szukać w niej czystego uczucia i nie przedstawiać się uboższym dla większej jego pewności, ale szeroko rozpowiadać o przyjemnościach i wygodach ją z nim czekających, przesadzać — kłamać nawet. Cóż szkodzi, że obietnic się nie spełni, skoro cenę za nie już się otrzymało? Tak ludzie robią — i mądrze robią! Chce być lepszym od innych, a wzbudzić może tylko śmiech lub litość. Dostałby ją, gdyby nie kochała nawet, to późniejby się do niego przywiązała, jeśli do tamtego kapciucha przyzwyczaić się może. On przecież wart jest dziesięć razy więcej. Ach! prawda, tamten przewyższa go umiejętnością zręcznego wyzyskiwania cudzych interesów, choćby na lep własną żonę wystawiając... i tą przewagą szalę w tych delikatnych duszach kobiecych na swoją stronę przeciągnął. Praktyczna ocena podłostek ludzkich, większe tamtemu oddała usługi, niż jemu cała przemądra filozofia, którą pogardza! Po to całe życie siedział w księgach, aby jak mazgaj dręczyć się rozmyślaniami nad naturą kwiatu, który kto inny zerwie i wchłonie. Ale mniejsza o to; nie pojmuje jak tamtego wymoczka, nietylko ona, pełna życia i zapału, ale jakakolwiek kobieta może kochać... Jego silną, męską naturę, do wstrętu pobudza ten od przyrody upośledzony, nadużyciami zrujnowany organizm. Odblask tej niepohamowanej odrazy na nią aż spada, gdy pomyśli że... Ach te rybie, blade i wydęte, udające powagę oczy! obrzękła twarz bez zarostu taka nieposzlakowanie "correcte" w wyrazie ministeryalnej godności i dyskrecyi, głos ostry i przewlekły, i cytrynowoprzymilające się uśmiechy. A jednak on, ta larwa natury, będzie się grzał w promieniach jej obecności. Życie mu słodko upłynie, bo ona stoi przy nim, i śmierci bez żalu spojrzy w oczy, bo wszystkie upojenia ziemskie wysączy do dna.
— Ach — gdyby mnie tak! — ot siedzę tu w gabinecie, i słucham szelestu jej cichych, lekkich stóp. Szczebiocze coś do mnie, śmieje się, jak ptak wesoły bez troski — nuci. Chwytam uchem szum jej sukni, melodyjny głos miękki i niedbały, z utajoną na dnie, ciepłą, wibrującą nutą. Pracowałbym spokojnie z bezmiernem poczuciem spokoju, zadowolenia i szczęścia, pochłaniającem całą mą istotę. A teraz znów ona wchodzi — pochyla się nade mną, czuję jej wzrok na sobie, jej oddech... i odrętwienie me taje, jak lód w promieniu słońca, serce bije tak radośnie, rzewnie, błogo i żywo... fala energii zalewa piersi... I siły tyle! mocy tyle... wszystkie dążenia wskrzesły! ze zmęczonej duszy wytryska świeży zdrój... Złe moce przezwyciężę, wszystko, com przebolał, ukrzepi mię...
— Tam nawet, na pustyni, wśród lodów polarnych, byłbym szczęśliwy. Tak jasno czuję, że całe me istnienie, w niej tylko ma racyę bytu. Czyż pogrążenie się w nurtach całej wiedzy świata, może wyrównać rozkoszy patrzenia na nią? A sława? — ta tylko tyle jest warta, o ile dopomódz może do zdobycia miłości wybranej kobiety, która jest nasyceniem wszelkich żądz i tęsknot, zadowoleniem i nieśmiertelnością.
— Tymczasem ona należy do innego, a ja, idealny głupiec, pozostaję z memi rozmyślaniami. Należy, może z oporem, z męczarnią ducha i ciała, w udręczeniu i głuchem, bezsilnem przygnębieniu. — Cóż stąd? im bardziej przygnębiona i bezsilna, tem całkowiciej jest jego własnością, bo nie ma siły wyrwać się z pod jego władzy. Będzie więdła, schła powoli. Ale tamten za to dowoli się narozkoszuje, a męczarni jej on nawet nie zauważy.
— A zresztą, któż wiedzieć zdoła, ? może ona znajdzie przyjemność w uściskach tego robaka. Kobietą jest żywą, spragnioną i przyjmie z wdzięcznością to, co dozwolone.
— Może już oswoiła się z niemi i polubiła, i sama się o nie dopomina... O wstrętna! zwierzę!
Pochwyciła go fala rozdrażnienia i gniewu, która warem wściekłości przebiegała żyły, dławiła gardło, tamowała oddech. Ten lichy, bez czucia robak, nasycał się szczęściem, którego ceny nie pojmował nawet. Za tę wartość zapłacił on latami wysiłków, zrujnowanem istnieniem, całem życiem; a tamten, niepojmujący jej ceny, leniwie i gnuśnie odczuwający jej radości, mniej wart przyszedł i zabrał. A teraz wygrzewa się w pomyślności, poi się rozkoszą, która właściwie do niego należy, jest mu niezbędnie do życia potrzebną: którą tamten jemu ukradł. Chciało mu się schwycić za włosy i wyć z boleści.
Przecież wie o tem, że ją utracił, stanowczo i nieodwołalnie; już od tak dawna jest o tem przekonany. A jednak w chwili starcia nowych prądów wahań i niepewności, doznaje wstrząśnienia, dojmującego do głębi. Czuje wówczas żywiej, uświadamia jaśniej, wnika w zagadkę ukrytych zawiązków przyszłości. Fale wzruszeń tłumem nabiegają, cisną się i oblegają, a każda przynosi "cząstkę wszechstronnie rozpatrywanej boleści. To jakby ponowne rozstawanie się z życiem. Tak ciężko biednej, żywej istocie, wyrzec się ostatnich złudzeń miłości!
W myśli zamigotały mu urągliwie wyrazy listu prezesowej: "Ufając w tylekroć okazywaną domowi naszemu przyjaźń pana, ośmielam się powierzyć jego opiece moją "Felę", której zdrowie etc.
Z obrzydzeniem i wściekłością porwał ten wyperfumowany liścik, powód jego męki, i wrzucił go do kosza.
Muskuły u rąk wyprężyły mu się, a palce zacisnęły w pięści.
— Ja mam jej życzyć dobrze? Nieprawda! ja nienawidzę jej! Wszystko inne, co może kto mówić w mojem położeniu, jest kłamstwem. Ona mogła być dla mnie krynicą rozkoszy, a stała się trucizną. Mogła rozświetlić życie — a wolała je złamać. Złamała je bez żadnej konieczności, bez korzyści dla siebie, wprost jak się kruszy nędzną zabawkę.
— Podlegałem sam złudzeniu, że pragnę jej szczęścia. Było to bezwiedne samooszustwo. W głębi tych cnotliwych pragnień tkwiło niejasne przypuszczenie, że szczęścia tego ona nie ma, i że po osiągnięcie jego zwróci się do mnie. Z chwilą kiedybym się przekonał, w sposób niezaprzeczalny, niewątpliwy, — żem się omylił, iż ona rozpływa się w rozkoszy — miałbym ochotę ją rozszarpać.
— Wolałbym widzieć ją zgnębioną, udręczoną i nieszczęśliwą.
— Wówczas może ulitowałbym się nad nią i przyszedł pocieszyć!
— I jeżeli teraz nie przeklinam jej, to dlatego, że w tajni serca, mam maleńką, podłą uciechę: przypuszczenie, że przecież może ona cierpi i jest nieszczęśliwą.
— Chwilami, gdy ten domysł się wzmaga, staję się wspaniałomyślnym, i prawie gotów jestem przebaczyć.
Uczucia, znieczulone już prawie, skrzepłe lodem boleści, rozpętały się teraz i huczały, jak burza, nerwy szalały. Od tak dawna przygnębiony, wysiłkiem woli hamujący swą boleść, wpół odrętwiały — dziś przestał sobą władać. Czuł, że musi stać się coś strasznego.Ściany mieszkania dławiły go, jak więzienie, wznosiły się ciasne, ponure i groźne. Szał jego pożądał wolnej przestrzeni, obszarów Tu dusiła go przepowiednia nieszczęścia. Uciekł na przestwór ulicy.
ROZDZIAŁ XIV.
W buduarze, rozświetlonym zawieszoną u stropu lampą, filtrującą różowe blaski, wśród kosztownych cacek, nagromadzonych w chaosie i nieładzie, i przyprószonych warstewką kurzu — Felicya powróciwszy z pikniku, zmięta jakaś i bez życia, upadła głową na poduszki kanapy i łkała.
Prezesowa patrzyła na nią ze zmarszczoną brwią. Miała twarz ponurą i oczy złe.
Macierzyńskie jej uczucia szarpało cierpienie jej dziecka. Burzył się w niej żal jakiś, do świata, że jej nie dał zaspokojenia, do Felicyi nawet, że nie była szczęśliwą wówczas, gdy ona, matka, tyle temu trudów i starań poświęciła. Otóż to taka nagroda za ciągłą jej pracę i poświęcenie!...
— Co się stało z wesołą dawniej, szczebiotliwą Felicya? Jako praktyczna kobieta, domyśla się, że na dnie tych wszystkich dąsów, tai się przebudzona skłonność do Horlicza. Chyba on jakieś czary rzucił... odtąd w córce odzywają się wciąż nowe, dziwne struny, których istnienia nie przypuszczała, a właściwie nawet ich nie rozumie. Bo i o cóż jej chodzi? mogłaby posiadać i sytuacyę — i zadowolenie... szanse podwójne; dlaczegóż z nich nie korzystać?
I to dziwaczne usposobienie objawia się coraz nieznośniej. Przed ślubem płakała wprawdzie, lecz któraż panna nie płacze? Należy to poniekąd do rytuału ślubnego... Zresztą akt był spełniony tak prędko, ubiegając powrót Horlicza i jego przypuszczalną interwencyę, że samo naprężenie tajemniczości i pośpiechu, pochłonęło inne wrażenia.
Felicya czasami była zamyślona, niespokojna, jakby w wewnętrznem nieporozumieniu, ale gdy przynoszono wciąż nowe tualety i materye, ożywiała się i uśmiechała. Przymierzała stosy jedwabiów, koronek i pluszów, wydawała polecenia modniarkom, a oczy jej błyszczały zadowoleniem. Bo ona — pani Amelia — ma serce matki: nigdy nie żałowała nic dla szczęścia swego dziecka, i nie cofała się przed żadnemi ofiarami. Majątek, pozostały po mężu, obdłużony, pozorami tylko świecący, wystarczał zaledwie na przyzwoite wydanie panny za mąż, — a jednak nigdy swej jedynaczce żadnej przyjemności nie odmówiła, każde jej zachcenie natychmiast musiało być spełnione. Dogadzała jej we wszystkiem, nie mogła patrzeć na jej łzy.
— Dlaczegóż teraz, gdy się jej tak zachciewa tego flirtu, miałoby jej żądanie pozostać nie spełnionem? A gdyby nawet ów flirt miał przejść za dozwolone granice — czego w zasadzie nie pochwala; — nie ona pierwsza... świat nie zawali się przez to! Więc gdyby nawet do tego doszło... czego zresztą wcale nie przypuszcza nawet... bo chociaż w jej własnem życiu przytrafiały się różne grzeszki, to jednak przed córką głosiła zawsze najsurowsze zasady moralności, oburzając się na jawne przestępczynie — i z tej strony nie ma sobie nic do wyrzucenia! Co innego wesołe użycie młodości, zalecanki, flirt, a co innego obyczaje! niech to ludzie zrozumieją wreszcie!
Lecz gdyby córka posunęła się do zapominania tyloletnich jej nauk — to ona grzech ten na własną duszę przyjmie. Wyspowiada się przed księdzem Cyrylim i będzie pościć nowennę do Przemienienia Pańskiego, aby tylko dziecko jej było zadowolone i szczęśliwe.
Groźna, jak lwica, stająca w obronie zagrożonego legowiska, udała się do zięcia, i zaraz na wstępie spiorunowala go wzrokiem i słowami.
— Był on tyranem dla Feli! despotą jej i dręczycielem! Nie zważał na wątłe nerwy tego dziecka, własną osobę mając tylko na względzie. Chodziło mu przedewszystkiem o siebie!
Brzechwa siedział, rozłożony wygodnie na fotelu, jak kot przeciągając się w cieple i mrużąc oczy. Znużony, wyczerpany, zadowolony przytem osiągniętem powodzeniem, pozbawiony napięcia nerwowego, a tem samem słabszy i ociężalszy, słuchał spokojnie i cierpliwie.
— Tak! siedź tu spokojnie i odpoczywaj! — dlaczego nie masz siedzieć? jesteś już u szczytu karyery, takie świetne stanowisko zapewniłeś Feli! pensya twoja wystarczy jej na buciki i rękawiczki — dogryzała prezesowa.
Dyzio wydął tylko wargi. Żółtawa, lekko obrzękła twarz jego, przypominała niezadowolonego buldoga. Ulegał właśnie zupełnemu wyczerpaniu nerwowych sił, które go zwykle podtrzymywały. Był to jeden z tych przystępów reakcyi, gdy po nadmiernym wysiłku nerwowym, odpływająca fala ukazuje odwrotną stronę duchowej organizacyi, maskowaną zwykle regulatorem woli, dążącej ku rozwinięciu przeciwnego kierunku. W tryumfatorze przejawia się nieraz gnieciony jarzmem niewolnik, w zalotnicy — żądna domowej ciszy niewiasta, w filantropie — wilk.
Dyzio miał minę ociężałą i gapiowatą. Oczy nieruchome i bez blasku. W wysiłku, aby przerwać ogarniającą go apatyę, odęte wargi wysuwały się naprzód, wykonywając jakieś dziwne, bezcelowe ruchy, niby bez dźwięku bełkocące. Natura przemawiała.
Prezesowa instynktownie poczuła, że sprawa pójdzie łatwo, i ze wzmożoną energią rzuciła się do ataku.
— Jesteś pan tyranem! flegmatycznym i nudnym drapieżcą! malowanym mężem! — rozzuchwalona bezkarnością, dogryzała do żywego przeciwniczka. — Wyglądasz jak kapciuch, z którego stoliczne zachcianki wszelką zawartość wytrzęsły. Przez pana moje biedne dziecko zdrowie traci. Cytryna wyciśnięta w porównaniu z tobą wyda się rajskim owocem! Kto ją obraził? — Co jej tam zrobiłeś?
No! pytam pana przecież! odpowiadaj że mi!
— O cóż tam idzie nakoniec? — usiłował przerwać potok frazesów.
— W żyłach twoich ciecze rumianek i sok cytrynowy! — odpowiedziała prezesowa. — Twoje ślimacze czułości mogą chęć do wymiotów wzbudzić w kobiecie... Nie jesteś mężczyzną, ale faską z żółtem sadłem.
Z bladych jego oczu trysnęło kilka iskier. Prezesowa spostrzegła natychmiast, iż posunęła się za daleko, i natychmiast zmieniła front.
— Tak mam wzburzone nerwy! — mówiła miękciej i pokorniej — żal mi biednego dziecka! smutne — nic nie odpowiada, płacze... Nie mogę tego przenieść.
Ze wzruszenia zapędziła się aż do szczerości. Przez pomyłkę mówiła prawdę.
Brzechwa uśmiechnął się pobłażliwie, mrużąc oczy.
Po dniu, spędzonym w dokuczliwych zabiegach i naprężonem podnieceniu, zakończonym sutym obiadem, nerwy jego gwałtownie domagały się odpoczynku. Pragnął zgody.
— Dlaczego płacze? wyrządził jej kto krzywdę? obraził ją kto?
Wzruszył ramionami z filozoficzną obojętnością.
— Nic się nie stało! — wyrzekł. — Wznoszono na jej cześć toasty, całowano ręce, życzono mojej nominacyi. Panie zazdrościły. Spędziła kilka godzin w doborowem towarzystwie, które jej nadskakiwało... Ot i wszystko!
Teraz przyszła na panią Amelię kolej wzruszenia ramion.
Nie pojmowała zupełnie Felicyi.
— Nie oddalałeś się?
— Ot dopiero! za kogóż matka mię masz? Sterczałem tuż obok, jak Romeo. Młodą kobietę powierzyć jej własnej cnocie, zostawiając bez nadzoru — to samo, co sadło polecić opiece psów. Znam się na tem! sam jeszcze niedawno byłem kawalerem...
Wybuchnął gardłowym, łaskocącym śmiechem. W kącikach ust prezesowej pojawił się też figlarny uśmieszek.
— Wszyscy co tam byli, oblizywali się na nią, jak kot na kiełbasę. Niejeden ze skóry wyskoczyć gotów, by jej liznąć! Tak już nas sam Pan Bóg stworzył... Ale ja rolę męża znam: kupiłeś towar, pilnować trzeba. Mamałygi nie oddaje się za darmo.
Puszczał dalej żarty cyniczne, płaskie, które znać było, w głębi jego istoty wzbudzały rozkoszne łaskotanie. Jasne oczka mrużyły się słodko i lubieżnie.
Prezesową uśmiechała się wyniośle i łaskawie. Poglądy zięcia były jej zupełnie dostępne i przypadały do gustu.
— Kobieta jest kwiatem stworzenia, haszyszem, co odurza i rozmarza. Ale bądź spokojny, wychowałam ją tak starannie, nie dopuści się nigdy do zapominania moich nauk, — mówiła podnosząc z namaszczeniem oczy do góry.
Nie mogła odmówić sobie przyjemności odegrania maleńkiej, bogobojnej komedyi, w danym razie nawet zupełnie zbytecznej, — bo z Brzechwą, odkąd został jej zięciem, żenować się przestała i przybieranie dlań maski nie uważała godnem trudu.
— Trzeba umieć dogadzać kobiecie! przebaczać jej małe fantazye i kaprysy, bo gdy ją będziesz miał przeciwko sobie — chybisz celu, nic się nie uda.
Wyrzut ten jednak brzmiał bardzo przyjacielsko. W tej chwili skłonną była uważać go za naturalnego sprzymierzeńca, przeciwko wspólnemu wrogowi — dziwactwu Felicyi.
Chwilę milczała. Jak dzielny wódz, nie tracąc przytomności, obmyśliwała jak bądź co bądź, pozycyę wyzyskać.
— A ten rubinowy garnitur? któryś jej obiecał?
— Jużem pomyślał o tem! — odparł skwapliwie.
Dobył z szuflady safianowe pudełko. Pani Amelia ujęła je i roztworzywszy, z gestem znawczyni zamigotała do światła. Uśmiechnęła się dobrotliwie. Zięć zupełnie odzyskał jej łaski.
— Chodźmy Dziuniu! — rzekła rozpogodzona — może jej w czem dopomożemy.
W doskonałej zgodzie udali się do zbuntowanej.
Felicya, przebrana naprędce w długi, biały peniuar, leżała na szezlongu, z wyprężonem ciałem i oczami utkwionemi w sufit.
Brzechwa w płaskich, miękkich trzewikach, cicho przyślizgnął się do niej.
— Co tobie, duszko?
Milczała, skręcając w palcach koronkową chusteczkę.
— Tyś chora, duszko?
Spojrzała na zaniepokojoną, pająkowatą postać na cienkich nogach, pochylającą się nad nią, w krótkim surduciku z rozwianemi połami, i zaczęła cicho się śmiać.
— Pokaż jej te klejnoty szepnęła zięciowi prezesowa.
— Najdroższa! patrz! wszystko, co chciałaś... dziesięć takich na twoje rozkazy!...
— Cha cha! chacha! — coraz donośniej rozlegał się śmiech Felicyi.
Pani Amelia z przerażeniem i niedowierzaniem patrzała na córkę.
Brzechwa zakręcił się po pokoju w pośpiechu szukając wody i potrącając rozmaite flakony.
— Poco się plączesz? nie stukaj! — upominała niecierpliwie prezesową. — Podajno ten flakon z octem.
On wciąż miotał się bez skutku.
— Może ona jest w błogosławionym stanie... — po chwili milczenia zauważyła cicho pani Amelia.
— Cha cha cha! cha cha! coraz jękliwiej i boleśniej brzmiała gama śmiechu Felicyi, a ciało jej wstrząsało się kurczowo i łzy sypały się po twarzy.
Prezesową ponuro rozpięła córce suknię pod szyją i obryzgiwała jej skronie.
— Tu trzeba doktora! — rzekła oddalając się.
Brzechwa, zmieszany, gotował się biedz.
— Horlicza! — dodała.
— Zatrzymał się, zdekoncertowany. Instynktownie poczynając się buntować.
— Jak? — warknął.
— Chodź no tu, mój panie zięciu! Dalej od chorej!
Wyszli do przyległego pokoju.
— Niema o czem gadać — rzekła prezesowa. — Bierz czapkę i jedź!
— Co! ja? — dlaczego? poco?
— Zdrowie jej nie żartuje. Kto wie naco się zanosi? Lekarza trzeba!
— Dlaczegoż tego? — protestował.
— Mówiłam ci już. Teraz nie czas dysputować! Zabieraj się natychmiast!
— Poślijcie kogo innego — rzekł oburzony i zdecydowany nie ustępować.
— Nie przyjdzie, jeśli sam nie poprosisz. On ma prawo czuć się obrażonym. No! prędzej!
— Nie widzę potrzeby — uśmiechnął się z przymusem Dyzio.
— Mój zięciu, — rzekła słodko prezesowa, — ja — tak — chcę! —
Chwilę dwie siły mierzyły się wzrokiem w milczeniu.
Powieki Brzechwy szybko migotały, a z za rozchylonych i drgających warg błyskały zęby.
Oczy prezesowej zaokrągliły się, i stały się żółte, jak u kota, z nieruchomemi, mocno rozszerzonemi i połyskującemi źrenicami.
Nakoniec Dyzio pochylił głowę.
— Niech już i tak będzie — warknął obezwładniony. — Pojadę sam.
ROZDZIAŁ XV.
Felicya, zostawszy jedna, przestała wyprężać się w wybuchach konwulsyjnego śmiechu. Leżała teraz bezwładnie i łkała cicho, coraz spokojniej, boleśniej i rzewniej.
Lampa słabo migotała pod koronkowym abażurem. W półcieniu przedmioty przybierały fantastyczne zarysy, firanki zdawały się drgać, poruszane niewidzialnym oddechem. Aksamitna portyera podnosiła się ciemnemi liniami, jak nieruchoma, wysoka postać męska.
— Gdyby on tu był!
W zmęczonej wyobraźni zarysowały się wilgotne drzewa parku, obok którego przemknęły dzisiaj jej sanki. Doznała wówczas uczucia, jakby z bezlistnych gałęzi wypatrywały ją jakieś oczy — nakazujące — mocne — straszne... Przebiegł ją prąd magnetyczny, jak nieochybna zapowiedź spotkania koniecznego, nieuniknionego, uczucie błogie i słodkie, a przerażające zarazem, wstrząsające zagadkową mocą. — Odwróciła głowę: —
nie było nikogo — park był pusty, mroczny i zimny, obnażone gałęzie szumiały złowrogo.
— Gdyby on tu był!
Przymknęła oczy. Widzi go, postępującego spokojnie, poważnie, z badawczem spojrzeniem w nią utkwionem. Kładzie rękę na jej czole i wpatruje się przenikliwie... długo. Serce jej bije płochliwie, jak u dziecka schwytanego na przewinieniu, — traci oddech ze szczęścia i trwogi.
On pochyla się, ujmuje zwieszoną rękę i miękko, przyciska do ust, gorąco, a litośnie... Gorąca fala krwi parzy jej serce i rozlewa się po żyłach — usta ich spajają się — dreszcz przebiega ciało. — Drogi mój! drogi! szepcze w oddaniu.
W zgorączkowanych, boleścią podkrążonych oczach pojawia się ukochana twarz blada, słyszy dźwięk gorącego, ufnością i męstwem krzepiącego ją głosu, i spalonemi ustami przytula się do silnej, męskiej ręki. — On tak litośnie patrzy na nią, on, odkupiciel — moc zbawcza! — O! szczęście moje! Ty! — przemawia w upojeniu! z pokorą i wdzięcznością wznosząc ku niemu oczy.
Fala potężnej słodyczy, rzewnej błogości, ogarnia zmartwiałe jej członki. Oddycha lżej, wolniej. Zdrowie i siły wróciły.
Po chwili podniosła powieki, pokrzepiona, uśmiechnięta do swego marzenia. Odsunęła flakony z trzeźwiącemi solami, czuła się rzeźwą i silną. Przez kilka sekund była szczęśliwą.
Na stoliku, obok jej wezgłowia, na podłożu z szafirowego aksamitu, pysznym, migotliwym blaskiem jarzyły się brylanty i rubiny.
Wzrok Felicyi pociągnął się ku nim magnetycznie.
Tęczowe iskry, tryskające z kamieni, działały na nią kusząco, hypnotycznie, jak oczy biblijnego węża. Ujęła bransoletę, siejącą deszcz blasków, bezwiednie zapinając ją na obnażonem ramieniu.
Na białym atłasie skóry, przed zapuchniętemi od płaczu oczyma, brylanty zaiskrzyły się fosforycznym, tryumfującym ogniem, otaczając migotliwą aureolą to ramię utoczone i krągłe.
Usta jej rozciągnęły się uśmiechem rozlubowania zmysłowym czarem własnej piękności, i tych kuszących oczy brylantów. Blade policzki ubarwiły się rumieńcem, oczy zapłonęły.
Wpięła we włosy gwiazdę, uszy ozdobiła kolczykami, i zerwawszy się, zbliżyła szybko do stojącego w rogu zwierciadła.
Odbicie jej zalśniło w lustrze bajecznym czarem Szecherezady — uśmiechnęła siędoń, osypała pudrem twarz zaognioną i powróciła na szezlong, rzuciwszy pośpiesznie klejnoty na dawne miejsce i przybierając martwo ostygłą pozę — z przymkniętemi oczyma.
Rozległ się tupot. Do pokoju wleciał rozjątrzony Brzechwa w paltocie i z kapeluszem w ręku — spojrzał na żonę — i wyskoczył natychmiast.
W kilka minut później z przedpokoju rozległ się dzwonek i ożywione głosy. Młoda kobieta drgnęła wytężając słuch.
Głos prezesowej, utraciwszy nagle całą cierpkość, dzwięczał tonami słodyczy i żałosnego ubolewania.
Drugi głos, męski, z początku śpiesznie charkocący i wesoły, stopniowo przechodził do nut niepokoju i trwogi.
Rozmowa zbliżała się.
— Że tez ekscelencya na nas tak łaskaw!... że sam raczy się trudzić! dobroć jego, względy, uprzejmość... — melodyą chórów anielskich śpiewała prezesową.
— Chciałem, aby ode mnie pierwszego się dowiedział... Nominacya już podpisana — twierdził, sapiąc, głos męski, — i podnosząc się tłustochrypliwem brzmieniem, jąkał wzruszony:
— Ale co jej jest? na Boga! co jej jest?
— Delikatny organizm... dzień pełen różnorodnych wzruszeń, może jakie szczególniejsze, potężne wrażenie — objaśniała, jakby z mimowolnem roztargnieniem, pani Amelia, wzrokiem obejmując znacząco figurę gościa. — Ach! jak mój zięć powinien być wdzięcznym Waszej ekscellencyi! Czemże odpłaci tyle łaski... życzliwości tyle...
— Wybranym został jednogłośnie, — przerwał, sapiąc mocno. Zdolności takiego człowieka, nie mogły pozostać nie ocenione... Na Boga! pani! proszę mną rozporządzać! Czy nie mogę w niczem się przydać?
Kroki rozlegały się już w sąsiednich drzwiach. Felicya w mgnieniu oka wyciągnęła szpilki, bujna fala ciemnych włosów opłynęłą jej postać. Klasycznych kształtów ramię zaokrągliła nad głową, drugie zwisło wśród fałd peniuaru, bezwładne, jak podcięta lilia. Poczem zastygła w pozie antycznej bogini, wdzięczna i piękna, jak marmurowy posąg.
ROZDZIAŁ XVI.
Korlicz, wyszedłszy w stanie nerwowego podniecenia, aby wytrzeźwić się ruchem i uspokoić znużeniem, kroczył bezmyślnie, prawie nie patrząc przed siebie.
Na ulicach panowało ożywienie. W mrocznej mgle wieczornej, żywo połyskiwały płomyki gazu, lśniły wystawy magazynów, tramwaje huczały i dzwoniły, skrzypiąc po śniegu leciały sanki.
Doktór spotykał znajomych, kłaniał się, z niektórymi nawet rozmawiał, machinalnie wymieniając banalne frazesy. Napróżno chciał się rozerwać, zapomnieć; myśl, od której uciekł, szła za nim, prześladowała go, odbierając przytomność i pochłaniając świadomość. Natomiast, jak lunatyk, odczuwał dotkliwie nastrój przyrody, poddając się jej wpływom.
W powietrzu już lecą wiosenne powiewy, nabrzmiałe naprężonem oczekiwaniem, płyną w wilgotnem powietrzu. Atmosferę, zdaje się, przesiąka jakieś radością naelektryzowane drżenie, drga niecierpliwie fala życia, jakby oddech ciepłej żądzy, długo zakrzepły w lodowych igiełkach uściskiem mrozu, — zbudził się nagle, wstrząsnął i obleciał świat.
Wśród podniecającej atmosfery, na wezbranej fali życia, pęka skorupa przygnębionej obojętności i znieczulenia. W świeże oddechy ziemi wpada niekiedy ostry powiew wielkomiejskiej zgnilizny. W dzikich roślinach soki krążą żywiej; w cieplarnianych, gwałtownie pędzonych sztuczną kulturą, pęki przedwczesnych kwiatów tryskają.
Zwierzę zmysłów, jeszcze nie wstając z legowiska, budzi się już, pomrukuje i przeciąga omdlałe członki.
Miasto huczy, objęte karnawałowym szałem. Trotuarami suną dandysi, krokiem wyczekującym i eleganckoznudzonym, oglądają się, rzucając bystre, podniecone spojrzenia w zarumienione niewieście twarzyczki, — które uchylają się od ciekawych spojrzeń, na poły powściągliwe, na poły rozweselone, z powabną minką obrażonej skromności.
Postacie niewieście, otulone w płaszczyki, zatrzymują się przed witrynami sklepów, zanurzają wzrok z gorączkowem ożywieniem pożądliwości, w zwoje koronek, piór i jedwabi, co rozpościerają się za oknami lubieżnie i niedbale, jak ciała nagich bachantek i zdają się też tchnąć zmysłową rozkoszą. Rozpalone ogniem pragnień spojrzenia toną w blasku drogich, kamieni, iskrzących pokuśliwie, jak oczy węża — i oddalają rozmarzone, z cichem westchnieniem rozbudzonej żądzy.
Rzeźwy wiatr leci swywoląc, rozdmuchując włosy, rumieniąc policzki. Głowy pochylają się ku sobie, postacie zbliżają.
Oddech miłości krąży w przezroczach tej szronowej mgły, ciepłym uściskiem łączy ręce, podnieca ruchy, zapala ogniem wejrzenia. Żądze — jak woń spragnionych odrodzenia kwiatów, dążą ku wzajemnemu spotkaniu, spływają się, każda podnieta wywołuje żywsze bicie pulsu, łączy się z odpowiednią sobie.
Mrowie ludzkie zapomina o dziennych troskach szukania chleba, poddaje się żywiołowej władzy; podnietą zmysłów ożywione i wyglądaniem szczęścia — chwilę szczęśliwe.
On tylko tuła się znękany i zniechęcony, jak świadek, odsunięty od ogólnej uczty. Jest podniecony, spragniony — ale samotny. Banalne, łatwo dostępne uciechy, pozostawiają go obojętnym i martwym.
Wśród ogólnego szału zmysłów, on rzuca się w zawrotne otchłanie tajemnic bytu, w bezdenne tonie zaświatowych marzeń, z rozpaczną ekstazą nieskończoności. A nad nim, zda mu się, szumią złowrogo i huczą wiry zagadkowe losu tonią bezbrzeżną, a niezgłębioną, zalewające krańce istnienia. I biegną kędyś, nieprzepartym prądem, ciskając pianę zdarzeń, drżące, spiętrzone, ruchome fale; dążą kędyś w zdyszanym pośpiechu w jakąś niewiadomą przestrzeń... widzi ich migotanie i chwiejne połyski i drżąc, mierzy siłę, co je popchnęła, bada kierunek nachylając się nad zawrotną głębią... Niekiedy głaz tamuje bieg naturalny, lub otchłań podwodna wyciąga paszczę i fale wirują i kłębią się oszalałe, bryzgając pianą wściekłości — i z przerażeniem myśli o wirze bezdennym, co je pociąga.
... A z łona wielkiej przyczyny bytu promienieją atomy, sobowtóry jej potęgi, rozbryzgane w miniaturowych kropelkach, siły twórcze zamierzone i ciśnięte w przestrzeń parami, skazane na zlanie się z sobą wzajemne i rozbłyśnięcie pryzmem tęcz świetlanych, lub wieczną po sobie tęsknotę: pierwiastek męski i kobiecy, korzeń i źródło życia.
Tłum ten rozochocony, dyszący żądzą używania drażnił go i męczył. Jakżeby rad był, gdyby w jego spalonem gorączką wnętrzu odezwało się echo, na te pospolite, powszednie podniety. Możeby pogardzał sobą, ale byłby rad. Nie czułby tej kamiennej odrętwiałości i znieczulenia, przeszywanego piekącym bólem. Zstąpiłby ze szczeblów człowieczeństwa na poziom zwierzęcia, — ale zwierzęcia sytego i zadowolonego.
Machinalnie skręcił w boczną ulicę. Przechodnie byli tu rzadsi, gdzieniegdzie tylko wśród mroku migały ciemne postacie. W powietrzu wilgotnem i sennem, wśród granatowej głębi, tonęły roje gwiazd.
Z tajemnych głębin boleści wyłaniało się tchnienie żywiołowego prabytu, wywlekając utajone prawdy, cieniem osłonięte przed świadomością śmiertelnych, sięgając wyroków, ukrytych w obłokach przeznaczeń, przeczucia form niestworzonych...
— Co ze wszystkich mąk moich i boleści? co z całego marnego żywota, rozumowych wysiłków? One mi nie zastąpią tego, co stad się mogło, powinno było... duszy, przeze mnie powołanej do bytu..
— Tak! oto jedyne dzieło jego życia, konieczne, istotne i ważne. Ów jasnowidzący błysk natchnienia zakląć w żywą formę, aby się stał uwiecznionym. Duszę, ku wielkim celom dążącą i jasną jak słońce, przekazać w odległe, przyszłe pokolenia...
A bystra myśl jego ogarnie dnie, lata i stulecia... Energia, nagromadzona z sumy bytu, w nim wybuchnie promiennym kwiatem świadomości. Duch jego przeniknie to, co tai się w łonie ludzkości, w nowe prawa skrystalizuje niejasne przeczucia; prawda, którą objawi, zabłyśnie, jak gwiazda, w której lśnią dążące ku niebu wzloty całych pokoleń. Przez jego usta przemówi tajemnica, co targa się, łka i żali w łonie ludzkości.
— On przyjść powinien był... i nie przyjdzie... i to jest właśnie moją boleścią...
— Jego to niewcielona dusza cierpi teraz we mnie, i ta zerwana, napięta do śpiewu struna jęczy mi w sercu, łka głuchą, rozdzierającą boleścią...
Potrzeba było tego wewnętrznego wstrząśnienia, co niszczy, jak trzęsienie ziemi, niweczy, burzy i obala zapory, aby ze złomów i zgliszcz, jak ogień podziemny, wybuchł potok rozżarzonej lawy tajemnic bytu, co inaczej nie przedarłyby się do świadomości.
I naraz obraz Felicyi, otoczonej gronem wielbicieli, zalotnej i tryumfującej, szarpnął mu nerwy. Czy zdołałby wprządz się do jej niewolniczego rydwanu? podzielać jej względy z innymi?
— Nie — rzekł.
I nagle, wśród tych gorączkowych pragnień szczęścia zakresu nieśmiertelnego i beznadziejności osiągnięcia go, podniosła się w nim bezbrzeżna tęsknota do cichego, wiecznego odpoczynku na cmentarzu. Nie miał sił ani ochoty do szamotania się z losem: tam byłoby mu najlepiej.
Naraz roztoczył się przed mm mrok, zaszumiały drzewa opustoszałego w tej porze parku. Śnieg bielał tutaj puchowy, miękki, podpłynięty wodą, która pod nogami z cichym pluskiem ustępowała. Jesiony wyciągały szare, bezlistne ramiona, a gromada wron zabierała się do odpoczynku i, opowiadając sobie dzieje poranne, krakała swarliwie i żałośnie. Słychać było łopot ich skrzydeł, a wśród gałęzi przesuwały się ciemne plamy ich cielsk.
Horlicz, znużony, opuścił się na ławę.
Ciemno tu było, głucho, wilgotno, ale odludnie i cicho; sam nie zauważył, jak dążąc do rozerwania się, do towarzystwa ludzi — uciekł od nich.
Chłód wiał od przesiąkłych wodą ścieżek, przemokłe nogi cierpły — ale nic w świecie nie wydawało mu się wartem jakiegobądź wysiłku. Życie i siły odbiegły go, odkąd między sobą i swoją zmorą postawił stanowcze veto. Życie było bezpotrzebnem i marnem, pozostawała tylko śmierć.
Miejsce to samotne tchnęło nań jednak jakimś urokiem. Wokoło szkieletów czarnych drzew rozwlekała się jakby gaza rozmarzenia, magnetyczny prąd żywej obecności ukochanej istoty, co dąży stęskniona, wyciągając na spotkanie ramiona. Zdawało mu się, iż coś nań tu czeka, że po to tylko uciekł z mieszkania, aby się tu schronić. Znalazł zacisze, spokój, coś nawet w rodzaju zapomnienia. Odpoczywał. Głowa mu tylko, cięży okropnie. Wyczuwa w niej ołowiany ucisk. Zresztą nic: zupełna apatya duchowa, niemoc fizyczna.
Ogarniała go senność. Byłby to stan przyjemny nawet, gdyby nie gorączka przelewająca się po żyłach, połączona z lekkimi dreszczami, które cicho, ostro i drapieżnie przebiegały skórę.
Obudziło go wewnętrzne wstrząśnienie.
Jakaś iskra przeniknęła go do głębi, przebiegła nerwy, roztopiła się w mózgu w mgławym chaosie.
Ktoś zwał go i wołał. Czyjaś dusza rozpaczliwie szukała jego duszy, wołała jej palącą tęsknotą, ciągnęła ją ku sobie, wlekła. Przemożny prąd magnetyczny dążył ku niemu, płonąc wzruszeniem, drżąc ogniem pragnień, porywał jego nerwową siłę, zlewał się z nią — stapiał w jednem płomiennem brzmieniu. Przenikał go żar promienny upajającej słodyczy, jakby czuł na szyi ukochane ramiona, tętno ukochanego serca przy swojem.
Zakrywszy oczy ręką, śledził niejasne, zmącone obrazy, co wyłaniając się niejako z jego wnętrza, stopniowo uwydatniały się w świetlistej wizyi, przybierały określoną formę i rozjaśniały.
Widział teraz! Na białem tle batystów i haftów, łudząco do śniegu podobnych, migotała cudna, blada twarzyczka, opłynięta falą ciemnych włosów, piękna jakimś nieziemskim spokojem, do głębi wzruszona, promienna — a gołębio łagodna, z podniosłym mistycznym wyrazem, którego na jawie nigdy nie widział. Utkwiła weń oczy głębokie, poważne i słodkie...
To ona! taka, jaką w głębi duszy widzieć pragnął, aby być z sobą samym w zgodzie.
On tulił ją do łona, przyciskał do piersi, osypywał gradem pocałunków blade czoło i te bezdenne, tajemnicze oczy; czuł gibkie jej ciało, uginające się w jego objęciu.
Dreszcz nim wstrząsnął — otworzył oczy — widzenie prysło.Śnieg bielał wkoło puchową powłoką, na nim kołysały się cienie nagich gałęzi i czarne skrzydła kawek.
Potarł czoło, otrzeźwiony i pokrzepiony. Objęło go ciepłe, miękkie wzruszenie.
— Może ona naprawdę cierpi i mnie potrzebuje? — szepnął do siebie.
Stanął mu w pamięci jej wzrok szklisty, nieruchomy, podczas niedawnego, przelotnego na ulicy spotkania. Coś niewypowiedzianie smutnego, przygnębionego, co wiało z jej postaci. Serce zakołatało mu tęskną żałością.
Spłynęła nań wielka, orzeźwiająca ulga. Jednocześnie dostrzegł, że nogi ma zanurzone w tającej śnieżnej powłoce, i poczuł chłód przenikający ciało. Teraz dopiero obudził się w nim instynkt samozachowawczy.
Podniósł się z ławki zabierając do powrotu.
Po pełnym odwilży dniu, noc była przeszywająco zimna. Chłodny wiatr przenikał do kości, w twarz mu miotając igiełki śniegu — ale nie zważał na to. Z sobą razem podniósł swoją zmorę, coś niewypowiedzianie słodkiego, upajającego, jakby ciepło jej obecności, czar odczutych wzajemnych pragnień. Oddychał swobodnie i lekko, czuł jej przytomność tak żywo, jakby była tuż przy nim.
... A jego przeczucie — błysk prawdy z głębin bytu bólem wydarty, przeniknie krańce ziemi, po fali pojęć rozsypie się — popłynie, i porwie serca ludzkie na wyżyny.
Zniknie wstrętna ohyda nieuduchownionych związków. Miłość przestanie być rozpasaną, wynaturzoną heterą, albo burzycielką i męczennicą, a stanie się siewcą i tylko ona — ziarn udoskonalenia i prawdy.
I każdy związek ciał będzie najwyższym wykwitem dwóch istot, pieśnią ich życia, gwiazdą jasną i czystą, ku której dążą wznosząc oczy, — nie brudną, cuchnącą łojówką, rozpościerającą stęchliznę i zaduch w atmosferze, którą zaciemnia kopciem i swędem zanieczyszcza — jako produkt etycznego niechlujstwa.
Zamiast mas plew pustych i marnych — garstka czystego ziarna; istot wybranych, które naprawdę powołała do bytu wola życia, geniusz gatunku: ziarna, wcielające przedwieczną o nich myśl Bożą.
I zapanuje na ziemi rasa silna, bogata w duchowe uzdolnienia — rasa czysta, dostojna i wielka.
Horlicz, zatopiony w marzeniach, szedł dalej, nogi go same niosły.
W zwojach mózgowych kłębiły się bezładne szmaty hypnotycznych zjawisk. Medyum dążyło bez pamięci za swym magnetyzerem, nie widząc nic, nie słysząc, nie mając innej świadomości nad tę, którą mu poddawano, ni innych pragnień. Kroczył bez myśli, jak we śnie, i utajoną ideacyą rozumował.
— To samo. Paraliż woli.
Poczuł lekkie wstrząśnienie. Przed nim stał duży dom, ogromna banalna kamienica bez stylu, jakich setki rozrzuca ręka budowniczego — rzemieślnika. Brzydki, ciężki, upstrzony mnóstwem niesmacznych ozdób gmach, który tak często pojawiał się w jego wyobraźni, kusząc urokiem rajskich widzeń.
Wzruszenie ścisnęło go za gardło, zmieniając się szybko napływającem rozdrażnieniem.
Z nurtów czułości i słodyczy wyłonił się nagle brutalny gniew, chłoszcząc mu ciało, uderzając głowę wściekłą maczugą,. Patrzył w oświetlone okna bogdanki — i znowu nienawidził i cierpiał.
Po oknach przesuwały się cienie; jakaś gruba głowa o silnie odstającem uchu zbliżała się do smukłej, wytwornie zarysowanej sylwetki, otoczonej nimbem rozrzuconych włosów... pochylają się ku sobie i trwają tak...
Zazdrość wezbrała mu w sercu falą wściekłości, straszną, niepohamowaną. Owinęła go, jak gadzina ciasnemi skręty, kąsała i pożerała wnętrzności, plując jadowitą śliną, do krwi wszczepiając truciznę.
Tysiące brutalnych szczegółów przemocą wdzierało się do wyobraźni — nagich — ohydnych.
Wrzał cały. Czuł gwałtowną potrzebę obrazy te pogłębić i zaakcentować, nadać im tło prawdziwe; męczarnię wyobraźni zmienić na rzeczywistość, doprowadzić ją do paroksyzmu, do bólu ostrego, przeszywającego... przenikać się nią i smakować w każdym atomie, upajać się, jak rozkoszą. Widzieć ją! widzieć ich razem!
Działo się z nim coś od woli jego potężniejszego. Wszystkie siły żywotne skupiły się w jednem pragnieniu: "widzieć ją!" palce tężały, po nerwach wyprężonych szły głuche wibracye, każda kropelka krwi krzyczała: widzieć! wiedzieć! przekonać się!
Dom stał na skraju, zwrócony frontem do wzgórza, na którym wznosiła się stara budowla średniowiecznej Desiatynnej cerkwi, otoczona żelazną kratą. Dostawszy się na pagórek, możnaby wzrok utopić we wnętrzu mieszkania...
Wdrapał się pośpiesznie na prostopadły nieledwie, oślizgły od wilgoci, kopiec, na którego szczycie zmurszała cerkiewka, mętnemi źrenicami pozieleniałych okien, na sześć ubiegłych stuleci patrzała — i wspiął się na okalającą ją zagrodę. Stara balustrada żelazna, żałośnie skrzypiała dając mu oparcie.
O tej godzinie ulica była pusta, mógłby się jednak zdarzyć spóźniony przechodzień, któremu postępowanie podobne mogło wpaść w oczy i wywołać różne kombinacye, domysły... Nie zważał na to, pochłonięty szałem gwałtownych wzruszeń. Dla dogodzenia im, byłby gotów w tej chwili popełnić zbrodnię.
— Teraz staje się szpiegiem, to dopiero początek!
U stóp wzgórza zatrzymał się stróż bezpieczeństwa, uważnie obserwując ruchy podejrzanego gościa — a teraz, chcąc dokładniej wyśledzić jego zamiary, skrył się za filar.
Horlicz chciwy wzrok utopił w przeciwległe okno. Oko powoli, stopniowo przebijało połyskującą zaporę szyb i z trudnością oswajało się z przejrzystem półświatłem mieszkania.
— Żadnych okropności, żadnej szarpiącej nerwy ohydy — prędzej rozczarowanie zawodu.
Spokojny, mieszczański, rodzinny obrazek. U okrągłego stołu, przykrytego białym obrusem, bucha kłębami pary samowar, dalej widnieją grube barki otyłego jegomości. Opodal nawpół leżąca w fotelu Felicya, w białem ubraniu, z pięknemi ramionami, obnażonemi wyżej łokcia — niby rozmarzona — niby znużona, po bladem jej czole wije się pasmo ciemnych włosów. Prezesowa nalewa filiżanki, patrząc na niedobraną parę z dobrodusznym uśmiechem macierzy, strzegącej spokoju najdroższych piskląt.
Szeroki kark krępego jegomości i jego czaszka, okryta tłustym, zlepionym włosem — pochylają się bardzo blizko do różowego, jak koncha, uszka Felicyi... Obwisła twarz z płytkim uśmiechem figlarnego dziecka, upojonego próżnością i zadowoleniem, zwraca się ku niej wyczekująco... Teraz zanurza głowę w kielichu jej rękawa i pije zeń długo, długo... Ona podnosi swe cudne, rozmarzone, jakby omdlałe oczy i głaszcze go słodkiem, pieszczotliwem spojrzeniem... które, jak wąż, wślizguje się do piersi Horlicza.
— Hola! mój panie! a co tu robicie? — krzyknął w tej chwili stróż, z poczuciem dostojeństwa opierając brudną łapę na jego ramieniu.
Doktór zadrżał, jak obudzony lunatyk, wybełkotał coś w niewyraźnej odpowiedzi i ze wstydem porażki opuścił szybko stanowisko — pozostawiając zdumionego cerbera, niepewnego co dalej czynić? trwać na straży, czy ścigać podejrzanego zbiega.
ROZDZIAŁ XVII.
Brzechwa, wyprawiony wbrew swej woli, zły i niechętny wlazł do dorożki. Elegancki powozik, niosący tak lekko i zręcznie, był oddany do rozporządzenia, jednemu z wpływowych wyborców. Teraz jadąc w roztrzęsionym, powoli dźwigającym się wehikule, z obdartem siedzeniem, jakie noc pod osłoną mroku w obieg puszcza, dawał wodze swemu żalowi.
Poza obrębem magnetycznego wzroku swojej teściowej, buntował się przeciwko jej władzy. Z namiętnością przedstawiał ją tuż, przy sobie, by obsypywać ją obelżywymi epitetami, zjadliwem szyderstwem. Wyobrażał sobie jej zdumienie, rozżartość gniewu, — i twarz mu się ściągała okrutnemi drgnieniami zadowolenia. Z jakąż lubością zanurzyłby zęby w jej białych, pulchnych rękach obrylantowanych mnóstwem pierścieni, — jak gryzłby je! ciął i szarpał! W ciemnościach oczy świeciły mu fosforyczną czułością rozkoszy, z jaką wilk rozrywa owcę. Później powracał myślą do stosunku z żoną, czuł się skrzywdzonym, pożałowania godnym: — i serce mu miękło, zbierało mu się na łzy.
— Dla innych oto, ma powabne ruchy, uprzejme uśmiechy, a dla niego tylko wymagania, wieczne niezadowolenia i dąsy!
— Co się zowie dogodził mu los! Wytęża wszystkie siły dla pochwycenia karyery. Cały dzień pracował bez wytchnienia, a teraz ganiają go, jak psa, aby sprowadzał opornego wielbiciela do żony!
— Czy to on ślepy? nie rozumie o co tym babom idzie? tamten mądral najlepszą cząstką sobie obrał, i każe się prosić jeszcze! — Ach, gdybym tak nie potrzebował Felicyi!
Wystawiał ją wprawdzie na łup cynicznych spojrzeń i pożądań wyborców, ale to wcale co innego!.. tam była pomocnicą męża w budowie wspólnej przyszłości, tu ośmiela się działać na własną rękę.
Czuwać będzie gorliwie, aby ten kaprys nie przekroczył granic... ale dyabeł nie śpi... i z pomocą takiej zręcznej i doświadczonej kierowniczki, jak teściowa...
Zrobiło mu się bardzo rzewnie, a zarazem zakipiała w nim złość wielka.
— Zabiję! Zabiję! — powtarzał w konwulsyjnem napięciu lubieżnika, szamocąc się ze wściekłością, co go dusiła.
— Prędzej! czyś martwy? wołał ze złością na dorożkarza. Woźnica w odpowiedzi zacinał biczem srokatą klacz, która przyjmowała razy z filozoficzną obojętnością, odmachiwała się ogonem i biegła naprzód drobnym truchcikiem.
Brzechwa, studenckie lata spędziwszy w stolicy, przejął się elementami łatwej moralności, wygodnego używania, wyrozumiałego lekceważenia względem wszelakich zasad. Powodzenie uświęcało mu wszystko; reszta była upiorem, wylęgłym w chorych mózgach, marą straszącą w ciemności, a którą trzeźwy dzień rozprasza.
Pomimo szkoły wyrafinowanej rozpusty, którą przeszedł, był naiwnie zepsutym, ślepo wierzącym w jedyną prawidłowość własnego, rozsądnego na świat poglądu: wprost niepojmującym aby inni na seryo inaczej myśleć mogli.
Takich uważał wprost za szaleńców, półgłówków, których grubo wydrwiwał, albo obłudników, z którymi wprawdzie się liczył, traktując z poważaniem, a zarazem z niepokojem starając się podejrzeć maskę.
Własne poglądy uważał za jedynie poważne, realne, prawdziwe; inne nie były nawet godne roztrząsania.
Tacy ludzie, jak on, posuwają przecież naprzód cywilizacyę, dźwigają, instytucye, działają, dopinają swoich celów, puszczają w ruch maszynę świata.
Na barkach ich spoczywają losy społeczeństwa, poprawa chimerycznych mrzonek szaleńców, uganiających się za idealnymi majakami. Dzięki im, społeczeństwo może zasypiać spokojnie; porządek świata runąłby, gdyby usunięto te filary. Czyż nie jest on pożytecznym pracownikiem, działaczem społecznym, za którym oglądają się gromady ludzkie, ich przyrodzonym kierownikiem i wodzem? — a przytem najlepszym mężem pod słońcem, wyrozumiałym, łagodnym i pobłażliwym.
I ta kobieta buntuje się, która właściwie uwielbiać go powinna! Ma przecież stanowisko, życie bez troski, rozrywki, klejnoty, hołdowników, wszystko! — i "dopiero tedy" — kaprysi.
Zgadzał się na wszelkie fantazye swej żony, dbał o jej wygody i zbytki, pracował dla zabezpieczenia przyszłości; a za to wszystko żądał tylo trochę spokoju, którego mu odmawiano k współczucia dla swoich planów, z których ona ipierwsza korzystać będzie, chociaż tak mu je drogo opłacać kazała. Zaiste! był najlepszym i najnieszczęśliwszym mężem na świecie!
Na zakręcie ulicy pojawił się szary olbrzym, sczerniały od starości, z ciemnemi, ponuremi oknami drugiego piętra.
— Ot! jeszcze czego brakowało! w mieszkaniu ciemno. Pewno tego kamiennego bałwana gdzieś licho nosi! Żeby go wszyscy dyabli wzięli.
Zmęczony libacyami, rozdrażniony, klnąc w duchu, gramolił się na schody.
Z za węgła wyskoczył bosy wyrostek, spójrzał na dorożkę, wyjrzał na schody i śmignął do izdebki stróża.
Brzechwa tymczasem bezużytecznie tarmosił rączkę od dzwonka, na co tylko cisza mu odpowiadała.
— Licho niech was porwie! otwierajcie.
Po kilku minutach niecierpliwego szarpania, skrzypnął nakoniec klucz i we drzwiach pojawił się Franciszek, z zapaloną świecą w ręku.
Niedźwiedź, któremu spokój w barłogu mącą, spogląda tak niechętnie i zajadle na intruza. Poznał Brzechwę, twarz mu się jeszcze bardziej zaogniła i mierzył go krwią nabiegłemi oczyma.
Ten, znalazłszy się w progu jaskini rywala i spostrzegłszy złowieszczy wzrok w siebie utkwiony — w mgnieniu oka zmienił się: ze skrzywdzonego i zirytowanego małżonka przeistaczając się w eleganckiego i pełnego godności dandysa.
— Doktora wzywają do chorej, — wycedził od niechcenia, muskając dłonią rzadkie włosy.
— Niema w domu! — odparł Franciszek, patrząc nań z nienawiścią.
Pod naciskiem tego posępnego, drwiącego spojrzenia, Brzechwie zaczynało się robić mdło.
— Kiedy powróci? — pytał niedbale, odwracając głowę i bardzo delikatnie a starannie zapinając rękawiczkę.
— Z tego mój pan nikomu sprawy nie zdaje! — z opryskliwą godnością odparł Franciszek.
W palcach Brzechwy zamigotał srebrny pieniądz, którym bawił się od niechcenia kręcąc młynka.
— Kochanku! powiedz swemu panu, gdy powróci, że pani Brzechwa miała atak spazmów, i że prosimy go o radę.
Franciszek, przymrużywszy lewe oko, wysunął dolną wargę z nienawiścią, ubliżającą wyrazem lekceważenia i filuternego tryumfu.Żółte policzki Brzechwy wydęły się z przygnębiającem dostojeństwem. Społeczny działacz, przed którym uginały się głowy licznej rzeszy, wrzał i dygotał z obrazy. Niema co mówić! tego tylko brakowało, aby miał teraz miny tego fagasa znosić!
— Mm! cedził z dyplomatyczną powagą, tonem pańskim i znudzonym — kiedyż oczekiwać możemy wizyty doktora?
— Abo ja wiem? — Jutro szpital — "Musi być" że nie znajdzie czasu.
— Przyślę zapytać o to — rzucił wyniośle Dyzio.
Rubel błysnął raz jeszcze w powietrzu srebrnym brzuchem, poczem zniknął w kieszonkowych czeluściach kamizelki Brzechwy.
Franciszek, założywszy w tył ręce, przyglądał się tej manipulacyi z sardonicznym uśmiechem tryumfującego Mefistofela.
— A tak, to właśnie będzie najlepiej.., Dziękuję panu!
Brzechwa, odwrócony, szukał czegoś w portmonetce, poczem wspaniałym gestem wyciągnął banknot.
— Podejdź no tu bliżej, mój przyjacielu, mówił pełnym przewlekłej słodyczy tonem, do osłupiałego ze zdziwienia famulusa.
Zwolna wyciągnął banknot w stronę lokaja, zbliżył do świecy i płonący papier najspokojniej przytknął do papierosa. Poczem gniotąc go i w proch ścierając wyniosłem spojrzeniem, odwrócił się elegancki i imponujący, w modnym paltocie z kosztownym futrzanym kołnierzem i zstępował ze schodów niedbałym, dumnym krokiem wiecznego zwycięzcy.
ROZDZIAŁ XVIII.
Późno już po północy powrócił doktór, zmęczony bezcelowem błąkaniem się, wyczerpany — ale nie uspokojony, w rozgorączkowanem znękaniu zaledwie wlokąc znużone nogi.
Z okien sutereny biło jeszcze światło, donosił się śpiew i gwary. Uczta była w pełnym rozwoju, brzmiała donośnym, chrypliwym dźwiękiem.
Wyrostek, osadzony na czatach aby pilnować jego powrotu, zamigał prędko bosemi piętami, i zaraz Franciszek z czerwonym nosem i błyszczącemi oczkami wyskoczył, aby otworzyć drzwi panu.
— Pan Brzechwa tu był! — oznajmił z powściągliwym tryumfem, który mu twarz w wesołe grymasy wyginał.
I, pomagając zdejmować palto, ciągnął dyskretnie a poufnie.
— Młoda pani takie spazmy mu zadała, że aż ha! To się rozumie: — nie może wytrzymać bez pańskich lekarstw. Kazała koniecznie, żeby jutro pan do niej przyszedł.
Horlicz doznał, wrażenia elektrycznego toku. Wzruszenie schwyciło go za gardło.
Franciszek, obserwując go nieznacznie, z przesadną gorliwości krzątał się około urządzenia pościeli i przygotowania ubrania na dzień następny.
Wreszcie stanął przed doktorem i wyjaśnił, mrugając dobrodusznie jednem okiem.
— Tam beze mnie się nie obejdą... Cała zabawa na nic... Herbaty przynieść?
— Nie, możesz odejść.
Zamknął drzwi z westchnieniem ulgi. Za progiem zatętniły posuwiste kroki starego łobuza, rozległa się hulaszcza piosenka.
Horlicz stał nieruchomy.
Czuł, że los wyrokował za niego. Opór był próżnym, jak próżnem było żądanie, by ziemia nie krążyła wokoło słońca. Cokolwiekbądź stanie się — stać się musi.
Pozostawało tylko wyzuć się z odpowiedzialności i woli, jak z podartych strzępów. Poddać się.
Wahania, dręczące go dotąd, zostały, pomimo woli jego, rozstrzygnięte. Przyjmie wszelkie ofiarowane warunki. Pogodzi się nawet z upodleniem.
Przeświadczenie to napoiło go ulgą apatyczną. Zrzucał z siebie gniotące brzemię rozmyślań, jak w ciepłą kąpiel pogrążał się w omdlenie umysłowe i niemoc moralną, górującą nutą zwierzęcego zadowolenia.
Machinalne rozciągnął się na otomanie, z błogością prostując omdlałe członki. Myśl, jakby owładnięta hypnozą, spała. Na miejscu dawnego szarpania się i szamotania — nic, próżnia: ani radości, ani bólu.
Wiatr sypał w szyby drobnemi skierkami śniegu, donosząc rozwiane echa swawolnych piosnek. W pokoju cisza zupełna, przerywana lekkiem skrobaniem myszy i cichem, monotonnem kołataniem zegara. Za oknem, w granatowej głębi, wiły się smugi białych mgieł i oparów.
I nagle, w tę ciemność i w tę przenikliwą ciszę, wślizgnął się bladawy promyk księżyca i srebrną smugą zaigrał w oknie, dźwięcząc rozwiewnem echem, rzewnem i słodkiem, jak woń fijołków, — słów, wymówionych przed laty.
— Synu! bądź z sobą samym w zgodzie! Horlicz podniósł głowę. Te dźwięki, od dawna przebrzmiałe, które przed laty utonęły w mogile, w tej chwili bezwładności i apatyi duchowej ulatywały rozwiane, jak zapach uschłego kwiatu, zapomianego w kartach książki, godząc go w serce odległem wspomnieniem.
Czuje żywiczne balsamy sosny, które poiły jego dzieciństwo — i gorące blaski słoneczne, szumy jodeł. W oknie, otoczonem splotami winogradu, widzi bladą twarz kobiecą, taką spokojną, bolesną, zrezygnowaną i pogodną, z czołem szlachetnej męczennicy, a ustami słodyczy pełnemi, wpatrującą się weń smutnym, przenikliwym wzrokiem nawskroś przeglądając mu duszę.
— Matko! — wyszeptał, — i głos mu uwiązł w piersi.
— Jutro o tej porze, jak niedźwiedź prowadzony na łańcuchu, będzie wyprawiał niezgrabne pląsy zalotnika, ku uciesze gawiedzi — przemknęła mu w duszy myśl jadowita, jak jaszczurka, błyskająca ślepiami z zadowolenia — i roześmiał się twardo i sucho.
Migoce mu w oczach salon, oświetlony jaskrawo, prezesowa w szeleszczących jedwabiach, przypatrująca mu się ciekawie, z miną przymilającą się i pobożną; widzi zgraje hołdowników, otaczających piękną Cyrce i siebie wśród nich, wyświeżonego, w modnym krawacie, dzikiego, ponurego i niezgrabnego, jak niedźwiedź, którego uczą tańczyć — i porywała go coraz więcej piekąca ochota do śmiechu.
Na tego "kogoś" — patrzał nie jak na samego siebie, lecz jak na obcego, który budził weń niepohamowany niesmak, politowanie i wzgardę.Śmiał się więc nienawistnie, twardo i cierpko, a wśród tego niespodziewanego ataku wesołości, serce ściskało mu się dolegliwie i przeciągle.
— Tak! — rozumował spokojnie i sucho, jakby o kogo innego chodziło. Zbliżenie się do niej teraz, — to spotęgowanie cierpienia. To znaczy: obrazom mglistym i niejasnym nadać określone kontury, domysły podziemne i głuche zamienić na rzeczywistość; to uprzytomnienie chybionego celu istnienia w najsubtelniejszych i najzawilszych głębinach świadomości.
I nagle, jakby skorupa obojętności pękła, targnął się w nim ból piekielny, gryzący, co odwodząc od przytomności, wypala mu rozum. A na tem ciemnem tle nieprzeniknionem, olowianem, przeszywające noże jasnowidzenia, rozświecające błyskawicą całe jego chybione istnienie. Przedsmak rozkoszy, którą ona tam dlań przygotowywa.
A jednak, pomimo przeświadczenia o boleści, co go tam czeka, — wiedział że pójdzie!
Bo rozkosz, którą dlań przedstawia ta kobieta, przewyższa wszelką oporność rozumu i woli. Bo posiada jeszcze jakiś cień nadziei nieokreślonej, niesformułowanej, hańbiącej, — coś mętnego i sromotnego, co wstydem okrywa jego męskie oblicze, że może poza całym szeregiem upokorzeń, psiego skomlenia i łaszenia się, bądzie jeszcze "coś". I dla owego niepewnego "czegoś" gotów w proch zetrzeć swą dumę i jak szaleniec rwać się na męki.
Podniósł się z obłąkaniem w oczach.
— Czyż znowu szaleć zacznę? — urągał owej dzikiej orgii boleści, co nim targała. Czyż nie znajdę w sobie, zewnątrz siebie — nic, coby mię uwolniło od tej przeklętej siły?
Porwał go bunt przeciwko ciemiężącej potędze, co zakuwała go w nienawistne pęta i w tem borykaniu się woli człowieka z przemagającą mocą popędów, rozum i zmysły szamotały się, jak dwa śmiertelne wrogi.
Widział ją z błyskami w rozmarzonych oczach, taką wiotką, spragnioną, chylącą się, jak powój. Marmurowe ramiona owijały mu szyję, na rozpalonych wargach swych czuł świeże, rozkoszne usta, i zmora ta budziła w nim porywy dzikiego zwierzęcia, palonego gorącem żelazem.
— Spojrzy na mnie swym zamglonym, zagadkowym wzrokiem, jakby coś kryła, coś chciała i bała się wyjawić; przemówi ze wzruszeniem, zamilknie z zadumą. I znowu będę się łudził. Nawiążę swe iluzye do cienia, zmory; będę pragnął i miał nadzieję. Człowiek tak łatwo łudzi się, gdy pragnie wierzyć!
Chodził szybko, miotając się, jak pantera w klatce. W oczach paliła się gorączka. Zbudzona namiętność szalała, jak wicher, burząc potokami jątrzących pragnień, a całą istotą ciągnął się, leciał ku niej.
— Pójdę?
Twarz mu nabiegła ciemną purpurą. Wzrok płonął ogniami sprzecznych żądz, ponuro i niechętnie. Fale rumieńców przepływały pochylone czoło, skronie i szyję. Żądza powrotu lizała go ognistymi językami; resztki woli opierały się omdlewając.
— Poco mam wracać? Ona mi wyssie do reszty rozum, złamie ambicyę, zniszczy, upodli i upokorzy. Radości mi od niej nie czekać ani kropli. Względy swe ona rozda innym, tysiąc razy ode mnie gorszym: mnie ich od niej się nie spodziewać, I na myśl, że ta upragniona kobieta, krynica odrodzenia, co mogła go powołać do nieśmiertelnego bytu — to czara, z której wolno pić innym przechodniom, — porwał go gniew, sięgający fizycznego bólu, wściekłości. Coś rozluźniło się w jego duchowym organizmie, jakieś więzy pękły. Teraz chciałby mieć ją tu, przed sobą, aby ją oplwać wzgardą, krzyczeć, że jej nienawidzi, że ona nie warta przedstawiać oparcia dla uczciwego człowieka; lekki puch mogący wysłać gniazdo rodzinne, a lgnący do błota, że w niej nie może złożyć czci ani wiary, że nią pogardza, — ach! tak, pogardza!..
Zaciskał pięście, unosił się i czuł dziką rozkosz owej wściekłości, która nim miotała, jak wicher. Budziły się w nim instynkta Zulusa. Z namiętnością biłby jej białe plecy, rwał włosy, deptał z rozkoszą nogami. Dusił się prawie ową wściekłością i nienawiścią. Dzikie zwierzę, spętane wiekami cywilizacyi, zrywało okowy; czuł, że ono stanowi najistotniejszą treść, rdzeń jego natury, a jednocześnie odzywał się w nim człowiek cywilizowany i zabijał tamtego barbarzyńcę pogardą.
Upadł dyszący na fotel, przysłaniając dłonią oczy.
Sercem jego szamotał piekący niepokój, jakieś przeczucie szału jasnowidzenia, chwili złowrogiej, a niechybnej. Ciemna opona, zawieszona nad świadomością ludzką, przerywała się na mgnienie oka, a z jej strzępów biły olśniewające promienie, przewiercając mózg obłędem. Wizya losowych zagadnień, unoszonych rwącym prądem przeznaczenia. Fale dzikiej trwogi przebiegały mu tętna, wstrząsając jak wichura konary dębu, wicher obłąkania szumiał pod czaszką, myśli poszarpane miotały się, pędzone strachem, drgające szaleństwem.
Widział! Nad życiem jego, nad marnem życiem ludzkiem zawisły niezbadane potęgi, w woli swej zawierające wszelkie przyczyny, a w wiedzy wszelkie prawdy — nieodgadnione — nieubłagane — a nieskończone. W szponach ich był igraszką i posłusznem narzędziem.
Naprzeciw jego marnej, znikomej woli, stoi straszna siła — potęga, która przygotowała podścielisko i siew rzuciła — i serce mu uderza bólem wyczuwając ją, ściska się od trwogi.
W niej tchnienie żywiołowego prabytu, otchłanie roztrząsań, nie mylna moc przewidywawcza i sięgająca bezmiarów potęga.
Wszelkie twory poruszają się w prawidłowości, zakreślonej jej nieubłaganą mądrością. Ani jedno drgnienie nie wyłoni się z karbów porządku, wytkniętych przez nią — jedyną, nieuchronną, niezłomną wolę świata.
Jak sfinks migocąc okrutną zagadką, pożera śmiałków, co chcą ją rozwiązać. Ani jednego popędu, któryby w pierwotnym zarodku jej. wytworem nie był; zmiażdżony każdy, co w jej plany zuchwały wzrok zapuszcza; przeklęte istnienie, co nie wejdzie w fatalistyczną kolej splotu zdarzeń, wyżłobioną odwiecznym jej rylcem.
— Któż wie? do jakich celów dąży owa tajemna i wszechwładna, co rodzi wszechbyt potęga twórcza, która przygotowała podścielisko i siew rzuciła.
Jest obsaczonym wpływem fatalistycznej mocy zrządzoną zasadzką. Pasuje się. Lecz musi uledz.
Tętna w skroniach huczały mu, szumiały... chore serce trzepotało się, jak złapany motyl, bijący bez tchu skrzydłami o ściany klatki, — potem w cichym, gniotącym uścisku omdlewając powoli — i zamierając.
Po wyczerpującym wybuchu wściekłości, Horlicz leżał z zakrytą twarzą, w stanie półomdlenia przytłoczony smutkiem tak ciężkim, jak brzemię ziemi. W tej chwili znieczulenia i niemocy, czuł do Felicyi wstręt, jaki się ma do narzędzia tortury. Z nieruchomych oczu przeglądała bezdenna tajemnica ludzkiej niedoli.
— Nie! boję się tego wahania rozpaczy i szału; boję się boleści przenoszącej siły rozumu.
— Teraz całym instynktem samozachowawczym, pragnę się bronić przed wzruszeniami, które mię czekają, przed tą zmorą straszliwych rozmyślań, które uganiają się za mną ze stron wszelkich; chcę ich uniknąć. Ale jak?
— Zmęczony jestem, zgnębiony, złamany, niezdolny prawie do odczucia radości, — choć jeszcze zdolny do spełnienia czary różnorodnych cierpień. Sił do życiowej walki już nie mam, celu wartego tej walki nie znajduję — a przed sobą nie widzę nic — krom boleści.
— Uciec! ukryć się chociażby pod ziemię, uciec!...
Myśl jakaś, oddawna cicho i uparcie go nurtująca, z mózgu się wyłoniła.
— Umrzeć? — szepnął sam do siebie pytając.
— Tak! oto przystań bezpieczna, gdzie nic go nie wzruszy, gdzie żadne widmo wyobraźni nie znajdzie doń dostępu.
Głowę pochylił na złożone ręce i długo tak siedział nieruchomy.
— Uciec!
ROZDZIAŁ XIX.
Brzechwa, powróciwszy do domu, przyjemnie był zdziwiony, ujrzawszy w buduarze spokojnie pijącą herbatę Felicyę, której jego protektor na kolanach prawie usługiwał.
Prezesowa, zamiast spodziewanej wymówki, darzyła go miodowym uśmiechem, a gdy pochylił się dla ucałowania pulchnych, białych, zdobnych brylantowymi pierścieniami rączek, — przymilonem spojrzeniem do dna świdrujących źrenic. Był pewnym, że czyta mu w sercu, i że ten bunt, którego nie była świadkiem, zostanie mu jednak policzonym.
Felicya, milcząc, utkwiła weń chmurne źrenice, naprężone niespokojnem pytaniem. Twarz jej płonęła gwałtownym rumieńcem.
Nie zważał na to, cały pochłonięty uniżoną radością, jaką mu sprawiało spotkanie dostojnika.
— Ileż wdzięczności... szanowny... drogi! — mówił, ściskając z pośpiesznem wylaniem rękę, którą mu tamten z odcieniem łaskawej dobroduszności podawał.
Prezesowa, przymrużywszy oczy, delikatnie chrząknęła, gotując się opanować sytuacyę.
— Siadajże tu obok mnie, Dyziuniu — mówiła wskazując mu miejsce — odpocznij duszko, uspokój się!... widzisz! nasza pieszczocha zdrowa; wzrok jego ekscelencyi, jak słoneczko, budzi do życia...
— Zląkł się nieborak o żonę — tłomaczyła, zwracając się z uśmiechem tkliwym do księcia — i poleciał pomocy szukać... Szczęście, że gdzie wasza książęca mość ukaże się, tam na cierpienia miejsca niema, choroba i troska uciekają spłoszone... O! mój Dynio luby! jak on się niepokoił... Wasza ekscelencya nie wie jeszcze, co to za rzadki człowiek! jaki niepospolity umysł! jakie złote serce!... a jak on waszą ekscelencyę kocha! Wczoraj jeszcze mówił; "dla niego żyć i umierać! dla niego gotów jestem w ogień i w wodę" wszak prawda Felciu, że tak mówił?
— Nie pamiętam, Mamo.
— Hm, hm, zawsze filutka... O! ten mój Dynio to takie wdzięczne, skore do usług serce! taka dusza żądna ofiar! prawdziwa perła!... Gryzie go tylko myśl, jak swemu dobroczyńcy za tyle łaski się odwdzięczy...
Książę łakome spojrzenie ostrym błyskiem posłał w stronę Felicyi, która opłynięta falami przejrzystej tkaniny, posępna, chłodna a rozmarzona, obojętnie bawiła się filiżanką.
Dyzio zbity z tropu, zmieszany, kręcił się niecierpliwie na krześle, nie wiedząc jaką rolę przybrać wobec niespodziewanego wylewu zachwytów pani Amelii.
— A jaki zdolny przytem — śpiewała dalej odę pochwalną prezesowa. W szkołach iuż był przedmiotem podziwu profesorów i zazdrości kolegów. Wszyscy przepowiadali mu, że zajdzie daleko. Wszak prawda Dyziu, że przepowiadali?
Brzechwy twarz kurczyła się nerwowo i palce, wstrząsając się, latały. Dużoby dał, aby przestać być przedmiotem uwielbień swojej teściowej. Książę słuchał łaskawie, kiwając potakująco głową.
— To też gdy teraz, prawdziwie ojcowska, iż tak się wyrażę, opieka waszej książęcej mości pozwoli mu skrzydła rozwinąć, — jestem pewną że przewyższy najśmielsze nadzieje wyborców... Nie krzyw się lubeczku! nie będę już więcej charakteryzowała ciebie. Książę sam wie! Któż ieśli nie on, na tobie się poznał? Jego ekscelencya zna ludzi. Jego ekscelencya swą niepospolitą bystrością wybaczy, że go tak poufnie wprowadzam na łono rodziny, nie tając trosk i kłopotów... Bo też dotychczasowe uposażenie materyalne mego biednego zięcia, och! to okrutne naigrawanie się względem jego zdolności i potrzeb... Zresztą, przyszłość przed nim leży... Nie martw się, Felciu luba! Jego ekscelencya nad nim czuwa! w ręce jego ekscelencyi los pokładam! Jego ekscelencyi ufam i wierzę...
Oczy jej zachodziły wilgotną łzą wzruszenia.
— Ho ho! hehe! — mamrotał dobrotliwie dygnitarz, nie wiedząc co ma odpowiedzieć na ten wybuch uczuć. Tak zapewne... wszystko co się da zrobić...
— Och! my wierzymy sercu księcia i jego zapewnieniom! Podziękuj Felu!
Wzrok księcia błysnął lekką ironią. Brzechwa, pocąc się na swojem krześle, dygotał.
Felicya, wsparta na obnażonym łokciu, wyniosła, obojętna, spokojnie spoczywała na szeslongu, chociaż liliowobiałe jej czoło ściągało się, a ciemne brwi zbiegały ponuro, nadając twarzy wyraz tragiczny.
Pani Amelia okiem bystrego wodza ogarnęła towarzystwo i, niezrażona, ciągnęła dalej.
— Ta instytucya — za poparcie do której wdzięczni będziemy aż do grobu — chwieje się bezrządem. O! jak tam brakuje mocnej arbitralnej władzy, nieoglądającej się na opozycyę, — jaką właśnie piastuje książę. Jego ekscelencya potrafi ująć w żelazne dłonie niesforne czynniki i zmusić je do posłuszeństwa. Jeśli kto, hm, hm... występny... lekceważy jego ojcowską władzę, książę zdoła pokazać, że ją dzierży i dowieść, że pomimo niechętnych zabiegów, z rąk swych jej nie wypuści.
Dygnitarz wyprostował się, jak pod zacięciem bicza, i gniewnie sapnął.
— Nieprawdaż? Książę potrafi zgnieść opornych; całą tę zgraję niechętnych warchołów, co miota się, krzyczy i śmie porywać się na jego rozporządzenia, zarzucać im bezwzględność... Jak gdybyśmy wszyscy nie rozumieli, że książę jest uosobioną łaskawością, hmhm, — co wcale nie wyklucza energii czynu... A opozycya chciałaby go zgiąć, skruszyć, zrobić pionkiem pokornym, do posuwania na szachownicy cudzą wolą.
Księcia oblicze wydęło się, zabarwiając fioletową purpurą. Uszy i oczy gorzały.
— Dowiodę jeszcze, że pionkiem nie jestem i do obcych celów naginać się nie dam — mówił ze spokojem prawdziwego gentlemana, oglądając dyskretnie paznogcie, choć w przyciszonym tonie huczała rozjątrzona i podrażniona władza.
Pani Amelia, w znak potwierdzenia, z melancholijnym smutkiem, skłoniła głowę.
— Wiem, jaką wagę przypisywać zuchwałym twierdzeniom tej hałastry... A jednak, dla wykonania swych niepospolitych, genialnych zamysłów, wasza książęca mość potrzebuje wiernego i zdolnego pomocnika, coby jego myśli rozumiał i spełniał je w lot, był przytem całą duszą pracodawcy oddanym, wdzięcznym za dobrodziejstwa, przywiązanym karyerą do jego stóp.
Apatyczne zwykle, tłuszczem i melancholią zapłynięte oczy księcia, błyszczały podnieceniem.
— O tak! — wyrzekł stanowczo, — sam tego chcę oddawna!
I głosem podniesionym, z akcentem głuchego rozjątrzenia, rzucił.
— Musimy bliżej wejrzeć w te sprawy! Pomówimy jutro o tem, panie Brzechwa. Wstanę jak zwykle o piątej i po odbyciu chłodnej kąpieli, wyjadę na spacer konno. O dwunastej czekam pana.
Główną ambicyą miękkiego, dobrodusznego człowieka było, aby wierzono, iż prowadzi spartańskohartowny tryb życia, podziwiany przezeń u niektórych przywódców partyi, a któryby mu nadawał pozory tężyzny i energii.
Niekiedy, po spędzonej wesoło nocy, widziano go wczesnym rankiem, harcującego konno, co wystarczało do utrwalenia legendy.
Interesantom, którzy niekiedy zjawiali się w poczekalni dygnitarza, kamerdyner oświadczał uroczyście, że jego ekscelencya pracuje nad ważnemi sprawami — gdy ten, za spuszczonemi dyskretnie roletami, w jedwabnych puchówkach smacznie się wysypiał.
Słaby ten, miękki człowiek, który ulegał sekretarzowi i znosił tyranię swoich lokajów, — od czasu do czasu podlegał atakom straszliwego gniewu, które stanowiły niejako tamę ochronną jego godności, — i dzięki którym bano się go.
Wówczas twarz mu siniała, oczy wychodziły na wierzch, z ust wyrywały się chrypliwe, bełkocące krzyki, — i niczem mu było, jednym zamachem podpisu, zgubić człowieka.
— Przed naradą, mam nadzieję, książę nie pogardzi naszem skromnem śniadaniem, podchwyciła prezesowa.
— Bardzo! bardzo prosimy! — skwapliwie nacierał Dyzio.
Felicya milczała, z marmurowemi ramionami, zarzuconemi niedbale nad głową. Zrenice jej tryskały złowrogim blaskiem.
— Nam odwiedziny księcia sprawiają zawsze tyle niezmiernej radości... śmiem wyrzec, nas przykuwa tyle sympatyi... z wykwintną i majestatyczną dystynkcyą, modliła się prezesowa.
Książę "słoneczne oko" zwrócił pytająco w stronę Felicyi.
— Lękam się być natrętnym...
— Cóż znowu! — poproś, że i ty moja duszko! — nacierała pani Amelia.
Felicya poruszyła się niecierpliwie.
— Po co mię mama tak przezywa? nie lubię tego śmiesznego miana. Ach, jak mię to drażni! Albo ja wiem, zresztą, czy mam duszę,..
Książę z pobłażliwym uśmiechem przyklaskiwał wybrykom pięknej grymaśnicy.
— Jak woń jest duszą kwiatów, tak wdzięk duszą kobiet, — odezwał się z ckliwym sentymentem, a skłaniając głowę, dodał.
— W pani dusza promienieje...
— Nie! — we mnie uwięziona jakaś okropna, podziemna siła... bezwładna... co chce i nie może się wydobyć... i nie wydobędzie się nigdy i zmarnieje, albo mnie zamęczy!... powoli, jak przez sen, ciągnęła Felicya.
— Co — co? co ty mówisz, rybciu?
— Ach! czy ja wiem? — przeciągnęła się niedbale Felicya — jakieś miraże... przeczucia... i utonęła w leniwem milczeniu.
Brzechwa niecierpliwie poprawiał okulary, gniewny za beztakt i fantastyczne wybryki małżonki — w chwili, gdy powinna była przyłączyć się grzecznie do usiłowań rodziny — ujęcia gościnnością mocarza.
— Nie należy nigdy podawać w wątpliwość twierdzeń religijnych, moje dziecko, — przemówił uroczyście przewlekłym, głosem przeciągając z godnością wyrazy, a jednocześnie z porozumiewawczym uśmiechem mrużąc jedno oko do księcia.
I znów, zwrócony do żony, dodał patryarchalnym tonem, pełnym namaszczenia.
— Bezwzględna wiara jest niezbędną ozdobą dzieci i kobiet!
W salonie uformowały się dwie pary, bardzo ożywione i wzajemnie sobą zajęte: pochylony nad szeslongiem Felicyi dygnitarz, i obok stołu herbatniego pani prezesowa z zięciem.
— Jakżebym rad odgadywać wszelkie życzenia pani! wypełniać jej chęci, — namiętnie przyciszonym, chrapliwym szeptem, płynęło z za klombu storczyków.
— Nie mam takich chęci, które wypełnićby mógł książe — chłodno i wyniośle mówiła Felicya.
— Którebym mógł wypełnić? — spróbójmy! niech pani powie!
— Pragnienia moje są niewykonalne — posępnie i wyzywająco śmiała się Felicya.
— No!... ale przecię?...
Felicya wzniosła marzącochmurne, urągliwe spojrzenie.
— W starożytnym parku, wśród kaskady wód... festonów zieleni... chciałabym mieć cudowny pałac...
— O! cóż w tem niewykonalnego? — wzrok księcia błyskał zadowoleniem.
— Kolumny z agatu, jaspisu, lapislazuli —
ciągnęła obojętnie i beznamiętnie z odcieniem rozmarzenia. Wewnątrz — cuda! Złote puhary, zasłony z gobelinów, obrazy mistrzów.
Twarz księcia wydłużała się nieco.
— A potem? — pytał bez zapału.
— Potem?... przymknęła sennie powieki, wygięła kibić, jak do uścisku, i pieszczotliwie patrzała na księcia.
— A więc? — podsunął się do niej rozpromieniony.
— A potem... spaliła bym go... !
Tymczasem pani Amelia, z oczyma utkwionemi w audytoryum, a myślą zwróconą w głąb, puszczała wodze potokom swej wymowy.
— Główne — zdobyć karyerę! umieć korzystać ze sposobności... W zarządzie wypadnie uczynić wiele zmian... Dyrektorowi podwyższyć tantyemę!... buchaltera zmienić... Ten niezdara hańbę firmie przynosi... używa perkalowych chustek do nosa! sama widziałam! wyciągnął taką dużą, grubą płachtę... powiada, że ma sześcioro dzieci, któż mu kazał? osieł!
— Szkoda? fii! książę pan widać jest skąpym, — z za kępy orchidei rozlegał się urągliwy, melodyjny wybuch śmiechu Felicyi.
— Więc — stary osieł! — ciągnęła nieprzerwane pasmo rozmyślań pani Amelia. Tymczasem kuzyn pani Malczewskiej — o! to wcale co innego, co za maniery! a jak prowadzi mazura! Takiego właśnie pomocnika Dyziowi potrzeba!
— Daruje mama — ale to już moja rzecz! mówił głosem ochrypłym z tłumionego wzburzenia Brzechwa.
W obecności dostojnego gościa, prezesowa zbyt okazywała się względem uwielbianego zięcia uprzejmą, przytem zbyt dystyngowaną — by módz się rozgniewać: była wprost rozbawioną.
— Chi — chi! jeszcześ nie posiadł rządów, a już dysponujesz! tym, którzy sami... bez czyjej pomocy... co jeśliby tylko palcem skinęli... brzmiały delikatne a groźne, powściągliwe, ironiczne uśmieszki.
Jednak i tę oznakę wesołości stłumiła, gryząc dyskretnie nożyk do owoców — i gnębiąc przeciwnika urągliwie litosnem spojrzeniem.
— Doprawdy? na wszystko pan gotów? a gdybym, naprzykład, rozkazała mu wskoczyć w płomienie? — ciepłym, wibrującym kontraltem pytała Felicya.
— Co! skoskoczyć?... w płomienie?... ażeby panią wyratować? Z rozkoszą!
Felicya śmiała się pokuśliwie a chłodno.
— Nie! żeby wyratować... moją chusteczkę do nosa!
— Chu chusteczkę! chustteczkę?
Książę wyglądał zmieszanym i nieszczęśliwym. Nie kłamał. Przez galanteryę gotówby rzeczywiście posunąć się do szaleństwa, przytem Felicya wzbudzała w nim szczere zapały. Ale ginąć dla chusteczki do nosa! — trochę mu się to wydawało ubliżającem dla jego godności. Twarz jego przybrała wyraz płaczliwy.
Felicya ponętne usta rozchyliła w rusałczym uśmiechu; z pod rzęs ślizgało się spojrzenie szydzące i lodowate.
— Więc nie? — pytała.
— Nie... to jest... jam na wszystko gotów! Dyzio skorzystał z miłosnego zacietrzewienia dostojnika, aby okazać oznaki buntu.
— Mama mnie dyskredytuje! — pochylony ku ubrylantowanemu uszku, zgrzytał bardzo cicho ale dobitnie.
Błyszczące źrenice pani Amelii wzniosły się ze zdumieniem ku niebu, zamgliły łzą żałości, poczem trysnęły oburzeniem.
— Co słyszę! czy to stosuje się do mnie? do mnie? która!... ja, co... co gdybym tylko zechciała...
— Cóż więc ja mam robić? — żałosną, chrapliwą skargą, płynęło z klombu orchidei.
— Niech książę zabierze się do studyowania nauk, — doradzała chłodno Felicya z trudną do wysłowienia wyższością i pogardą, względem tej peliatywy.
Mocarz uśmiechał się z przymusem.
— Z ochota,... jakąż gałąź nauki każe pani studyować.
— O! jakąkolwiek... wszystkie zarówno są nudne!
W grupie nad zastawionym stołem, Brzechwa w rozdrażnionym, nerwowym uśmiechu, pokazywał drgające, wilcze zęby.
— Boże słodki! — żaliła się pani Amelia, — ja wspieram tego niewdzięcznika, wszelkiemi siłami ciągnę go, dopomagam, — a tu tymczasem... wyrzuty! więc nie ma już wdzięczności na świecie?
Książę pochylony ku Felicyi, starał się ułowić chłodny połysk jej oczu, zagadkowy i groźny i melancholijnie coś szeptał.
Pani Amelia w mig się zoryentowała, że niema przed kim marnować wylewu uczuć zranionej dumy.
Przyciąwszy więc usta dyplomatycznie i oschle, chwilę siedziała pogrążona w milczeniu, z godnością obrażonej bogini.
— A więc dobrze — wycedziła powoli, z przyciskiem i obojętną dystynkcyą — zatem usuwam się! Jeśli teraz cokolwiek stanie się — sobie przypiszesz!
Zamilkła z powściągliwą dyskrecyą, złowieszcza i tajemnicza, jak chmura gradowa.
— A potem? potem!?... — z desperacyą dopominał się o nagrodę mocarz.
Felicya spojrzała nań z wściekłością. — Rzuciłabym się z balkonu trzeciego piętra... albo... zatańcowałabym się na śmierć.
— Może też, kazałaby się pani w tem zastąpić jednemu z wielbicieli? — żartował dowcipnie książę.
— I to możebne,.. to dobra myśl! — ze spokojną tyranią, apatycznie odparła Felicya.
W duecie nad herbatnią zastawą głosy przyciszone uprzejmie syczały.
— Co kol wiek bądźby się stało... odpowiedzialność zechcesz przyjąć na siebie, — przyciąwszy z godnością usta, sarkastycznie docinała prezesowa, — ja od wszystkiego umywam ręce.
Głos jej zarzężał i zaświstał lekko — ale w tej chwili pohamował się — i znów przybrał miodowe dźwięki.
— Radź sobie, lubciu, teraz beze mnie sam!
Brzechwa z ministeryalną powagą poprawiał na nosie złote okulary.
— I bardzo! bardzo mamę proszę — o to właśnie!
— Iich chi chi chi! doprawdy? o to właśnie!? więc może sam przekonasz się niebawem... powściągała delikatnie zjadliwy śmiech, który zdławiony klekotał w gardle, ze złośliwym tryumfem pary zamkniętej w ciasnym garnku, czującej siłę, by go rozsadzić, — A ja postaram się przekonać panią! — z za kępy kwiatów, donosiło się echo żarliwej lamentacyi dygnitarza. Zdarza się niekiedy miłość gotowa na wszystko... bezpamiętna... szalona,., szeptał w uniesieniu, wpijając chciwy wzrok w śnieżne puchy peniuaru i gorsu Felicyi, która jakby rozmarzona, omdlałe przymykała oczy, a pionowa zmarszczka na jej czole drgała nerwowo.
— Rozbiję ten lód sceptycyzmu! przekonam panią! a później... będę marzył o nagrodzie...
Obłok rumieńca przesuwał się po twarzy kobiety, — śmiała się.
— O! mój wybraniec napije się wrażeń do syta... Będę go dręczyć... pieścić! po jednym włosku!
Z niedbałym śmiechem i błyskiem okrucieństwa w niebieskich oczach, wykonała śpiczastymi paluszkami gest targnięcia.
— O tak! — śmiała się, — kochać... szarpać... rwać... targać! po włosku!
Dostojnik mimowoli schwycił się za łysinę.
Felicya szyderczo śmiała się.
— To do księcia stosować się nie może... Natura wprzód go już zabezpieczyła... Chyba więc uciec się do indyjskiego sposobu? — szeptała w uroczem zamyśleniu, podnosząc nań rozmarzone, błyszczące filuteryą oczy i zdjąć razem ze skórą?
Dygnitarz krzywił się. Żarty te wcale mu nie przypadały do smaku.
— Chciałabym mieć dużo skalpów! — westchnęła żałośnie Felicya.
Grupa zastawionego stołu, wyładowawszy zapas bezdymnego prochu i krytych pocisków, — wysilona utarczką, chwilowo przycichła. Prezesowa w milczeniu bawiła się nożem do rozcinania kart, gryząc go zawzięcie ząbkami.
— Nie chciałbym być na jego miejscu — flegmatycznie zauważył Brzechwa.
W odpowiedzi rzuciła mu spojrzenie świecące jawnem pragnieniem, że w zamian, — o! jakby tego ona sobie życzyła!... Oczy jej błysnęły złością, — poczem pokornie i słodko przykryły się firankami rzęs.
— O! pani.., jakąż tyranką jest... jak despotycznie lodowatą, chociaż innych palisz żarem... — piał desperacko miłosny hymn, książę. Czyś pani sama kochała kiedy?
— Owszem! kochałam kiedyś — małpę! Przez twarz jej przebiegł skurcz bolesny.
— A teraz kamienną statuę...
— Estetyczne zamiłowanie! o! pani jest naturą artystyczną... jaką? Antinousa? Apolla?
— Nie. Świętego.
— Bardzo oryginalne upodobanie! — przyznał zachwycony książę.
Felicya roześmiała się ponętnym śmiechem rusałczym, pieszcząc go palącem spojrzeniem.
— Może pokocham jeszcze... słońce! — co budzi mię do życia... — szeptała z oczyma pieszczotliwie wzniesionemi ku księciu, rozchylając usta pragnieniem, jak kielich kwiatu, słodkiej omdlałości i cichego oddania pełna, — pochyliła się bezwładnie, muskając oddechem i włosami twarzy starego satyra, któremu brzuch trząsł się od wzruszenia, i który, pomimo obecności dyskretnie trzymającej się w oddaleniu pary, — o mało nie upadł na kolana.
Brzechwa, wyprostowany, pełen spokoju i godności przeglądał notatnik, wpisując jakieś cyfry.
Pani Amelia, gryząc wciąż nożyk, patrzyła nań z bolesną ironią, i trzęsła głową z politowaniem nad własną niemocą. Po marmurowo emaliowanych rysach dostojnej niewiasty, ślizgały się wężowe cienie. Złość ją dusiła.
— Dwa... trzy, pięć, cztery... — mruczał Dyzio, — odczepcie się ode mnie, baby! Zacoście się na mnie uwzięły?
W jej oczach migały krwawe żmijki, oburzenie zrywało tamy — lecz pełna pokory wyrzekła tylko łagodnie i słodko, jak gdyby żaląc się Bogu.
— Dieu! que c'est mesquin!
Chusteczka tulona do ust i strzępiona ząbkami Felicyi usunęła się do jej stóp. Książę podnosząc ją rzucił się na dywan, przyczem atłasowy pantofelek kobiety oparł się przez chwilę na łysej czaszce dygnitarza.
Książę oddawna już nie doznawał podobnych uczuć, był udręczony, sponiewierany, rozpalony, istotnie oszalał. Tulił do ust chusteczkę Felicyi, powtarzając w uniesieniu: "moja! moja. "
Może rzeczywiście wydawało mu się, że ściska ocaloną od zguby drogą istotę.
— Ośm... piętnaście... — mruczał Dyzio — dam sobie radę sam! Źrenice prezesowej podniosły się. Wparła magnetycznie błyszczący wzrok w Brzechwę, który, pod naciskiem tego spojrzenia, migał szybko wystraszonemi powiekami, widocznie ulegając hypnozie groźnej obezwładnieniem, jak czarowanemu przez węża ptakowi.
Pani Amelia uśmiechnęła się doń z przymileniem.
ROZDZIAŁ XX.
Doktór ocknął się z zadumy i kluczem zakręcił jedną z bocznych szuflad biurka.
Leżał tam — obok rozlicznych pudełek z chirurgicznemi narzędziami, przeróżnych haczyków, szczypców, noży — futerał safianowy, spięty klamrą.
Zasunął rękę. W świetle lampy zabłysnął rewolwer, szczerzący doń zęby w uśmiechu.
Ujął go w spokojną, bez drżenia, rękę, podniósł lufę do wysokości czoła, mierząc się z tem czarnem, przepaścistem okiem, ziejącem śmiercią i kilka sekund zatapiali się w sobie nieruchomo. W to mroczne oko wysłańca grobu, człowiek spoglądał nieufnie, jak na nieprzyjaciela. Ono roztwierało się łakomie i chciwie; pilno mu było porwać upatrzoną ofiarę, wpić się w posokę krwi. Żelazne wnętrze potworu przebiegało, niby jakieś radosne, niecierpliwe drganie.
"Pójdź! we mnie spokój wieczny i zapomnienie!"
— Spokój nicestwa? — czy sen pełen widziadeł? — pytał nieufnie człowiek. Przycisnął lufę do rozpalonej skroni, w której krew pulsowała silnem, pełnem życia tętnem.
— Czy mroczna ta, tajemnicą pokryta przepaść da mi zapomnienie przebytych mąk? spokój? Czy, jak kusząca syrena, wabi zdradliwym śpiewem w otchłań, aby dręczyć i pastwić się nad nim przez nieskończoność?
Zastygł w kamiennej nieruchomości, z lufa przy czole. Czuł się już oderwanym od życia" wzniesionym ponad rzeczywistością. Jak umierająca lampa, która rzuca żywszy blask na chwilę przed zgonem, rozelśniła go błyskawiczna fosforescencya mózgu, płonąca ostateczną podnietą wszelkich władz duchowych. Zaostrzony wzrok duszy przebijał ciemne zasłony zaświatowego bytu z błogością więźnia, który rozpętał okowy. Jakaś straszna ściana, oddzielająca żywe oko nieprzeniknioną zaporą od zagadek wieczności, rozsunęła się na chwilę. W szczelinę zapuścił chciwe wejrzenie.
Z ciemności, zda się, wpatrywały się weń straszne, nieruchome, bezrzęse źrenice, okrutne wszechwiedzące, przerażające i srogie.
Ogarnęło go dziwne ożywienie, drgające radością ducha wyzwolonego z więzów ciała; lekkość i jasność, na dnie której czuje się śmierć.
Już wiało nad nim zaświatowe tchnienie, czytał wyroki skryte w obłokach tajemnic. W cichych blaskach mistycznych, z rozwiewną poezyą i grozą widzeń sennych, jak sen nieujęta i rozemglona, przesuwała się tajemnicza i niezmierzona wizya czegoś przerażająco nadludzkiego.
Już był oderwanym od świata. Tonął w bezbrzeżnym, szarym przestworze, ciemnym i nieprzeniknionym, w bezmiarze ziejącym ogromem, wiejącym nieczułością i chłodem.
Wznosi się w niem olbrzymia myśl, wiekami do tajemnych celów zdążająca, dla której narodziny i zgony narodów stanowią przelotną fazę istnienia.
Bezmiar, osamotnienie, chłód i pustka.
Aby ożywić te bezgraniczne przestwory, tchnąć w nie otuchę i ciepło, brać mu ukochanej, spojonej z nim istoty, w której, jak słońce w kropli rosy, rozświeciłaby się jego dusza, tchem miłości rozpromieniona... Więc pusto mu i samotnie; i wlecze się za nim cichy, czarny smutek, taki smutek, który duszę wyżera.
Teraz w ciemnościach błądzi — sam jeden, jak był za życia. Głębiej i potężniej pojmuje nędzę ziemskiego bytu — i bije się z rozpamiętywaniem swego istnienia.
Ma olbrzymie horyzonty poznania, wyzwoloną z pęt przyczynowości wolę — i niemoc czynu.
Ogarnia bezpowrotną przeszłość — i nic w niej zmienić nie może, rozważa błędy — i zmazać ich nie może; nie zdoła uchronić się od rozpamiętywań o własnej i widoku cudzej niedoli.
Po nad nim ciągną wieki, szumiąc skrzydłami. Ulotne iskierki życia ludzkiego, świecące żądzą szczęścia, gasną i toną w bezdennej toni, huczą odmęty skarg, modłów i złorzeczeń. W nieskończonościach rozbrzmiewa harmonia światów, wirujących w przestrzeni, płynie ponury hymn sfer: — on, wieczny więzień niemocy, trawi się daremną zgryzotą, trwa pogrążony w beznadziejnej tęsknicy — i w nieruchomej rozpaczy, bez końca, rozważa swoje chybione istnienie, w stosunku do celów wszechświata.
Rewolwer ze stukiem osunął się na ziemie. Oczy Horlicza, otwarte nieruchomo i osłupiałe, odbijały strach tragiczny. Fatalistyczna zgroza tamowała mu oddech, ściskała serce i dławiła serce.
— Niema ucieczki! — bełkotał nieprzytomnie. Ból niema końca... Po doczesnej niedoli, męka wieczna.
Straszne, wszystkowidzące źrenice świdrowały mu mózg, wpatrując się weń nieruchomo. Ciemna ściana zagrobowych tajni zwarła się groźną, nieprzeniknioną zagadką.
Jakaś niemiłosierna ręka objęła chore jego serce, gniotła je, tłoczyła i cisnęła.
— Niema zapomnienia! — jęczał.
Kamienne palce zaciskały się złowrogo, coraz silniej... coraz mocniej... krwawa piana wybiegła mu na wargi i krew cienkim strumieniem trysnęła z ust.
Teraz, przed szklistemi, krwią nabiegłemi oczyma, lśniła się i połyskiwała, po krańce ziemi rozlana, ciemna, nieruchoma tafla bagniska. Oświecone krwawą łuną błyskawic, przerżnięte fosforycznemi blaskami, miało pozory nieprzejrzanej głębi. Kłęby wężowych roślinności oplątywały je, splatając się i wijąc dziwacznym gąszczem. Z nurtów topieli wykwitał tryumfalnie purpurowy kielich lilii, trując jadowitym wyziewem grzechu, odurzając do szału nieopatrznych, chcących nasycić się jego powabem, których trupy wciągnięte nurtem, gniły wokoło. Nad bagnem sypią się ziarna żywych iskier i roje mar lotnych, oderwanych od ziemi, krążą rozwiewne, mgląc się, jak białe nenufary. W przestrzeni płynie ponura, jak rozmodlona skarga ziemi — pieśń dzwonów, huczy monotonnie — przeciągle — jak beznadziejny jęk rozpaczy, jak tętno młota rozlegając się pod czaszką. Błaga żałośnie, to bucha skargami, targa się, miota — rozsadza zbolałą głowę.
W powodzi bladawych blasków i rozchwianej burzą boleści fali tonów, żałobna procesya dusz odeszłych w wieczność snuła się smutna i blada, ze złożonemi rękami na piersi, przeszytej bezmiernym bólem bytu, rozbrzmiewając echem grobowych psalmów pokuty i melancholijnego poddania.
— Otośmy, spowite w nieświadomości, jak ziarna w łupinie, idziemy — idziemy — a nie znamy początku, tak, jak niewidno nam końca.
Otośmy proste, pokorne i ciche, kornie klęczące przed niedoścignionymi zamysłami wszechprzyczyny.
Niesiemy daninę pokornej woli, twoim rozkazom uległe, twej woli posłuszne, błogosławiąc mądrości, co za nas stanowi.
Jak ptaki, co ciągną gromadami na południe, jak pszczoły, co budują plastry, a mrówki, co wznoszą kopce.
Jak planety, co wirują w wyznaczonym kręgu, posłuszne prawom odwiecznym.
Przeklęta, co zboczy z wytkniętej jej drogi: — ta będzie zniszczoną.
Zmiażdżone szczątki buntownicy, marnie szamocą się wśród globów żyjących, w okruchach szybując po nakreślonej orbicie; w ruinie swej jeszcze owym nieprzełamanym prawom podległe.
Zginie, kto w twe zamysły zuchwały wzrok zapuszcza. Przeklęty, kto na bój wyzwie przeznaczenie.
A w twoich przykazaniach, w kornem i ślepem posłuszeństwie twej woli, prawdziwy spokój serca. Wierz i nie roztrząsaj, a zbawion będziesz!
"W dal niezgłębioną idziemy, dążymy — nie pytając o cel ostateczny, śląc promienie tęsknoty za udoskonalonem jestestwem.
"Mądrości niepojęta! światłości niewysłowiona! wielbimy, błogosławimy cię!" płynęło rozwiewne echo w ciszę mroków zlewając się z żałobnym jękiem dzwonu, co rozbujany huczał mu i śpiewał pod czaszką.
Horlicz leżał w omdleniu.
ROZDZIAŁ XXI.
Późno w noc, drzwi do pokoju prezesową się otwarły, i cicho, ze świecą w ręku, weszła Felicya.
Pani Amelia leżała już w łóżku, ogołocona z wdzięków. Powaby młodości opuściły ją, razem z gorsetem i kasztanowym warkoczem, rzuconym niedbale na tualetę. W szklance, na nocnym stoliku, mokły dwa zęby.
Bez wystudyowanego stroju wydawała się teraz zwykłą starą kobietą, zwiędłą i bardzo zużytą.
Podniosła się na pościeli i zaokrąglone przestrachem oczy wlepiła w córkę.
— Co tobie, duszko? — tyś chora? tyś...
Felicya była bardzo blada, pot perlił się na jej czole, oczy miała szeroko otwarte przerażeniem.
— Co ci jest, duszko? — dopytywała się prezesową.
Posadziła córkę na łóżku, rozcierając zimne jej ręce.
Felicya poddawała się bezwładna i jakby skamieniała, ramiona jej tylko od czasu do czasu wstrząsało suche łkanie.
Pani Amelia z wyrazem troski i niepokoju pochylała twarz błyszczącą, pokrytą warstwą wonnego tłuszczu, ku białej, smutnej postaci, opłyniętej zwojami ciemnych włosów, w bieliźnie, przez którą przeświecały krągłe ramiona.
— A teraz, rybciu miła, powiedz co tobie? mamy jakieś zmartwienie, hę? Może Dyzieczek się zbuntował? ośmielił się wyrzuty robić, bałwan! Ty mnie go powierz tylko! ja już nauczę go moresu! — Oni wszyscy — kotku mój — mężczyźni tacy głupi... własnego dobra nie pojmują... Ot! choćby i ten... kamienny Zeus...
— Z nim coś strasznego się dzieje — wyjąkała córka.
— Co? gdzie? gdzie? aha! — otrzymałaś pewno list od Antoniego? przecież! — oryentowała się z uśmiechem zwycięstwa.
— Cóż? skarży się? prosi? grozi? błaga... delektowała się zaciekawiona z rozkoszą trymfu.
— Nie otrzymałam nic.
Chwilę siedziała tragicznie nieruchoma. W bladej twarzy jaśniały ponuro ogromne, ciemne, jak przepaść, oczy. Krągłe źrenice pani Amelii wychodziły na wierzch ze zdziwienia i niepokoju.
Felicya opadła głową na poduszki.
— Ja jego kocham. Zgubiłaś mnie, mamo!
— Oszalałaś, duszko, — rzekła uspokojona prezesowa.
— Zapóźno zrozumiałam to — jęczała kobieta. Pani Amelia patrzyła na córkę, wzruszając nieznacznie ramionami.
Felicya milcząc cicho łkała.
— Więc cóż mam robić teraz? — zapytała wreszcie cierpko prezesową, w złym humorze zapychając palcem papiloty pod czepek.
Felicya podniosła głowę ze śladami łez na policzkach.
— Poślij dowiedzieć się, co się z nim stało!
— Oszalałaś, mówię! teraz noc! Każę Wincentemu aby poszedł rano.
— Z nim coś strasznego się dzieje! — powtórzyła Felicya, blada jak płótno.
— Ot właśnie! takie drewno bez czucia! ciebie tylko męczy... odparła z pogardą pani Amelia.
Wszakże niepokój córki i jej się udzielił, i siedziały tak cicho, drżąc obie.
Oczy pani Amelii zwilgotniały, przesunęła rękę po włosach córki.
— Myślisz może, żem ja bez serca? oj oj! i ja kiedyś, równie jak ty, moja gołąbko, po niebiosach latałam. Ale mi życie prędko pokazało prawdziwe oblicze. Twój ojciec...
Chwilę siedziała ze zsuniętemi brwiami, pogrążona w rozpamiętywaniach przeszłości.
— Młoda byłam, ufna, tkliwa, jak ty teraz, gołąbko, szalenie w nim rozkochaną. Czy myślisz, że mię ocenił? gdzie tam, mieniał mię na francuską tanecznicę, której składał hołdy za moje pieniądze.
Pierś jej zakołysała się i wargi zatrzęsły na to wspomnienie.
Ale pani Amelia niełatwo dawała się pokonać wzruszeniu.
— Jednak nie byłam idyotką, ani niunią, więc też szybko zmiarkowałam, co się święci i dałam sobie radę — mówiła, odzyskując zwykłą pewność. Odpłaciłam mu też, co się zowie... Ale to on pierwszy otworzył mi oczy na wartość prawdziwego świata. Teraz już sprytu mię nie uczyć, nikomu podejść się i pokonać nie dam.
Uśmiech zadowolenia rozjaśnił jej twarz.
Po niezwykłem wzruszeniu, zwolna powracała do siebie. Ziewnęła smacznie parę razy i zaczęła uspokajać córkę.
— Miejże też rozum, moja Felu. Uspokój się, zaśnij. Gdzie Dyzio?
— W gabinecie — przegląda rachunki — odparła ze wstrętem Felicya.
Prezesowa z uśmiechem pogroziła jej palcem.
— No — no! dość już tych desperacyi! Jutro oczy możesz mieć czerwone, co przy twej nowej tualecie lila, wcale nieefektownie odbijać będzie. Pamiętaj, że jego ekscelencya o dwunastej rano ma u nas być na śniadaniu. I tak ledwo zdążysz się wywczasować. Uważasz, kotku, jak ten się w tobie rozkocha!? Nie twierdzę wcale, aby był zbyt powabny, o nie! — ależ to personat! Toż on pół świata zwiedził, najmodniejsze kobiety przed nim defilowały, a tu tymczasem dla ciebie głowę stracił! Bój się Boga, kobieto, oj, oj! własnego szczęścia cenić nie umiesz. Toż jakby patent na najpiękniejszą kobietę w stolicy! A co za potęga w twoim ręku! dopiero salony pokłonią się przed tobą! — śmiała się filuternie i chytrze prezesową, a do wtóru wątły uśmiech rozchylał blade wargi Felicyi.
— Pomyśl, że to nie byle kto! nie lada chłystek, który za każdą spódnicą wytrzeszcza oczy... Prawdziwe zwycięstwo! Taki człowiek... Toż dopiero wszystkie te sroki zazdrościć ci zaczną! W łyżce wody radeby cię utopiły, aby same mogły zająć twoje miejsce.
— Mamo!...
Felicya siedziała nieruchomo, tylko plecy jej wstrząsało nerwowe drżenie.
— Mamo, kiedy wyprawisz do Antoniego, każ posłańcowi żeby...
— Co duszko? — nachylając się ku niej ze współczuciem, pytała pani Amelia.
— Niech zajdzie także do krawcowej, przypomnieć, by suknia była na dwunastą gotowa...
ROZDZIAŁ XXII.
Korlicz otworzył oczy i błędnym, niepewnym wzrokiem potoczył dokoła. Głowa, przegięta w tył, zwieszała się z poręczy. Zduszone serce szybko, gwałtownie pracowało.
W kątach pokoju, rozświetlonych słabym blaskiem, majaczyły dziwne rojenia, zaklęte w mgławą formę migocącego chaosu. Świetlane smugi od okien zwijały się, sunąc w podskokach łamanemi liniami. U stóp, na dywanie, rewolwer wyciągał zgłodniałą paszczę, jak żelazne zwierzę, czające się do pożarcia, pełzał, jak źmija i śmiał się stalowymi zębami, a błyski światła w srebrnych okuciach szydersko migotały: "pójdź tu! pójdź! damy ci wieczne zapomnienie!"
Horlicz, odrętwiałą ręką, ścierał chłodny pot z czoła. Czuł się słabym, bezwładnym, oddanym na pastwę własnym halucynacyom.
— Nie starczyż mi nawet siły, aby umrzeć?
— krajał siebie pogardą. Ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, zęby szczękały, ciało uginało się, myśl tylko pracowała bez wytchnienia.
— Obecna działalność mego mózgu chora jest — dumał — czuję to; ale nie ode mnie zależy zmienić bieg tej, całym szeregiem okoliczności nakręconej i w ruch wprawionej, maszyny. Za słaby jestem na to.
— Największą plagą ludzkości jest to, że raz wprawiwszy myśl swą w ruch, nie od nas zależy bieg jej powstrzymać. Najstraszniejsze z mąk, są chyba męczarnie własnej myśli. Gdyby można w porę nakazać sobie "dosyć"! wieluż klęskby się oszczędziło. Ludzkość pracuje nad wyswodzeniem myśli, nie przewidując, że myśl ta, nigdy nienasycona i niezadowolona, pożre jej wolę do życia, jak już pożarła zdrową pogodę i hart poprzedzających pokoleń. Jest to naturalny nieprzyjaciel, którego należy w pętach trzymać, zmuszając do obracania kół utylitarnych młynów.
Gorączka pochłaniała go, ostrym dreszczem przebiegając ciało, głowę, napełniając chaosem i mrokiem.
Cienie składały się w ostre linie dziko wykrzywionych twarzy, snuły się po kątach i cicho chichotały. Cała atmosfera wokół była żyjąca, roiła się wirowaniem mas bezkształtnych, bezmiarem potwornych, skłębionych istnień niedoszłych.
Całe zastępy niewidomych sił, pracujące upornie w tajemnych głębinach natury, wychylały się z ukrycia. Podziemne moce żywiołowych popędów czaiły się, drapieżnie dysząc żądzą krwi, jak tygrys do skoku gotowe. Wiry przygnębiających zagadnień wysuwały się ze ścian biblioteki, ścierając się z zastępem bezwiednych potęg w dręczących, unicestwiających się wzajemnie zapasach. Promienie niepewnych blasków wyciągały doń przezroczyste, szare ręce, wabiąc kusząco; wiły się wkoło niego i błyskając drażniącemi zagadnieniami, pociągały w kraj wieczny — a takąż samą piekielną sarabandę, wirowały mu w głowie rozprzężone myśli.
— Ot! zwijają się w kłębek — czuję to — podnoszą się, syczą, ciskają. Zrywają się i z urągliwym chichotem, pędem przebiegają mi głowę. — Zamyka oczy. Chciałby się od nich uwolnić, chciałby mieć chwilę spokoju! Daremnie! porwane w strzępy, poszarpane, podarte, bezładne, plączą się, krążą w mózgu, napełniając wichrem i szumem, rozsadzają głowę.
— To okropne! dźwigać tak pod swą czaszką nieprzyjaciela, którego wyrwać nie mogę. Za wiele i za długo cierpiałem. Organizm zbyt jest wysilony walką i nie przedstawia oporności. Staje się niewolnikiem jakiejś ukrytej we mnie siły, która mną — wbrew mnie, rządzi.
Tętna krwi huczały mu w skroniach, ściskając gardło, tamując oddech i wypierając na wierzch pełne obłędu oczy.
W smudze mdławego światła, ścielącej się z okna, świecąc ubrylantowaną księżycem szatą, biegła pani prezesowa z wywieszonym językiem. Za nią, strumieniem srebrnych brzasków po kancie gzymsów w misternych podskokach, sunął dygnitarz, figlarnie migając chytrze dziecinnym uśmiechem. W kręgach płomyków dogorywającej świecy, Felicya stała w wieńcu ognistym z rozpryśniętego szkła na głowie. Żałośnie zawodziła wyciągając doń błagalnie ręce, a jarzące oczy jej szatańsko migotały. Oto i jej małżonek; przysiadł uroczyście w miejscu kryształowego kałamarza, wywija wykręconemi nóżkami i śmieje się cieniutko urągliwym chichotem, kiwając szklanym łbem z wielką powagą. Ma łysą, świecącą czaszkę, wydęte oczy, liczy coś — liczy — pociągając przebiegle za sznur cały szereg pajacywielbicieli, którzy wykonywają śmieszne grymasy i podrygi. Szum, wrzawa, zamęt i nagle, wśród wybuchu radosnego wycia, strzela w niebo wyzwaniem przeszywający krzyk dzikiej boleści.
— Kto to tak jęczy? — pyta sam siebie, i w przejmującym grozą okrzyku, zdaje mu się, iż własny głos poznaje. Rzeczywiście, od kilku chwil z odrzuconej w tył głowy, wydobywają się ciche, zdławione jęki.
Czyni nadludzkie wysiłki aby powstać. W głowie na chwilę jakby rozjaśnia się. Nieruchome oczy jaśnieją żywiej. Krew stuka w skroniach wolniej — ciszej żyły pulsują i drgają. Tęczową pryzmą lśni rozwiązanie: wyrzec się indywidualnych pragnień: z wielkiej tajemnicy bytu wydzierać po ździebełku, roztopić się w tętnie życia społecznem, w bólach nowe formy masowego bytu rodzącem. Następuje chwilowy spokój, błogie ulgi pełne omdlenie, cisza.
Przez ciemną, bezbrzeżną przestrzeń, przesuwa się ciężko wielki, bezkształtny skorpion. Pełza powoli — pełza — pełza. Ślepie mu pychą błyskają i żądła wysuwa, potworne cielsko zwija się gwałtownie, podnosi zuchwale niespokojną głowę i syczy zjadliwie.
— Ha! ha! myśl skorpion — wśród gorączkowego, przyśpieszonego oddechu, wyrywa się w krótkich, bezprzytomnych dźwiękach. — Wyssałaś już siły moje i radość życia. Odstąp — odstąp!
Potwór wypręża się, olbrzymieje, szydzącem spojrzeniem hypnotyzuje ofiarę, dławi kleszczami, zatapia żądło w mózgu, parzy ogniem. Czuje, jak jad przenika, rozlewa się po żyłach.
— "Myśli moja! ty, którąm ja z siebie wydobył i wypielęgnował". Trucizna płynie, pulsuje we krwi, gniecie serce, zarzewiem męczarni ogarnia go całego. W oczach biegają chaotyczne mgły, krążą czarne płachty i migotliwe błyski. W procesyi ognistych iskier i plam ścielących się po podłodze ciemnym, wirującym tumanem, w sinawych skrzydłach dymu, dostrzega jaśniej drżące, szkarłatne światełko w ręku mężczyzny; wśród szumu krwi w głowie słyszy ciche stąpanie filcowego obuwia, uchylenie drzwi, krótką rozmowę, długi uścisk — i stłumiony szept pocałunków. W końcu słaby, miękki głos, głos kobiety, przepełnionej rozkoszą. Odczuwa tajemnicze dreszcze, przebiegające nerwy zwycięzcy ,. i lekkie jej omdlenie; czuje, jak miękko znużone jej ciało się tuli, a ramiona szyję owijają... A on tu sam! oprzytomniony nagle, wściekłością szarpany i bezsilny, spieczonemi usty powietrze chwyta. Ha! niczem piekło!
Chce zerwać się — lecz nogi przykute do podłogi — przedmioty, które chwyta, szyderczo wysuwają się ze skurczonych palców. Znowu krwawa mgła wzmożoną falą napływa na mózg, obrazy w nim mącą się chaotycznie i bezładnie, rwą się i mroczą.
Nie on to rozważa, ale "coś" nawiązuje w nim myśli i plącze: jakaś siła tajemnicza, ciemna, rządzi wyobrażeniami, mknąc palącym wichrem po mózgu.
Nie wie już teraz, kto mu w ruch wprawił, rozkręcił i popsuł nieszczęsną mózgową maszynę: czuje tylko, że mu ona w głowie pęka i czaszkę rozsadza. Zapomina skąd pochodzi jego rozstrój i niemoc, czuje tylko, że jest zrujnowany, bez siły do oporu, bez nadziei, zgnębiony i nieszczęśliwy.
Gdyby mu szczęście teraz dano, nie przyjąłby go. Nie byłby już wstanie go odczuć. Organizm wchłonął w siebie truciznę i zniszczony jej działaniem; zapóźno podawać mu pokarm pożądany przez żyjących. Czarę musi spełnić do końca.
Jakaś ciężka, bezkształtna zmora tłoczy mu głowę i roztopionym ołowiem przelewa się po mózgu. Chciałby krzyczeć, uciekać, oblanemi potem rękomą ciśnie bolącą głowę. Napróżno: straszna moc tajna, niepokonana, w nim samym zamknięta, ma go w swej władzy. Dźwiga w sobie potężnego, a niewidzialnego wroga, który go dusi. Zdaje się: wyrwałby mózg, wydarł wnętrzności, aby się odeń uwolnić. Przed tym chaosem śmiertelnej zgrozy, włosy mu się jeżą, czoło perli chłodnemi kroplami, a oddech z dławionego gardła wyrywa się suchem rzężeniem. W oczach ciemnieje, pulsa biją przyśpieszonem tętnem; krzyknął chrapliwym krzykiem duszonego zwierzęcia, wyciągniętemi rękoma uderza o powietrze i oblewając się falą krwi tryskającą z ust posiniałych — ciężko pada na ziemię.
Nad buntowniczą iskierką ducha zamknęły się bezdenne tonie wieczności.
ROZDZIAŁ XXIII.
Na podwórzu ruch się wszczyna. Stróż w połatanym kożuchu, sennym, ociężałym krokiem przesuwa się przez dziedziniec, niechętnie podnosi głowę, badając niebo, po którem wiatr przewala poszarpane kłęby ołowianych chmur. Pod wodociągiem dwie praczki czerwonemi, obnażonemi rękami wypłukują z mydlin bieliznę, przyczem starsza wygraża pięścią i wymyśla, na co młodsza odpowiada zuchwałym śmiechem, a z rzadka pogardliwem, niedbale rzuconem słówkiem. Chudy pies, z podkulonym ogonem, wałęsa się po dziedzińcu, szukając resztek strawy. Z okna pierwszego piętra wychyla się potargana głowa pokojówki, patrzy na parkan, za którym sterczy kilka zczerniałych, bezlistnych gałęzi, ziewa przeciągle i chowa się; za chwilę powraca i ukazując żartobliwie młodszej praczce rzeźwą postać młodego parobka, z miną tryumfatora ciągnącego w bramie fajkę, ożywiona nagle, mokrą ścierką żarliwie trze szyby.
Drzwi głównego wejścia kamienicy otwierają się. Z poważną i pełną dystynkcyi miną wchodzi WincentyEustachy z paką pod ręką.
Franciszek, z zaspaną twarzą i odrobiną pierza we włosach, otwiera mu drzwi. Ma on nos trochę przypuchły i zaczerwieniony, brunatną w kratki, z pourywanymi guzikami, kamizelkę, — jeszcze nie oficyalnie przybrany, ale już pełen godności, czyści but szczotką, gęsto spluwając przytem.
— Pan doktór jeszcze nie wyszedł?
— Ale właśnie! tfu! tfu! śpi, jak zarżnięty! Zbudzić go może dla waszej łaskawości? tfu! tfu! czemużby nie? ojoj! taki wielki pan!
Posłaniec wyprostował z powagą swoją wysoką figurę.
— List pilny mam. Zara doręczyć trzeba! Lokaj usiadł na szlabanie i jął but wciągać gnębiąc przytem przybysza pełnem wyższości i sarkazmu spojrzeniem.
— O wa! bardzo pilno! poczekacie — i tyle.
Posłaniec z niecierpliwością wstrząsnął ramionami.
— Powiada się wam: — pilny! Odpowiedź zaraz kazali przynieść.
Pan Franciszek powoli i z rozmysłem robił palcem porządek w nosie, śmiejąc się przytem szyderczo.
— A jeśli mego pana tera w domu niema? W gorącej wodzie waćpan kąpany jesteś. A poczekać czy nie łaska? tak drobinę, troszyneczkę, do południa?
Oparł ręce na biodrach, przechylił głowę i przyglądał się z bacznością przymrużonemi oczyma zafrasowaniu przeciwnika.
— Chyba może do szpitala pognacie? Wiadomo, że co piątek pan o siódmej do szpitala jedzie. Biegajcie za nim! — a nie, to możecie i tutaj zaczekać! Odpoczniecie sobie.
Szyderczym ruchem ręki zapraszał usiąść na cebrzyku pełnym wody.
Zabrał się do czyszczenia drugiego buta, — spojrzał mimochodem na zegar ścienny, który wskazywał dwadzieścia minut po siódmej, — i na chwilę stracił fantazyę.
— A co? widzicie sami! — przekonywał odzyskując rezon.
Pomarkotniał jednak i kręcąc się z wyczyszczeniem różnych sztuk odzieży, mruczał pod nosem.
— A bodajeście przepadli! Ot! lezą na oczy nie w porę! Zaturkoczą człowiekowi głowę...
Posłaniec, stojący nieruchomo — miękł: czuł, że stoi przed niezdobytą fortecą i że musi się upokorzyć.
Franciszek nie raczył zwracać nań uwagi. Był cały zatopiony w swoich czynnościach.
Nieumytemi rękoma, na których jeszcze pozostawały ślady wczorajszej libacyi, trzymał wizytowy surdut swego pana i oglądał go z bacznością. Wzrok jego zatrzymała mała plamka na kołnierzu.
Dam ja ci tu! psia kość! — mruknął.
Rozłożył z powagą surdut na stole, obok grzebieni i miseczki z mydłem, i począł gorliwie plamkę skrobać zasmolonym paznogciem.
— Uparta szelma! przemawiał do niej. Plama trwała.
Franciszek zaogniał się w walce z tym uporem.
— A no! — no — zobaczymy! podmignął jej szydersko.
Plama kurzyła się białym pyłkiem, ale dotrzymywała placu.
Pokiwał litośnie głową, odsunął się, splunął z powagą na szczotkę i potarł nią mocno upartego nieprzyjaciela.
Zatrzepotała się teraz, roztopiła jasną obwódką i znikła.
Odstąpił, zmrużył jedno oko i z uwagą przypatrywał się rezultatowi, — Tak będzie akurat w sam raz! zawyrokował.
Posłaniec tymczasem przestępował z nogi na nogę. Majestat jego zaczynał tajać. Niecierpliwość go minowała i miał ochotę wysłać kamrata do wszystkich dyabłów, ale próbował jeszcze dyplomatycznych układów.
— Niechno pan Franciszek się nie przekomarza! mówił skruszonym, pojednawczym tonem. Małobo co wypsnie się człowiekowi w gniewie? czy to zaraz wielkie rzeczy z tego robić? E! nie gniewajcie się ze starym druhem. Miałem was zawsze za rozumnego człowieka, chociażeście, co prawda, gorączka. Ale co każdy człowiek porządny, to drugiemu w potrzebie dopomoże. Cóż mam robić? "Moja" wściekła się, i list iei tu zaraz, albo samego doktora podawaj! Od samego rana haruj, lataj, jak ten pies. Przeklęte życie!
Pan Franciszek z refleksya pociągał nosem, łaskawie pozwalając się przekonywać. Wzmianka o solidarności lokajskiej trafiała mu do przekonania.
— A no — to zaczekajcie chwilkę, mówił podnosząc się ociężale ze szlabanu i wielkim palcem skrobiąc z namysłem głowę. Pójdę i "mojego" z łóżka ściągnę.
Zakrzątnął się około ukończenia własnej tualety. Przysiadł na stołku, zsunął z nogi przydeptany pantofel i jął drugi but wciągać.
— Gości u was dużo bywa? indagował.
— A jakże! ciągle ich pełno.
— Pan mecenas? profesor? aplikant?
— Rozumie się! A inni też.
— No — i takoż, rozumie się, książę Anatoliusz?
— O! ten ledwie nie caluśką noc siedzi.
— Ba! to gruba ryba! potentat! Pani prezesową z niego rada?
Posłaniec, tłumiąc znudzenie, uśmiechnął się tylko uprzejmie dla dogodzenia zjednanemu przyjacielowi.
— Zdaje się krzyczałaby: "patrzcie! kogo to ja mam na swoich salonach!" wyśmiewał się litośnie tamten. Ha? cóż?
— A nic! Bóg ją tam wie.
— Nic? tylko połknęła ten splendor i sama dumniejsza się stała?
Zasapał nosem z gniewną ironią.
— Do młodej pani się pontyfilcuje?
— Jeszcze i jak! aż mu oczy świecą.
— Mądrali gdyby w dziewczętach była, nosaby nie chciał sunąć, tylko zdaleka ślinkę łykał. Cóż na to młody pan! ha?
— Co panu! z księciem w przyjaźni przecież żyje. Koncesye tam jakieś wyrabiają, czy co.
— Cha! — cha! ten dla siebie, a tamten dla siebie się stara! Ale tak — żeby z tego miało wyjść co naturalnego — to nie? he? jak myślicie?
— A pan Bóg z nimi — co mi tam! — niechaj sobie i wyjdzie.
Pan Franciszek splunął, — Tfu ! do dyabła — tej tylko żeby się za nią uwijali, a wzdychali, a w oczy patrzyli. Wszystkichby do siebie garnęła, wszystkichby trzymała na uwięzi. Sułtankąby jej być w ulu, aby stado trutniów w około niej fyrtało się, bzykało, a z sobą zażerało swej pani na pociechę. Nienasytna ona na kawalerów. Jakbyci w niej dziesięć podwik siedziało. Jak człowiekowi do życia powietrze, tak jej gachów adorowanie jest potrzebne. Nikomu nie przepuści. Hrabiowie — to niechajby sobie jeszcze hrabiowie, może u nich i doprawdy krew jakaś inna niż u poczciwych ludzi, ale zielona jakaś — czy błękitna — czy co? coś mi o tem rezonowała pokojówka pani prezesowej, czegom dokumentnie nie zrozumiał, — ale patrzę sobie na nich i miarkuję, że to i może być!
Posłaniec poruszył się niecierpliwie.
Wiadomo, wasza racya — mówił słodko, Ale idźcież już raz pana obudzić. Idźcie! Czas leci. Jeszcze mam do modniarki pakunki odnosić.
Pan Franciszek podreptał ciężko, oglądając się i uśmiechając z grymasem porozumienia i kamaraderyi. Żal mu już było wczorajszego uniesienia.
Tamten poruszył nieznacznie ramionami! Uśmiech wyższości i pogardy przemknął mu po twarzy i skrył się pod starannie utrzymanemi faworytami. Z teczki, zawieszonej przez ramię, wydostał elegancki, nerwową ręką kobiecą zaadresowany list i, wlepiając filozoficznie oczy w sufit, czekał.
ROZDZIAŁ XXIV.
Krzyk straszny — pełen zgrozy — zamieszanie, bieganina i trwoga. Drzwi od sąsiednich mieszkań szybko roztwierają się to znów zamykają. Na dziedzińcu ludzie gestykulują, szepcąc i wskazując na okna. Kilku odważniejszych nieśmiało wsuwa się do mieszkania. Dziewczęta, z wylęknioną bladą twarzą i ciekawemi oczyma, nasłuchują na schodach. Szybki turkot; dorożka się zatrzymuje; młody lekarz z pudełkiem pod pachą wyskakuje i pędem bieży na górę. Dwóch policyantów, z wyniosłymi ruchami i poważną miną ludzi, wśród ogólnego zamieszania wiedzących co czynić należy i czujących swoje znaczenie, toruje sobie łokciami drogę, usuwając obecnych pełnymi godności szturchańcami.
Gabinet zalany snopem rannego światła. Szmer powstrzymywany, głuchy gwar, jak w ulu. Mnogie ręce podnoszą się, dotykają różnych przedmiotów, kontrolują ubranie, podnoszą rewolwer, oddają pod pieczę urzędnika, który rozsiadlszy się u biurka zmarłego, z powagą zbiera corpus delicti i kładzie na zamkach pieczęcie. Obrońca sprawiedliwości ma szkarłatny ze złotem, zatłuszczony kołnierz, senne, ropiące się oczy i nos przypuchły. Ogląda się wkoło z bacznością, ślini palec i wodzi nim w zamyśleniu po papierach zmarłego. Drugi rozpatruje z namaszczeniem skonfiskowaną z konsoli flaszeczkę i pociąga nosem z miną znawcy: jemu to nie nowina! Opodal stoi Wincenty, wyprostowany pod sznur z twarzą, która utraciła dyplomatyczne, powściągliwe zacięcie, ale obwisła, wystraszona i głupowatą, i z trzęsącą się dolną szczęką, pod czarnymi jak smoła bakenbardami. Z za drzwi przegląda zalękniona główka młodej kucharki z sąsiedniego mieszkania, którą tu pani przysłała na zwiady, dla zdobycia dokładnych relacyi.
Franciszek odpowiada bez porządku na zadawane sobie pytania, lamie ręce i lata z kąta w kąt.
— Nie! — zdrów był! — niczego mu niebrakowało. Niech Pan Bóg przeklnie te wszystkie chrzciny!
Lekarz podnosi się od trupa. Po jego szerokiem, obramowanem elegancko ułożonymi kędziorami czole, przesuwa się jakaś ciemna chmura — niby żal — niby zastanowienie.
— Skończone... rzekł — i urwał.
— Tachycardia z pęknięciem naczyń krwionośnych w mózgu — rzucił zgiętemu nad pisaniem urzędnikowi. Fatalny zbieg okoliczności. Mógłby żyć jeszcze sto lat...
Chwilkę stał w zamyśleniu. Budziła się w nim jakaś zaduma. Wreszcie okręcił się szybko i wyjął zawieszony na złotym misternym łańcuszku zegarek.
— Dziewiąta dochodzi! moi chorzy mię czekają! tu i owdzie skinął głową w roztargnieniu i pośpiesznie wybiegł.
Za drzwiami słyszeć się dała francuska aryetka, która wybiegła w powietrze jakby zdziwiona — złamała się — i zaraz zerwała. Poczem kontynuowała nadal w formie niewyraźnego między zębami mruczenia. Młody lekarz składał dań ofiarności i umartwienia na ołtarzu koleżeństwa!
Urzędnik powiątpiewająco głową kiwa i z szyderskim autorytetem na flaszkę spogląda.
— Znamy to! koleżeńska uprzejmość — mruczy — chciałoby się winnego od odpowiedzialności zasłonić.
Gruby palec kładzie na napisie... "acidum cyanicum — i znacząco wysuwa wargi. Długoletnia praktyka sądowa nauczyła go, że chemiczne retorty nie preparują jadowitszych trucizn.
— Będzie tu jeszcze pieprzu! zauważył.
U drzwi parę razy rozlega się dzwonek, urywana rozmowa, szeptem udzielane informacye i pośpieszne kroki, zstępujące nazad po schodach.
Franciszek, z rozwianymi włosami i wybladłemi z zalęknięcia oczami, chwytał różne sztuki odzieży, trzęsącemi się rękoma — stał chwilę nie wiedząc co z niemi począć, — i składał na dawnem miejscu.
Pan Wincenty, wybladły, z utraconym dystyngowanym wyglądem, ale zwolna przychodzący do siebie, zabierał się już do odwrotu. Widział wszystko: nie było co mu już więcej tu robić.
— Trzeba zajść jeszcze do modniarki, aby pośpieszała. Pani na południe suknia potrzebna, księcia na śniadanie czeka! — objaśnił dobrotliwie Franciszka, który patrzał nań proszącym, pomieszanym wzrokiem.
Za drzwiami oczekiwała nań młodziutka kucharka; skinęła nieznacznie aby się do niej przybliżył.
— Maryśka tu jest! siedzi u mnie "na kuchni*, odezwała się przyciszonym głosem. Chce się z wami umówić co do tej maskarady.
Pan Wincenty z ministeryalną powagą skinął głową i udał się za nią.
W przedpokoju została kupka ludzi szepczących cicho i przestępujących lękliwie z nogi na nogę.
— A — no — to pójdziem i my? zreflektował ktoś głośniej. Grześć jeszcze nie będą. Cóż wystoimy?
— A pójdziem!
Chwilkę jeszcze stali w roztargnieniu, poczem za drzwiami słyszeć się dały ciężkie stąpania i przyciszona, później coraz bardziej urywająca się, rozmowa.
Wszystko ucichło. Z ulicy tylko donosi się turkot dorożek i głośne rozmowy przechodniów. Życie miejskie wre i płynie zwykłą koleją. Z okien przeciwległej oficyny płyną monotonne dźwięki uparcie powtarzającej się gamy; z podwórza donoszą się natarczywe wołania przekupniów.
Franciszek stoi przed rozciągniętem nieruchomo ciałem, patrzy z żałością i zbliżyć się nie śmie do tego, który niedawno był mu tak drogim.
— Nie spojrzy on już nigdy smutnemi oczami! Nie powie: "niechluj jesteś mój Franciszku". Surowym piaskiem oczy mu zasypią, paskudne robactwo roztoczy. A dusza samobójcy pójdzie na wieczne męczarnie.
— Taka już widać była wola Boga, — szepcze żałośnie. Och — los!
— Niechaj mu Bóg odpuści zuchwałe wglądanie w Jego Święte wyroki! Niech mu da wieczne odpocznienie! — prosi zginając plecy pokornie ze wstrząśnieniami płaczu, który mu głos urywa i czołem stuka w podłogę. Niech Twoje Święte Imię pochwalone będzie!
Cisza — zegar cyka jednostajnie, wzdycha i szepcze, — wskazówki posuwają się coraz dalej, — życie bieży.
Pod wodociągiem kłócą się dwie praczki, czasem zalatuje głośny wybuch śmiechu. Na biurku, przed krzesłem doktora, rozłożone karty papieru i kałamarz otwarty — czekają.
Duszno — mdło — pusto... Słońce wzbiło się już wysoko, jaskrawym blaskiem napełnia pokój, a mikroskopijne pyłki tańczą w smugach jego złotych promieni. Słychać żałosne brzęczenie muchy, którą pająk dławi w uścisku. W kącie stoją starannie wyczyszczone buty doktora, na stoliku kapelusz i rękawiczki, przygotowane do wyjścia.
Franciszek klęczy na podłodze podtrzymując głowę swego pana, wpatruje się w tę piękną twarz bladą, z przymkniętemi powiekami i zaciśniętemi boleśnie ustami — zwróconą do góry z jakiemś nieugiętem pytaniem, surową w swem znieruchomieniu , — którą obleka wielka, tajemnicza powaga i łka cicho.
KONIEC.
- Holder of rights
- ELTeC conversion
- Citation Suggestion for this Object
- TextGrid Repository (2023). Polish ELTeC Novel Corpus (ELTeC-pol). Fatum. Fatum. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.11113/0000-000F-F238-1